Arkadiusz Moszczyński
Morderstwo pod Jesziwą Mędrców Lublina
Smashwords Edition
Copyright 2012 Arkadiusz Moszczyński
Moim koleżankom i kolegom z Lublina, którzy musieli wyjechać z PRL-u w 1968 roku i później...
***
Przez kłęby dymu tytoniowego można było dostrzec za oknem jasną zieleń wiosennych listków. Maj 1930 roku w Warszawie był piękny. Narada, zwołana w pilnym trybie, trwała już pół godziny. Odbywała się w gmachu II Oddziału Sztabu Głównego Wojska Polskiego przy Placu Saskim. Prowadził ją szef Wydziału IIb major Stanisław Szaliński. Obecni byli pracownicy Referatu Kontrwywiadowczego, Referatu Ochrony i Referatu Ogólnego. Początek narady poświęcony był mało istotnym sprawom organizacyjnym Wydziału. Wszyscy czekali z niecierpliwością, aż szef przejdzie do meritum. W końcu major Szaliński zgasił niedopałek w popielniczce i odchrząknął znacząco. – Panowie oficerowie! Wczoraj otrzymałem z Referatu „Niemcy” prezent w
postaci skopiowanej informacji, która dotarła do Berlina od niemieckiego agenta S2, działającego w Polsce. Jednoznacznie ustaliliśmy, że informacja dotyczy tajnych prac prowadzonych w lubelskich zakładach lotniczych Plage i Laśkiewicz. Jak panom wiadomo, prowadzone tam dla wojska prace dotyczą opracowywania i wdrożeń do produkcji nowych konstrukcji samolotów. Dotyczą też wdrażania materiałów i technologii opracowanych przez profesora Jana Czochralskiego na Politechnice Warszawskiej. Informacja przechwycona w Berlinie dotyczy właśnie tych ostatnich prac. Nie muszę panom tłumaczyć, w jak dyskomfortowej sytuacji znalazł się nasz Wydział. Sytuację pogarsza fakt, że profesor Czochralski jest pupilem, jeśli można tak powiedzieć, prezydenta Mościckiego. Prezydent jest także profesorem chemii i to właśnie on, mówiąc kolokwialnie, ściągnął dwa lata temu profesora Czochralskiego z Niemiec do Polski. Obecny tu porucznik Konarski, odpowiedzialny za zabezpieczenie kontrwywiadowcze kontaktów profesora z przemysłem, podporucznik Śliwiak – oficer informacyjny na Politechnice i podporucznik Miciński – oficer informacyjny w zakładach Plage i Laśkiewicz otrzymali już wczoraj polecenie zajęcia się wyłącznie tą sprawą. Odpowiedni szyfrogram został również wysłany do Samodzielnego Referatu Informacyjnego Dowództwa Okręgu Korpusu w Lublinie. Proszę kolegów o zabranie głosu w tej sprawie. Oczekuję propozycji i pomysłów... Na sali zaległa cisza. Zebrani doskonale wiedzieli, że szef będzie miał najlepszą propozycję, więc nie wysilali zbytnio intelektu. I faktycznie, po dłuższej chwili, major zabrał ponownie głos. – Dodam jeszcze garść informacji dla niewtajemniczonych kolegów. Otóż w lubelskiej fabryce tylko, lub aż sześć osób otrzymuje kopie tajnych dokumentów, przygotowanych przez pracowników profesora Czochralskiego. Są to główny konstruktor, główny technolog i czterech technologów z działu metalurgii. Pracownicy profesora są poza podejrzeniami, gdyż nasz informator z Berlina wskazuje jednoznacznie, że materiał szpiegowski dociera do Niemiec z Lublina. Z drugiej strony, w Lublinie nie ma możliwości prowadzenia obserwacji podejrzanych. Samodzielny Referat Informacyjny Dowództwa Okręgu Korpusu ma tylko trzech agentów wywiadu. Trzech agentów może obserwować
całodobowo najwyżej jedną osobę. Lubelska policja, która ma obowiązek z nami współpracować, musiałaby oddelegować na nasze potrzeby co najmniej piętnastu wywiadowców na kilka tygodni, co oczywiście nie wchodzi w rachubę. Major przerwał i upił trochę kawy z filiżanki stojącej przed nim na stole. Zapalił papierosa i potoczył zniechęconym spojrzeniem po zebranych. – Spotkałem się wczoraj z porucznikiem Konarskim – ciągnął dalej – i postanowiliśmy przedstawić następujący plan. Otóż chcemy poprosić profesora Czochralskiego, o przygotowanie sześciu egzemplarzy dokumentacji technologicznej jakiegoś stopu metali. Te egzemplarze powinny różnić się nieznacznie między sobą. Jak wiadomo, kopie dokumentacji doręczane są adresatom, zgodnie z przepisami, w specjalnych teczkach, imiennie, za pokwitowaniem, a potem przechowywane są w szafach pancernych na terenie zakładu. Dokumentacja nie powinna wzbudzać podejrzeń merytorycznych. Zadba o to profesor Czochralski. Różnice między poszczególnymi egzemplarzami pozwolą nam w prosty sposób zidentyfikować agenta S2, gdy jego meldunek pojawi się w Berlinie. Wtedy przystąpimy do energicznego działania na miarę naszych sił i środków. Czy są jakieś uwagi odnośnie tego planu? Major ponownie potoczył wzrokiem po zebranych. Stracił całkowicie nadzieję na ich aktywność i postanowił zakończyć zebranie. – Jestem umówiony z profesorem Czochralskim za dwie godziny. Proszę wszystkich o zwiększoną czujność i nadanie tej sprawie najwyższego priorytetu w swoich działaniach. Wstał, zgasił niedopałek i wyszedł szybko z sali. Jeden z oficerów mruknął do kolegi: – Jak zwykle tracimy czas. Rezultat spotkania był z góry znany. – Nihil novi sub sole – odpowiedział sentencją zagadnięty.
***
Samochód, który wiózł majora Szalińskiego, zbliżał się powoli w rejon Belwederu, gdzie przy ulicy Nabielaka dobiegała końca budowa luksusowej willi profesora Jana Czochralskiego. Major, przed opuszczeniem Wydziału, odświeżył sobie wiedzę o życiu profesora, czytając odpowiednie akta. Wyłaniał się z nich obraz człowieka niezwykłego w wielu wymiarach. Jan Czochralski urodził się 1885 roku w Kcyni pod Poznaniem, jako ósme z dziesięciorga dzieci. Ojciec utrzymywał rodzinę, prowadząc zakład stolarski. Zgodnie z jego wolą, syn ukończył w 1904 roku Seminarium Nauczycielskie w Kcyni. Czochralski demonstracyjnie podarł świadectwo ukończenia szkoły, nie zgadzając się z wystawionymi mu ocenami. Brak świadectwa zamykał mu formalnie drogę do dalszego kształcenia. Postanowił zrealizować swoje marzenia i pasje jako samouk. A jego największą pasją była chemia. W 1904 roku wyjechał do Niemiec i rozpoczął pracę w aptece dr A. Herbranda w Altglienicke koło Berlina. Prowadził tam, między innymi, analizy rud, olejów, smarów i metali. Tu zdobywał doświadczenie chemika, materiałoznawcy i uczonego, zdobywał wiedzę i samodzielność w formułowaniu tematów badawczych. W tym czasie, jako wolny słuchacz, uczęszczał na wykłady z chemii specjalnej na Politechnice w Charlottenburgu koło Berlina i na zajęcia na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Berlińskiego. W 1906 roku rozpoczął pierwszą pracę naukową w laboratoriach firmy Kunheim & Co, a rok później w Allgemeine Elektricitäts Gesellschaft (AEG), gdzie został kierownikiem badania stali i żelaza. W 1910 roku uzyskał dyplom inżyniera chemika na Politechnice w Charlottenburgu. W tym samym roku ożenił się z poznaną na Uniwersytecie Berlińskim Margueritą Haase, pianistką z holenderskiej rodziny osiadłej w Berlinie. W latach 1911-14 był asystentem Wicharda von Moellendorffa, z którym opublikował swoją pierwszą pracę poświęconą krystalizacji metali, a dokładniej podwalinom późniejszej teorii dyslokacji. Największy rozgłos przyniosła mu, odkryta w 1916 roku, metoda pomiaru szybkości krystalizacji metali, wykorzystywana obecnie do produkcji monokryształów. Według popularnej anegdoty metodę tę odkrył przypadkowo, zanurzając przez roztargnienie pióro w tyglu z gorącą cyną, zamiast w kałamarzu. Pomiar szybkości krystalizacji metali przyniósł mu największy rozgłos.
W 1917 roku przeniósł się do Frankfurtu nad Menem, gdzie został szefem laboratorium metaloznawczego Metallbank und Metallurgische Gesellschaft AG. Opracował tam w 1924 roku bezcynowy stop łożyskowy dla kolejnictwa, tak zwany metal B. Stop spowodował rewolucję w kolejnictwie, dając oszczędności i niezawodność. Wynalazek był bardzo ważny dla niemieckiej gospodarki, którą po I wojnie światowej objęto zakazem importu cyny. Patent zakupiony został przez niemiecką kolej oraz liczne państwa, w tym USA, ZSRR, Czechosłowację, Francję i Anglię. Metal B pozwolił Czochralskiemu zrobić duży majątek. Stać go było na kupno i utrzymanie domów we Frankfurcie i Berlinie. Z wynalazku korzystają koleje we Francji, USA i Anglii, płacąc sowicie odkrywcy. W Polsce produkcję metalu B rozpoczęły warszawskie zakłady Ursus. Głównym zadaniem młodego Czochralskiego było wprowadzenie aluminium do elektroniki, a więc pionierskie prace nad technologią produkcji blach, drutów i wyprasek aluminiowych, badanie stopów aluminium i standaryzacja badań metalograficznych. Metale i metalografia stały się odtąd pasją Czochralskiego. Zainteresowania Czochralskiego nie ograniczały się tylko do zastosowań przemysłowych. Do prac o charakterze podstawowym zaliczyć należy pionierskie badania anizotropii twardości monokryształów, co miało swoje znaczenie przy obróbce plastycznej materiałów (prace z lat 1913-1923). Ukazały się też dwa podręczniki tłumaczone później na kilka języków. Wiele prac objętych było jednak tajemnicą służbową lub wojskową (także obecnie w Polsce) i zapewne nigdy nie zostało opublikowanych. Wiadomo, że tylko w okresie pracy we Frankfurcie Czochralski był autorem raportów liczących ponad 2000 stron tekstu. Szybko rozwijające się metaloznawstwo zyskało też ramy organizacyjne. Jan Czochralski wraz z paroma kolegami założył w 1919 r. Niemieckie Towarzystwo Metaloznawcze (Deutsche Gesellschaft für Metallkunde) i został jego przewodniczącym na zjeździe we Wrocławiu w 1925 roku. Nie krył się z tym, że jest Polakiem, a jednak Niemcy wybrali go szefem swojego Towarzystwa. Z uznaniem podkreślano, że oprowadzając prezydenta Niemiec Hindenburga po słynnej wystawie technicznej w Berlinie w 1924 roku, zwracał się do niego przez tłumacza, po polsku. Czochralski jest też członkiem honorowym Międzynarodowego Związku Badań Materiałoznawczych w Londynie. Jest konsultantem największych światowych koncernów – francuskiej Schneider-Creusot, czeskiej Skody, szwedzkiego Boforsa i angielskiego Instytutu Metali.
W 1925 roku Henry Ford zaproponował mu pracę w laboratorium swojej firmy w Detroit, ale Czochralski nie skorzystał z tej atrakcyjnej propozycji. W tym samym roku pojawiła się propozycja powrotu do Polski i objęcia katedry na Politechnice Warszawskiej. Do Odrodzonej Polski powrócił w 1928 roku na osobiste zaproszenie prezydenta RP Ignacego Mościckiego, rezygnując z wszystkich funkcji pełnionych w Niemczech. Specjalnie dla Jana Czochralskiego utworzono Katedrę Metalurgii i Metaloznawstwa na Wydziale Chemii Politechniki Warszawskiej. Szef katedry powinien być profesorem, a Czochralski nie miał nawet doktoratu. Aby formalnościom stało się zadość, w 1929 roku nadano mu tytuł doktora honoris causa Politechniki Warszawskiej. Zaraz potem prezydent Mościcki mógł mianować go profesorem. Kierowana przez niego Katedra i budowany Instytut Metalurgii i Metaloznawstwa pracują praktycznie wyłącznie na zlecenia Ministerstwa Spraw Wojskowych... Profesor prowadzi bogate życie towarzyskie. Spotyka się z artystami, funduje stypendia dla młodych twórców. Sam pisze wiersze, kolekcjonuje dzieła sztuki. Zawsze elegancki, w jasnych garniturach, nie wychodzi na ulicę bez muszki i laseczki pod pachą. Takiego właśnie pana, wchodzącego do okazałej willi, zobaczył major Szaliński, wjeżdżając w ulicę Nabielaka.
***
Następnego dnia, około południa, podporucznik Śliwiak, jeden z oficerów informacyjnych na Politechnice Warszawskiej, przywiózł do gmachu Oddziału II Sztabu Głównego dokumentację przygotowaną przez pracowników profesora Czochralskiego. Porucznik Jacek Konarski, ubrany już po cywilnemu, z walizeczką przygotowaną do podróży, czekał na Śliwiaka. Przywitał go serdecznie, pokwitował odbiór dokumentacji, i równie serdecznie pożegnał, przepraszając za pośpiech. Potem zadzwonił do sierżanta Adamiaka, który miał go ochraniać w podróży do Lublina i polecił mu zarezerwować w kasie wojskowej na Dworcu Wschodnim dwa bilety pierwszej klasy.
– Aha, i zamów dwa pokoje w hotelu Europa. Dla mnie na trzy doby, dla ciebie na jedną noc. Jutro rano wracasz do Warszawy. Masz pociąg z Lublina o dziewiątej trzydzieści pięć. Samochód dla nas zamów na czternastą piętnaście – dodał. Duża koperta dostarczona przez Śliwiaka zawierała sześć cienkich teczek papierowych i kartkę z informacją dla Konarskiego. Na teczkach widniały numery sprawy, pieczęć „Ściśle tajne” i nazwiska inżynierów z firmy Plage i Laśkiewicz. Teczki zawierały fotokopie pozornie identycznego dokumentu. Pracownicy profesora Czochralskiego musieli się natrudzić i sporządzić sześć „oryginałów”, a następnie zrobić z nich sześć fotokopii. Różnica między nimi występowała na drugim miejscu po przecinku w procentowej zawartości dwóch z siedmiu składników opisywanego stopu. Oczywiście, we wszystkich wersjach, zsumowane udziały procentowe dawały wynik 100,00%. Było bardzo mało prawdopodobne, żeby dwóch technologów jednocześnie odważało potrzebne składniki i mogło porównać zawartość swoich teczek. Nawet gdyby do tego doszło, ta drobna różnica nie rzucała się w oczy. Bardziej istotny był opis wykonania stopu, temperatury pieca, szybkości chłodzenia, itp. Oczywiście prościej byłoby zrobić jakieś tajne znaki lub różne błędy ortograficzne w tekście. Kłopot polegał na tym, że agent S2 nie używał aparatu fotograficznego – skądinąd bardzo słusznie. Miał przecież w swoim pokoju własną szafę pancerną z dokumentacją i mógł spokojnie przepisywać zawartość dokumentacji na kartki papieru, które potem, jako meldunek, docierały do Berlina. W razie rewizji na fabrycznej bramie, łatwo mógł się tłumaczyć roztargnieniem, że zabrał przez pomyłkę kilka karteczek z notatkami. Aparat fotograficzny byłby trudny do ukrycia i stanowiłby jednoznaczny dowód szpiegostwa. Porucznik Konarski starannie porównał zawartość teczek z treścią kartki z informacjami przeznaczonymi dla niego. Następnie dopisał na kartce słowo „Sprawdzono”, dodał datę i podpis. Potem zalakował i opieczętował kopertę. Następnie schował ją do szafy pancernej. Do osobnej teczki w szafie dodał kartkę informacyjną. Zegar ścienny wskazywał godzinę trzynastą. Konarski zszedł do kantyny i zjadł obfity obiad. W bufecie poprosił o zapakowanie mu dwóch kanapek na drogę.
Po powrocie do gabinetu wyjął z szafy pancernej kopertę z dokumentacją i pistolet w kaburze z szelkami. Umocował kaburę z bronią pod marynarką, a kopertę włożył do skórzanej teczki. Teczkę schował do walizeczki podróżnej wraz z kanapkami. Punktualnie o czternastej piętnaście wyszedł przed sztabowy budynek. Sierżant Adamiak i znajomy kierowca czekali już na niego. Jazda na Dworzec Wschodni zajęła niecałe pół godziny. Pociąg do Lublina odjeżdżał o piętnastej piętnaście. Po odebraniu biletów z kasy wojskowej kupili dwie butelki lemoniady w bufecie i wyszli na peron. Dworzec Wschodni, dawniej Terespolski, potem Brzeski, zbudowano w 1866 roku. Pierwotnie był stacją końcową strategicznej linii Warszawa – Terespol. Obecnie obsługuje także inne połączenia, między innymi dawną Nadwiślańską Drogę Żelazną, której warszawskim przystankiem był zburzony w 1915 roku Dworzec Kowelski. Zbudowana w zaledwie trzy lata szerokotorowa Nadwiślańska Droga Żelazna miała strategiczne znaczenie dla carskiego imperium. Łączyła Kowel, Chełm, Lublin, Warszawę z Mławą i liczyła 475 kilometrów. Pozwalała na szybki transport wojsk, amunicji i sprzętu, między leżącymi na jej trasie twierdzami w przygranicznej Mławie, w Modlinie i Dęblinie, z twierdzami na Wołyniu: Łuckiem, Równem i Dubnem. Oddana do użytku w 1877 roku linia kolejowa została przez Rosjan przerobiona na normalne tory w roku 1915. Tym razem robili to jako jeńcy wojenni, po zajęciu tych terenów przez wojska austriackie i niemieckie... Pociąg do Lublina stał już na peronie. Nowiutki parowóz Ty23 z tabliczką FABLOK syczał cicho, rozgrzewając się przed podróżą. Tę dumę polskich kolei zaprojektował inżynier Wacław Łopuszyński. Pierwsze lokomotywy w odrodzonej Polsce, właśnie Ty23, wyprodukowano w 1926 roku w poznańskich Zakładach Mechanicznych Hipolita Cegielskiego. Rok później uruchomiono ich produkcję w Warszawskiej Spółce Akcyjnej Budowy Parowozów i w FABLOKu w Chrzanowie. Do tej pory wytworzono ich prawie czterysta. Porucznik z sierżantem weszli do drugiego wagonu w składzie i zajęli swoje miejsca w przedziale pierwszej klasy. Punktualnie o piętnastej piętnaście pociąg ruszył dawną trasą Nadwiślańskiej Drogi Żelaznej. Porucznik i sierżant byli sami w przedziale. Początkowo drzemali zmęczeni
trochę majowym upałem, spoglądając od czasu do czasu na walizkę leżącą na półce. Ożywili się dopiero w okolicach Dęblina, gdy usłyszeli warkot lecących nisko samolotów. Obaj byli weteranami wojny polsko-sowieckiej i ten dźwięk przyprawił ich o szybsze bicie serc. Wyjrzeli przez okno i zobaczyli trójkę samolotów z biało-czerwonymi szachownicami na kadłubach i skrzydłach. – To nasze orlęta wyleciały z gniazdka – stwierdził sierżant. Gdy kończył mówić, kolejna trójka przeleciała nad pociągiem. Od trzech lat działała w Dęblinie Wyższa Oficerska Szkoła Sił Powietrznych, przeniesiona tu z Grudziądza do nowoczesnych zabudowań. W widłach Wieprza i Wisły jest mikroklimat z dużą ilością dni bezchmurnych w roku, co ma wielkie znaczenie przy szkoleniu pilotów. Po kilku minutach pociąg wjechał na nowy, oddany do użytku pół roku temu, dwutorowy most kolejowy w Zajezierzu. Wisła była jeszcze bardzo szeroka po wiosennych roztopach i deszczach. Po przejechaniu mostu podróżni sięgnęli po kanapki i lemoniadę. Po godzinie pociąg zatrzymał się na stacji Nałęczów. Konarski patrzył ze wzruszeniem na budynek stacji i otaczającą go zieleń. Dwa lata temu spędził tu kilka dni i nocy z Anną. To było też wiosną. Spacerowali po cudownym Parku Zdrojowym, pili wody mineralne w palmiarni, a potem objadali się słodkościami w kawiarence w Pałacu Małachowskich. Spacerowali lessowymi wąwozami śladami Sienkiewicza, Przybyszewskiego, Nałkowskiej, Prusa i Żeromskiego, którzy przyjeżdżali tu leczyć serce i nerwy. Konarski wykorzystywał wtedy kilkudniowy urlop, który dostał po zakończeniu niebezpiecznej i długotrwałej akcji, na regenerację nerwów. Ta akcja zresztą była dla Anny ostatecznym dowodem, że nie można sobie ułożyć spokojnego życia z pracownikiem kontrwywiadu. Nałęczów stał się miejscem ich pożegnania i końcem kilkumiesięcznego, płomiennego romansu. Nie mógł jej zapomnieć. Oprócz kilku przelotnych miłostek jego serce nie poczuło od tej pory mocniejszego bicia. Pół godziny później, punktualnie o dwudziestej dwadzieścia sześć, pociąg wjechał na peron przy okazałym budynku dworcowym w Lublinie, powstałym w 1877 roku, a kilka lat temu pięknie wyremontowanym. Porucznik i sierżant wyszli na plac dworcowy. Pogoda była piękna jak w Warszawie. Po przeciwnej
stronie placu stał duży, czarny samochód osobowy, a przy nim dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach. Jednego z nich Konarski rozpoznał i pomachał mu ręką. Podporucznik Miciński, oficer informacyjny w zakładach lotniczych Plage i Laśkiewicz, odwzajemnił powitalny gest, a drugą ręką wskazał zapraszająco na samochód. – Czołem, witamy stolicę – powiedział chwilę potem, ściskając dłoń Konarskiego – to nasz wywiadowca Tomek Cielecki, a pana sierżanta już znam – dokończył powitalne prezentacje. – Stolica blednie przy prowincji. Skąd wytrzasnęliście takie cudo? Dobrze wam się tu powodzi w Lublinie. Czy to nie przypadkiem CWS T-1? – spytał Konarski. – Zgadłeś, Jacku. Specjalnie na cześć dostojnych gości ze stolicy pożyczyliśmy go od Dowództwa Korpusu. Sam generał Dobrodzicki używa go czasem... Wsiadajcie panowie. Trzeba popierać krajową produkcję, mimo że trochę droższa od zagranicznej. Pojedziemy chyba najpierw do mnie, a potem Tomek odwiezie was do hotelu. Gdzie stanęliście? – W Europie – odpowiedział Konarski. Ruszyli z placu dworcowego i wjechali w ulicę 1-go Maja. – Ale wielka i piękna maszyna – zachwycał się samochodem sierżant Adamiak. – Ma 483 centymetrów długości, 170 szerokości i 195 wysokości – Miciński najwyraźniej był wielbicielem automobili, bo kontynuował z przejęciem – Produkują go od trzech lat Centralne Warsztaty Samochodowe w Warszawie. Projektowali go inżynierowie Tadeusz Tański i Władysław Mrajski. To niepowtarzalne arcydzieło inżynierii samochodowej. Samochód i silnik można rozebrać i złożyć przy użyciu jednego klucza, dziesiątki. Tylko świece zapłonowe wykręca się osiemnastką. Zarówno rozrząd jak i skrzynia biegów wykonane są z zestawu takich samych kół zębatych. Takie same zębatki zastępują pasek klinowy. Skrzynię biegów zabezpiecza się zamkiem Yale przed kradzieżą samochodu. Karoseria tej wersji, typu kareta, jest drewniano-stalowa, przeznaczona dla siedmiu osób. Auto osiąga moc 60 koni mechanicznych przy pojemności silnika R4 około 3 litrów... Samochód minął już plac Bychawski. Na skrzyżowaniu agent Tomek skręcił w
prawo, w ulicę Fabryczną. – A ile pali? – podtrzymał rozmowę Adamiak. – Osiemnaście na sto – odpowiedział Cielecki. – A ile wyciąga? – Setkę bez problemu. Poza tym jest wyjątkowo niezawodny i prosty w obsłudze... Przejechali przez tory kolejowe i znaleźli się pod bramą zakładów Plage i Laśkiewicz. Miciński skinął głową znajomemu strażnikowi podnoszącemu szlaban. Po kilkudziesięciu metrach zatrzymali się przed piętrowym budynkiem. Miciński wysiadł i przytrzymał drzwiczki Konarskiemu wysiadającemu z walizeczką. – Za dziesięć minut porucznik będzie z powrotem. Do zobaczenia – rzucił zostającym w aucie. Konarski wrócił faktycznie po dziesięciu minutach z lżejszą walizeczką i odprężony po wykonaniu nudnego, rutynowego zadania. – No to do Europy, na kielicha przed snem. Zapraszam, panie Tomku! – Dziękuję, nie mogę, muszę odstawić to cudo do garażu. – Trudno, co się odwlecze... Dojechali Fabryczną do Zamojskiej, a potem Królewską do Krakowskiego Przedmieścia. Minęli Bramę Krakowską pięknie wyglądającą w promieniach zachodzącego słońca. Cielecki zatrzymał się przed Placem Litewskim, koło wejścia do hotelu Europa. Porucznik z sierżantem pożegnali się z nim i zniknęli za obrotowymi drzwiami.
***
Konarski obudził się o dziewiątej rano. Zamówił przez telefon śniadanie do numeru, otworzył na oścież okno i zaczął poranną toaletę. Adamiak już pewnie w drodze na dworzec – pomyślał – ma pociąg o dziewiątej trzydzieści pięć. Poprzedniego wieczoru wypili w restauracji hotelowej kilka kieliszków wódki pod słynne, nie tylko w Lublinie, flaczki. Miękkie, dosłownie rozpływające się w ustach, z kilkoma pulpecikami mięsnymi, posypane na wierzchu topiącym się tartym parmezanem, miały niezrównany smak. Nie dziwota, że po takiej kolacji spał do dziewiątej. Nie śpieszył się właściwie nigdzie. Miał zamiar zameldować się tylko grzecznościowo kapitanowi Łaskiemu – szefowi Samodzielnego Referatu Informacyjnego Dowództwa Okręgu Korpusu II w Lublinie. Dopiero jutro będzie musiał uczestniczyć w odprawie, na której, z polecenia majora Szalińskiego, przedstawi zarys planów Wydziału IIb odnośnie zmian organizacyjnych w terenowych ekspozyturach. Kelner ze śniadaniem pojawił się, gdy kończył golenie. Po posiłku i dwóch filiżankach mocnej kawy postanowił zadzwonić do ciotki Ireny. Jej mąż, Wincenty Krzepicki był profesorem języka polskiego w Państwowym Gimnazjum Żeńskim im. Unii Lubelskiej. Ciotka prowadziła dom, a głównym źródłem dochodu była opłata dzierżawna z rodzinnego majątku ziemskiego Krzepickich pod Biłgorajem. Starczało to wujostwu na dostatnie życie. Ciotka prowadziła otwarty dom, we wtorki i piątki organizowała brydżo-kolacje, jak sama to określała. Wujek po cichu pisał wiersze do szuflady i pasjonował się brydżem. Bywała u nich elita lubelskiej inteligencji z rodowodami ziemiańskimi i mieszczańskimi. Pamiętał numer telefonu ciotki, więc podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie z miastem. – Mieszkanie państwa Krzepickich, słucham – gosposia wujostwa, Aniela, zawiesiła głos. – Konarski przy aparacie. Czy mogę mówić z ciocią? – Oczywiście, już proszę panie poruczniku... – Witaj, Jacusiu! Czyżbyś był w Lublinie? – Tak, ciociu, wpadłem służbowo na dwa, trzy dni. – To świetnie! Musisz odwiedzić starą ciotkę. Co to dzisiaj mamy? Aha, wtorek. No to o siedemnastej na brydżyku u nas. Przyznaj się, że dawno nie grałeś...
Konarski nie chciał się przyznać, że ostatnio coraz więcej wieczorów spędza na suto zakrapianych kawalerskich brydżykach i pokerkach. – Tak ciociu, będzie mi miło. Przy okazji podszkolę się trochę u mistrza wujka. – Poczekaj, poczekaj, a gdzie ty dzisiaj jesz obiad? – No... – Nic nie mów! Meldujesz się u mnie o szesnastej na obiedzie. Nie będziesz jadł po knajpach, póki ciotka żyje. – Rozkaz! Przybędę akuratnie! Założył świeżą koszulę, krawat i uczesał się starannie. Przeczyścił hotelową szczotką swój granatowy garnitur z dobrej bielskiej wełny i przejrzał się w lustrze. Wyjął z szafy lekki, jasny, wiosenny płaszcz, który przezornie wziął z Warszawy. Przewiesił go przez lewe ramię. Potem ukrył pistolet w kaburze w fałdach płaszcza i zszedł do recepcji. Zostawił tam pistolet w sejfie hotelowym. Za obrotowymi drzwiami hotelu odetchnął świeżym, rześkim, majowym powietrzem. Ogarnął wzrokiem dobrze mu znany, z częstych pobytów w Lublinie, widok. Po lewej bielał osiemnastowieczny kościół i klasztor Kapucynów. Dalej, za małym placykiem, widać było gmach Poczty Głównej. Pięćdziesiąt metrów przed Konarskim, w zieleni Placu Litewskiego, stał pomnik Unii Lubelskiej. Ponad sto lat temu Stanisław Staszic uzyskał od władz carskich zgodę na postawienie tu żelaznego obelisku. Za pomnikiem widać było, na prawo od ogromnej czarnej topoli, pusty plac – miejsce po rozebranej pięć lat temu cerkwi. W przeciwnym narożniku Placu Litewskiego stał Pałac Gubernialny. Obok niego Pałac Lubomirskich, zwany też Poradziwiłłowskim. W kolejnym narożniku stał, nieco cofnięty, dawny Pałac Czartoryskich. Biura Sztabu Dowództwa Okręgu II Korpusu Wojska Polskiego mieściły się w Pałacu Gubernialnym. Tam też skierował swoje kroki porucznik Jacek Konarski, idąc wzdłuż budynku hotelu Europa, a potem skręcając w lewo. W sztabie spędził ponad dwie godziny. Samodzielny Referat Informacyjny miał pięć etatów oficerskich, jeden podoficerski i kilka cywilnych. Dzielił się na trzy referaty o różnych zadaniach.
Referat wywiadowczy zajmował się aferami szpiegowskimi i rozpracowywaniem działalności komunistycznej w wojsku. Referat ogólny zajmował się ochroną tajemnicy wojskowej w obiektach wojskowych, zakładach przemysłu ściśle wojennego, ochroną prac fortyfikacyjnych oraz współpracował na odcinku ochrony ogólnego przemysłu wojennego z władzami istracyjnymi. Referat narodowościowy opracowywał analizy polityczno-narodowościowe i prowadził inwigilację elementów wywrotowych wśród mniejszości narodowych, będących w wojsku, lub mających styczność z wojskiem. Pracę informacyjno-rozpoznawczą i przeciwdziałanie szpiegostwu Samodzielne Referaty Informacyjne prowadziły przy pomocy oficerów informacyjnych w garnizonach i oddziałach, brygad agentów-obserwatorów, tajnych współpracowników w poszczególnych aferach, przy konfidencjonalnej współpracy niektórych urzędników i doraźnej współpracy organów policji państwowej. Konarski rozmawiał z kapitanem Łaskim, szefem Samodzielnego Referatu Informacyjnego oraz z kierownikami referatów wywiadowczego i ogólnego. Zgodnie z poleceniem swojego szefa, powiadomił ich o aferze szpiegowskiej w zakładach Plage i Laśkiewicz oraz prosił o szczególną czujność i wszelką pomoc dla podporucznika Micińskiego. Tak jak polecił szef, nie wspomniał o prowokacji z dokumentacją techniczną. Aby nadać ważności sprawie, opowiedział o związkach profesora Czochralskiego z prezydentem Mościckim. Po spotkaniu, szef referatu ogólnego zaprosił Konarskiego do kantyny na herbatę i kanapki. W dobrym nastroju i z pełnym żołądkiem opuścił porucznik budynek sztabu około południa. Postanowił pospacerować trochę po mieście, kupić ciotce jakieś kwiaty, a wujkowi książkę. Potem miał zamiar wrócić do hotelu, odpocząć i odświeżyć się przed wizytą o szesnastej. Wszedł w ulicę Zieloną i spacerował powoli, oglądając wystawy sklepowe. Zatrzymał się przy masarni i przeczytał przymocowane do szyby ogłoszenie.
Komunikat
Ceny maksymalne na wyroby luksusowe i pół-luksusowe, ustalone przez Cech Wędliniarzy w Lublinie, wynoszą od dnia15 kwietnia 1930r. jak następuje: Szynka gotowana za 1 kg, 6zł. Schab pieczony za 1kg, 6zł. Baleron za 1kg, 6zł. Kiełbasa krakowska za 1kg, 4,60zł. Kiełbasa polędwicowa za 1kg, 4zł. Parówki za 1kg, 4,40zł. Serdelki za 1kg, 4,20zł. Rozmaitości za 1kg 4,40zł.
A jednak na prowincji jest taniej – pomyślał – swoją drogą ciekawe jak smakują Rozmaitości. Nie zamierzał tego, na razie, sprawdzać. Doszedł do ulicy Świętoduskiej i skręcił w lewo. Po przeciwnej stronie ulicy, na chrześcijańskim placu targowym zauważył kwiaciarki. Wszedł między stragany i dostrzegł młodą handlarkę z wanienką pełną wiązanek konwalii. Poprosił ją o związanie pięciu małych w jedną dużą wiązankę z otaczającymi ją liśćmi konwalii, przybranie wstążką i kryzą z tiulu leżącego na straganie. Wyszła z tego całkiem elegancka, zabójczo pachnąca wiązanka. Kwiaciarka zawinęła ją w papier. Porucznik poszedł dalej w dół, skręcającą w prawo, ulicą Świętoduską. Doszedł do skrzyżowania, na którym ulica Nowa przechodziła w ulicę Lubartowską. Skręcił w Nową i szedł jej lewą stroną, pod górę, w kierunku Bramy Krakowskiej. Znalazł się w ten sposób na krawędzi dzielnicy żydowskiej. Mijał małe sklepiki żydowskie pełne kupujących. Przed Bramą przeszedł na drugą stronę ulicy i przechodząc obok Ratusza wszedł w Krakowskie Przedmieście. Na
rogu ulicy Staszica wstąpił na kawę i ciastko do cukierni Semadeniego. Przejrzał tam pobieżnie Głos Lublina i Ziemię Lubelską. Po wyjściu z lokalu przeszedł na drugą stronę ulicy Staszica. W budynku hotelu Europa mieściła się księgarnia Cederbauma. Konarski wszedł do środka i poprosił sprzedawcę o pomoc w wybraniu prezentu dla wuja. Gdy ten dowiedział się o jego profesji i zainteresowaniach, zaproponował tomik poezji Kamień Józefa Czechowicza. – To bardzo zdolny, młody lubelski poeta – zachwalał sprzedawca – pański wuj raczej nie ma tomiku. Pierwszy nakład rozszedł się błyskawicznie, a dodruk dostałem wczoraj. Konarski otworzył książkę i trafił na stronę z wierszem Front. Przeczytał go uważnie.
FRONT
Ludzie w białych domach mówią to pole chwały
w niedziele chodzą do kościoła i na białe procesje
ulicami czystymi w słońcu przebiega pies biały
w białym kwitnącym parku Zakochana czyta
poezje
Ale tutaj nie ma wcale białości
w szarej ziemi rowy pełne brudnych żołnierzy
dym siny i różowy przechodzi do nas przez rzekę
nie białe żółte są kości
armatniego ataku ognisty prąd
na niebie nieustannie leży
to front
to zstąpienie do piekieł
Odcinek 212 i wzgórze 105
we dnie szturmy i strzały
a w nocy przez dym przedzierają się reflektory
po drutach kolczastych biegają błyski żywe jak rtęć
wszystko ma wtedy inne kolory
Gdy cicho zbłąkana kula wśliźnie się w białe czoło
znienacka zrobi się biało (nawet na froncie)
biała niedziela biały park piesek biały
zatańczą wkoło
Pole chwały
– Czuje się, że autor był na froncie – powiedział poruszony Konarski. – Tak, jako ochotnik – odpowiedział poważnie sprzedawca. – Proszę ją ładnie zapakować. I dziękuję za poradę. Po wyjściu z księgarni miał już tylko kilkadziesiąt metrów do drzwi hotelu Europa.
***
Po dłuższym wypoczynku, zrelaksowany Konarski wyszedł z hotelu za pięć czwarta. Do mieszkania ciotki na ulicy Kościuszki miał raptem kilkaset metrów. Przeszedł na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia na wysokości kościoła Kapucynów i przed budynkiem poczty skręcił w lewo. Krzepiccy mieszkali na drugim piętrze kamienicy stojącej przed skrzyżowaniem z ulicą Szpitalną. Wszedł w bramę i skręcił w klatkę schodową po prawej stronie. Pachniało czystością, a drewniane schody były wyszorowane do białości. Na pierwszym piętrze przystanął, zdjął papier z wiązanki konwalii i schował go do kieszeni płaszcza. Pod drzwiami wujostwa nacisnął przycisk dzwonka i wytarł starannie obuwie na wielkiej wycieraczce. Posłyszał szybki tupot nóg w przedpokoju i zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyły się i zaskoczony zobaczył dwoje czarnych, figlarnych, dziewczęcych oczu wpatrujących się w niego badawczo spod czarnej grzywki. Oględziny przybysza wypadły chyba pomyślnie, bo panienka odsunęła się na bok, trzymając drzwi za klamkę. – Pan porucznik Konarski, o ile się nie mylę? – powiedziała dziewczyna i zamknęła drzwi za gościem. – Jestem Ewa Złotowska, mieszkam na stancji u państwa Krzepickich – przedstawiła się, wyciągając śmiało rękę i dygając lekko, gdy porucznik uścisnął jej dłoń. Ten ledwo zdążył zauważyć jej zgrabną figurkę w kwiecistej, wiosennej sukience do kolan i łabędzią, dziewczęcą szyję odsłoniętą dzięki fryzurze á la Josephine Baker. Dalsze oględziny przerwała ciotka, ukazując swoją pulchną osóbkę w drzwiach do salonu. – Witaj, Jacku. Jesteś coraz przystojniejszy. Marnujesz się w kawalerskim stanie. O jakie piękne konwalie! Jak pachną! – zachwyciła się ciotka Irena. – A ciocia coraz młodsza i piękniejsza – zrewanżował się Konarski, całując jej policzki. – Ach, gdybyś mnie widział, gdy byłam w wieku tej smarkuli. Ewa do nauki! – zakomenderowała ciotka. Na pannie Ewie nie zrobiło to żadnego wrażenia i stała dalej, oparta o ścianę, przyglądając się się porucznikowi zdejmującemu płaszcz. – A gdzie pański mundur i szabelka? – spytała drwiąco. – Zostawiłem w sejfie hotelowym razem z pistoletem i medalami – odparł z
poważną miną Konarski. Panna Złotowska zrobiła obrażoną minkę i zniknęła w jednym z pokoi. – Pięknie usadziłeś tę pannicę. Ale to dobra dziewczyna, chociaż straszny trzpiot. Jest córką naszego dzierżawcy z Biłgoraja, uczy się w gimnazjum u Wincentego. A oto i on. – Witam dzielnego wojaka! – powiedział wuj. Był wysokim, szczupłym, siwym mężczyzną. Podali sobie dłonie. – A, byłbym zapomniał! Mam dla wujka mały upominek. Wyjął książeczkę z kieszeni płaszcza i podał ją Krzepickiemu. – Dziękuję pięknie. Ale przejdźmy do salonu – powiedział obdarowany i zaczął rozpakowywać paczuszkę. Weszli do salonu, gdzie jeden z dwóch stołów był nakryty do obiadu. Panowie usiedli na kanapie pod oknem, a gospodyni wyszła do kuchni. – Czechowicz! Słyszałem to nazwisko. Chętnie go poczytam. Chociaż przyznam ci się szczerze, że nie gustuję w nowoczesnej poezji. Chyba jestem już za stary... Czy to nie on przypadkiem dostał w tym roku stypendium do Francji z Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego? – Nie orientuję się wujku – odparł Konarski, domyślając się, że wuj wie o Czechowiczu więcej niż zechciał powiedzieć. Czyżby zazdrość o kolegę po piórze? – Siadajcie proszę do stołu – wydała komendę ciotka Irena i zapukała do pokoju sublokatorki. – Aniela zaraz poda rosół. Panna Ewa wyszła ze swego pokoju troszkę odmieniona. Niesforną grzywkę spięła elegancką spinką, zaróżowiła policzki i uszminkowała delikatnie usta. Założyła też czarne pantofelki na średnim obcasie. Nie uszło uwagi Konarskiego porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymienili wujostwo, gdy zobaczyli wystrojoną pannę Ewę.
Zajęli miejsca przy stole, a w chwilę potem Aniela wniosła wazę z rosołem. Ciotka Irena zaczęła nalewać do talerzy i gawędzić. – Co dostałeś Wincenty od Jacusia? Książeczkę z wierszami Czechowicza? Świetny upominek dla ciebie. Ja już chyba w ogóle przestanę czytać. Wyobraźcie sobie, na starość, moja podświadomość wszystko trawi bardzo długo. Mam jakieś idiotyczne sny. Naleję ci Ewciu jeszcze jedną chochelkę, jesteś taka chuda. O czym to mówiłam? Aha! Kupiłam w prezencie temu Władziowi spod siódemki, co to w niedzielę kończy dziesięć lat, książeczkę naszego kochanego Kornela Makuszyńskiego. O dwóch takich, co ukradli księżyc, czy coś takiego. Chyba trochę niesłony ten rosołek. Posól trochę, Jacku. Tak sobie wczoraj po obiedzie poczytałam, to taka bajeczka o niegrzecznych bliźniakach. Wyobraźcie sobie, że dzisiaj śnili mi się bliźniacy! I to jacy! Jeden z nich został prezydentem, a drugi premierem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Wynikły z tego ogromne kłopoty, bo nikt nie mógł ich odróżnić od siebie. Były jeszcze inne problemy, ale już nie pamiętam. – To faktycznie dziwny sen. Dobrze, że to tylko nocny koszmar. To się chyba nigdy w historii nie zdarzyło – odezwał się wuj Wincenty. – Wydaje mi się, że od czasu powstania demokracji parlamentarnej to się nie wydarzyło. Ciekawe, czy taki układ może funkcjonować prawidłowo. Ale pani Ewa powinna to najlepiej wiedzieć, jest na bieżąco z nauką... – powiedział Konarski. – Na razie tego nie przerabialiśmy – odparła rezolutnie. – Wydaje mi się to jednak mało prawdopodobne. – To jest tak samo prawdopodobne jak to, że Polak zostanie papieżem – podsumowała ciotka. Wszyscy skończyli zupę i Aniela zabrała talerze. – Co będzie na drugie danie? – spytała panna Ewa. – Coś taka niecierpliwa, poczekaj, zobaczysz... – Oj ciociu! – prosiła dalej panna Ewa. Najwyraźniej miała tu status członka rodziny.
– No dobrze. Będą twoje ulubione zrazy zawijane ze słoninką, ogóreczkiem kiszonym i cebulką – twarz Ewy rozpromieniła się – do tego kasza gryczana – twarz Ewy mówiła „trudno” – a do tego kapustka kiszona – buzia panny nabrała skwaszonego wyrazu. – Wracając do poezji. Bardzo się cieszę z tego Czechowicza, bo już mi się wydawało, że nie ma polskich poetów, tylko polskojęzyczni. Zwróćcie państwo uwagę. W Warszawie Tuwim, Słonimski i Brzechwa, a właściwie Lesman, w Zamościu jego stryjeczny brat Leśmian, sami Żydzi – uśmiechnął się wuj. – Nie przesadzaj Wincenty, są i polscy wspaniali poeci. A Żydzi stanowią przecież ponad dziesięć procent obywateli. A w Lublinie to nawet ponad trzydzieści procent – odparła ciotka. – A w zeszłym wieku stanowili ponad połowę mieszkańców Lublina – dodała panna Ewa. – To fakt, że są lepiej wykształceni od Polaków. Nauka w chederach (cheder – szkoła żydowska o charakterze religijnym) od piątego do trzynastego roku życia daje w kość dzieciakom. Tylko kilka procent Żydów utrzymuje się z rolnictwa. Ciężka praca na roli nie sprzyja rozwojowi intelektu. Subiekt w sklepiku żydowskim, w mieście, ma większe szanse zetknąć się z książką, gazetą, czy filmem, niż jego rówieśnik Polak, pracujący jako parobek u chłopa na wsi. Bardzo mało Żydów pracuje też w fabrykach. Religia nie pozwala im przecież pracować w soboty. Dlatego wybierają handel i rzemiosło, naukę, wolne zawody lub karierę artystyczną. Wydaje mi się, że właśnie to stwarza nadreprezentację Żydów w nauce i sztuce. Decyduje wykształcenie i kontakt z kulturą, a nie rzekome nadprzyrodzone zdolności, które są zresztą przedmiotem zawiści polskich ciemniaków. Ot i sam sobie udzieliłem odpowiedzi – zakończył zadowolony z siebie Krzepicki. – No, nie wymądrzaj się, Wincenty. Zabierajmy się za zrazy, bo wystygną – zmitygowała go ciotka Irena. Zrazy i kasza były tak pyszne, że jedli żwawo milczkiem. Konarski skończył pierwszy, położył sztućce na talerzu i uśmiechnął się pod nosem. – Przyszła mi do głowy jeszcze jedna przyczyna tłumacząca sukcesy żydowskich poetów piszących po polsku. Otóż język polski jest dla Polaka czymś zupełnie naturalnym od niemowlęctwa. Dla Żyda jest to drugi język,
właściwie obcy, który musi analizować, uczyć się go, przyswajać zwroty. Powoduje to z jednej strony trudności, a z drugiej strony daje większe zrozumienie często nielogicznej składni czy gramatyki. Aby uzasadnić tę tezę, przytoczę pewną anegdotę. Zdarzyło mi się niedawno być w warszawskim kabarecie, gdzie konferansjerkę prowadził Fryderyk Jarosy. Powszechnie wiadomo, że zaraz po przyjeździe do Polski nie mówił zbyt dobrze po polsku, a dokładnie mówiąc nie mówił prawie wcale. W nauce języka pomagał mu nawet sam Antoni Słonimski. W tymże kabarecie Jarosy skarżył się widzom jak trudny i dziwny jest język polski. Mówił mniej więcej tak: „Drodzy państwo! Weźmy dla przykładu taki czasownik jeść i odmieńmy go przez osoby. Proszę bardzo. Liczba pojedyncza. Ja jem – w porządku. Druga osoba. Tyjesz – już coś dziwnego. Pal licho trzecią osobę, przejdźmy do liczby mnogiej. Myjemy... Wyjecie... Trzecia osoba liczby mnogiej – oni ją... Jacy oni?! Jaką ją?!!” Wszyscy wybuchnęli śmiechem i chichotali prawie minutę. Wujowi Wincentemu pojawiły się łzy w oczach. – Dobre, dawno się tak nie uśmiałem – wykrztusił w końcu. – Będziesz musiał to powtórzyć, Jacku, w piątek, gdy będzie większe towarzystwo. We wtorki ledwo udaje nam się skompletować jeden stolik, a w piątki to czasem są nawet trzy – powiedziała pani Irena. – Niestety ciociu. W piątek będę już w Warszawie. Czy dzisiaj zagra z nami pani Ewa? – Jeszcze się uczę brydża – odparła panienka. – Ty lepiej zajmij się matematyką – zgasiła ją ciotka. – Zdaje się, że u ciebie z tym nie najlepiej. Naszym czwartym będzie dzisiaj inżynier Zasada z zakładów Plage i Laśkiewicz. Tylko on ma czas. Dotrwał do czterdziestki w starokawalerstwie i trochę mu się nudzi. Jest inżynierem chemikiem, jak ty Jacku, tylko kończył politechnikę petersburską, a nie warszawską, jak ty. Jego losy są skomplikowane. Najważniejsze, że po rewolucji udało mu się dostać do Polski. Walczył też z bolszewikami w dwudziestym roku. Potem dostał pracę w fabryce kotłów, która jak wiesz, produkuje teraz samoloty. Ciotka przytaczała mu fakty, które dobrze znał z lektury odpowiednich dokumentów. Życie szóstki inżynierów z zakładów samolotowych było powtórnie analizowane. Zbierano dyskretnie, w ostatnich dniach, dodatkowe
informacje. Konarski bardzo się ucieszył, że pozna Zasadę. Postanowił jednak natychmiast, że nie będzie się próbował do niego zbliżyć, aby uzyskać jakieś informacje. Jeśli to on jest agentem S2, mógłby się spłoszyć i uciec. Wywiad berliński, jak to w naszej branży, dobrze wie kim jestem i gdzie pracuję – myślał. – No, pora na kawę i szarlotkę – zarządziła ciotka Irena. – Ty Wincenty możesz wyjątkowo dzisiaj zapalić w salonie. Jak to dobrze Jacku, że ty nie palisz. Nie masz pojęcia jak od dymu żółkną firanki! Zasada powinien tu być lada chwila, dochodzi już piąta. Pięć po piątej zjawił się oczekiwany czwarty do brydża. Był mocno zbudowanym brunetem o lekko szpakowatych włosach, trochę niższym od Konarskiego. Irena Krzepicka dokonała prezentacji obu panów, po czym brydżyści zasiedli do drugiego stołu, gdzie leżały już dwie talie kart, notes, ołówek i dwie małe popielniczki. Aniela sprzątała naczynia po obiedzie, a panna Ewa poszła do swojego pokoju odrabiać lekcje. Inżynier Adam Zasada dostał jeszcze filiżankę kawy i wylosowali miejsca. Pierwszego robra mieli grać tak jak usiedli: małżeństwo Krzepickich przeciw inżynierom. – To co, jak zwykle, po złotówce od punktu? – spytał Krzepicki. Inżynierowie skinęli głowami z aprobatą. – Jak licytujemy, panie poruczniku? Czy w Warszawie gra się już treflem przygotowawczym? – spytał Zasada. – A jakże, gra się. Ale uściślijmy dla porządku. Jeden trefl to albo odzywka naturalna, albo słabe bez atu od 12 do 15 punktów. Czy tak? – Dokładnie, jak w Lublinie – odparł zadowolony Zasada i ponieważ w losowaniu miejsc wyciągnął najniższą kartę, zaczął rozdawać karty, przełożone przez przez panią Irenę. – Słyszeli państwo, że w kwietniu, w Londynie, odbył się pierwszy w historii mecz w brydża sportowego? Grały Anglia i USA. – No i kto wygrał? – zaciekawiła się ciotka Irena – Oczywiście ekipa amerykańska. Grał w niej sam Ely Culbertson. Podobno w zeszłym roku zaczął wydawać pismo The Bridge World. Próbuję ściągnąć
pierwszy numer do Lublina. Jeden pik – otworzył licytację po ułożeniu kart w ręku. Pierwsze trzy robry przeszły przy nieciekawych rozdaniach i kończyły się niewielkimi wygranymi. Pod koniec trzeciego robra do salonu przyszła panna Ewa, przysunęła sobie krzesło do lewego boku Konarskiego i oświadczyła, że będzie się uczyć brydża. Szeptała mu do ucha swoje pytania i uwagi. On również odpowiadał jej, szepcząc do pachnącego uszka. Trochę go to rozpraszało. Szczególnie, gdy sięgała na stół, aby dołożyć kartę od dziadka, kiedy akurat rozgrywał porucznik. Opierała się wtedy biustem o jego ramię i dotykała kolanem nogi. Może to było powodem błędu, który popełnił w najciekawszej rozgrywce wieczoru. Faktem jest, że do tego błędu niejako zmusił go Krzepicki, pokazując swoje mistrzostwo. Konarski grał z Zasadą. Obie strony były po partii. Rozdanie wyglądało następująco:
Zasada
♠ K D W 9 4 ♥ W 9 5 3 . ♦ A D 5 . . ♣ 3 . . . .
Krzepicka …............... Krzepicki
♠ 7 5 2 ….................... ♠ A 8 6 3 ♥ 8 6 2 ….................... ♥ A K . . ♦ 9 8 7 4 2 …...............♦ W 6 3 .
♣ 9 5 …...................... ♣ A 7 6 2
Konarski
♠ 10 . . . . . ♥ D 10 7 4 . . ♦ K 10 . . . . . ♣ K D W 10 8 4
Rozdawał Zasada i otworzył licytację – jeden pik. Krzepicki powiedział – jedno bez atu, a Konarski – dwa trefle. Pani Irena spasowała ze swoją plażą, a Zasada zalicytował dwa bez atu. Krzepicki spasował, a Konarski powiedział trzy kiery, szukając koloru do gry. Ciotka pas, a Zasada wrzucił, kończące robra, cztery kiery. Spotkało się to z kontrą Krzepickiego. Rekontry nie było. Pani Irena zawistowała w blotkę trefl. Krzepicki zaciął asem, rozejrzał się po stole, pomyślał, a potem zagrał asa i blotkę pik. Konarski zaczął się zastanawiać, dlaczego wujek to zrobił. Wiedział już, że na pewno leży bez jednej. Był wściekły, że nie zagrali trzech bez atu. Taki kontrakt ewidentnie dawał się ugrać. Ale co kombinuje Krzepicki? Może ma szóstkę pików i liczy, że ciotka ma singla i przebije drugą lewę pikową? Postanowił nie ryzykować i przebił pika dziesiątką kier. Ku jego zdziwieniu pani Irena dorzuciła piątkę pik. Następnie wyszedł czwórką kier. Ciotka dołożyła szóstkę, panna Ewa dołożyła dziewiątkę kier ze stołu, a wujek zabił asem, po czym znowu zagrał pika. Tym razem ryzyko przebitki było jeszcze większe. Konarski przebił więc konsekwentnie damą kier. Od pani Ireny spadła siódemka pik. Rozgrywający zagrał oczywiście siódemkę kier, jego ciotka dorzuciła szóstkę, ze stołu spadła dziewiątka kier. Niestety, król kier był u wuja Wincentego, który po raz czwarty zagrał pika. Konarski nie miał już atutów i
pani Irena triumfalnie przebiła pika atutową ósemką kier! Leżeli bez dwóch, z kontrą, po partii. Dało to bardzo wysoki zapis w notesiku prowadzonym przez Krzepicką. – Pani Ewo – powiedział Konarski – będzie pani musiała znaleźć sobie lepszego nauczyciela brydża. Gdybym nie przebił pika za pierwszym razem, a potem podegrał kiera ze stołu, leżelibyśmy tylko bez jednej. A w ogóle, to powinniśmy grać trzy bez atu i byłoby swoje w cuglach. – Przypomina mi się dowcip o Żydzie, który przyszedł do rabina poskarżyć się na zięcia, że ten nie umie grać w karty. Rabin stwierdził zdziwiony, że to przecież bardzo dobrze. Tak, ale on nie umie grać i gra! – dobiła go Ewa Złotowska. W tym momencie wybawił Konarskiego od dalszych drwin dzwonek u drzwi. Panna Ewa pobiegła otworzyć. Przyszła do niej koleżanka szkolna. – Przyniosłam ci kilka numerów pisemka W słońce, które pożyczył mi kolega z Zamoja. Pomożesz mi w matmie? – pytała pannę Ewę, przechodząc przez salon. – Uczył Marcin Marcina – mruknęła ciotka pod nosem – Wincenty, nalej nam proszę po kieliszeczku piołunówki. Gracze wstali rozprostować nogi, pani Irena otworzyła okno, a Wincenty napełnił kieliszki nalewką. Piołunówka ich pobudziła, ale rozdania były nadal nieciekawe. Zagrali jeszcze dwa robry i Zasada oświadczył, że musi już iść, bo ma spotkanie o dziewiątej. Krzepicka zapraszała go na kolację, ale zdecydowanie odmówił. Wobec tego zsumowała wyniki robrów. Okazało się, że wszyscy płacą panu Wincentemu. Inżynierowie po 12 złotych, a pani Irena 27 zł. Tak więc rodzina gospodarzy wygrała per saldo 24 zł. Inżynier Zasada pożegnał się i wyszedł, obiecując przyjść w piątek. Konarski dał się namówić na herbatę i kanapkę z szynką. Porozmawiał chwilę z ciotką o sprawach rodzinnych. Zarzekała się, że w tym roku na pewno przyjedzie odwiedzić grób siostry, czyli matki Jacka. Pytała, czy będzie ją mógł przenocować w Warszawie. Konarski zaprosił serdecznie wujostwo do siebie i zaczął się żegnać. Wtem z pokoju wybiegły nastolatki i zaczęły go prosić, żeby pomógł im
rozwiązać równanie trygonometryczne, z którym nie mogą sobie dać rady. Porucznik poszedł z nimi, zostawiając drzwi do pokoju otwarte. Posadziły go na krześle przed kartką papieru, a same stanęły nad nim po obu stronach, przyciskając się do niego zupełnie niepotrzebnie. Konarski zastosował dwie banalne tożsamości trygonometryczne i rozwiązał równanie w minutę. Wzbudziło to szczery podziw uczennic. Gdy wstał, dostał dwa gorące całusy w policzki od gimnazjalistek. Ciotka w końcu przerwała zaloty dzierlatek i odprowadziła siostrzeńca do drzwi. Na ulicy Konarski spojrzał w okna Krzepickich i przesłał żołnierskiego całusa machającym rękami dziewczętom. Doszedł do Krakowskiego Przedmieścia i skręcił w lewo. Postanowił przespacerować się przed snem. Ulica była pełna ludzi. Eleganccy panie i panowie mijali się uśmiechnięci, pozdrawiając znajomych. Krakowskie Przedmieście wyglądało jak deptak w znanym kurorcie. Z otwartych drzwi kawiarni i restauracji dobiegały dźwięki muzyki. Konarski poczuł się dumny, że walczył z bronią w ręku o takie wieczory w wolnym kraju. Wyprostował się i założył ręce do tyłu. Mijające go panie najwyraźniej zwracały uwagę na przystojnego, nieznajomego pana, kroczącego dumnie, z podniesioną głową. Piękny majowy wieczór i nastolatki testujące na nim swoje możliwości uwodzicielskie wprawiły go w błogi nastrój. Przez głowę przebiegły mu różne nieuczesane myśli. Dopiero na wysokości Parku Saskiego zapędził je do poczekalni w podświadomości i zaczął myśleć o sprawach służbowych. Alejami Racławickimi doszedł do budynku uniwersytetu, przeszedł na drugą stronę ulicy i nieśpiesznie szedł w kierunku hotelu, pogrążony w myślach.
***
Siedem godzin wcześniej, w zakładach samolotowych Plage i Laśkiewicz, inżynierowie Banaś i Nienacki kończyli pracę w laboratorium chemicznym. Na porannej odprawie główny technolog polecił im wykonać po pięć stugramowych próbek nowego stopu, opracowanego przez zespół profesora Jana Czochralskiego z Politechniki Warszawskiej. Dokumentację, którą dostarczył
mu rano podporucznik Miciński, otrzymała czwórka jego podwładnych. Dziesięć próbek miało być następnie poddane standardowym badaniom materiałowym. Wyniki miały być przesłane do Warszawy, dla porównania wyników i sprawdzenia w ten sposób powtarzalności technologii. Pięć godzin później inżynierowie Banaś i Nienacki mieli już odważone składniki, przygotowane tygielki i foremki odlewnicze. Wytop zamierzali przeprowadzić następnego dnia, bo proces musiał trwać kilka godzin. Zaczęli już porządkować laboratorium, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Odebrał stojący bliżej Banaś. – Tak, tak, już jadę – rzucił do słuchawki i odłożył ją na widełki – musimy jechać z synkiem do lekarza, dostał wysokiej temperatury. Pozamykaj wszystko, dobrze? Zdjął fartuch i wyszedł szybko z laboratorium, zabierając jedną z dwóch teczek z dokumentacją leżących na stole. Nienacki zamknął i opieczętował laboratorium, po czym z papierową teczką pod pachą poszedł do swojego gabinetu. Wszedł, rzucił teczkę na biurko, otworzył zakratowane okno i usiadł w fotelu. Wyjął, z otwieranej na kluczyk szuflady, plik kartek papieru zapisanych z jednej strony. Położył je na blacie biurka i dopiero teraz zauważył, że przyniesiona dokumentacja należała do Banasia. Sięgnął ręką po telefon, ale natychmiast zrezygnował z zamiaru zadzwonienia do kolegi – na pewno już go nie ma u siebie – pomyślał. Z innej szuflady wyjął słoiczek z ciemnego szkła z napisem „Spirytus skażony”. Postawił słoiczek obok kałamarza, a z pudełka na biurku wyjął obsadkę z nową stalówką. Otworzył kałamarz i słoik oraz teczkę z dokumentacją. Wziął do ręki kartkę papieru, na której widniał przepis na szarlotkę z wierzchem bezowym. Odwrócił kartkę na czystą stronę i zaczął przepisywać fragmenty dokumentacji, maczając stalówkę w słoiczku. Gdy dotarł do połowy kartki, pierwsze napisane wiersze zaczęły blednąć i stawać się niewidoczne...
***
Konarski obudził się przed dziewiątą, zjadł śniadanie i zaczął się pakować. Odprawa w Dowództwie Korpusu zaczynała się o jedenastej. Aby zdążyć na pociąg do Warszawy odjeżdżający o piętnastej piętnaście, powinien zapłacić za hotel i najpóźniej o czternastej wyjść z odprawy, gdyby się przedłużała. Za dwadzieścia dziesiąta zszedł do recepcji, uregulował należność za pobyt i odebrał pistolet z sejfu hotelowego. Założył kaburę pod marynarkę w przechowalni bagażu, gdzie zostawił swoją walizkę i płaszcz. Porucznik kupił w kiosku hotelowym egzemplarz Ziemi Lubelskiej i wyszedł na dwór. Było jeszcze cieplej niż wczoraj. Przeszedł na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia i doszedł do przystanku linii autobusowej „A” pod pocztą, aby sprawdzić rozkład jazdy. Linia kursowała od koszar do dworca kolejowego. Konarski postanowił postawić swój los na autobus o czternastej dwadzieścia. Zostało mu sporo czasu do odprawy. Poszedł więc na Plac Litewski i usiadł na nasłonecznionej ławce. Po placu spacerowało wiele młodych mam z dziećmi w wózkach. Niektóre przysiadały na ławkach, aby zmienić pieluchę, lub nakarmić dziecko piersią. Prawie wszystkie wyjmowały z torebek buteleczki ze spirytusem i gaziki, aby przetrzeć sutek przed karmieniem malucha. Konarski, grzejąc się w majowym słońcu, zaczął przeglądać kupioną w hotelu gazetę. Na pierwszej stronie widniało, między innymi, ogłoszenie:
Nowość! Nowość!
Związek Spółdzielni Spożywców Rzeczpospolitej Polskiej uruchomił już sprzedaż produkowanych we własnych Zakładach Wytwórczych w Kielcach gilz pod nazwą
Gilzy SUPERWATKI „Społem”
Gilzy SUPERWATKI z podwójną watą nasyconą specjalnym, opatentowanym preparatem wynalazku prof. S. Lorenza całkowicie chronią palacza przed szkodliwym działaniem czadu i nikotyny. Żądajcie gilz SUPERWATEK we wszystkich sklepach „Społem”
No proszę – pomyślał Konarski – będę musiał polecić je wujkowi, chociaż ciotka uważa, że dym z papierosów szkodzi tylko firankom... Potem zatrzymał się na piątej stronie i zaczął studiować swoją ulubioną, we wszystkich gazetach, rubrykę – kronikę miejską.
„Świąteczna” niespodzianka. Pan Chaim Mugerman, Szeroka 11, na nadchodzące święta przygotował sobie mnóstwo zapasów mięsiwa oraz innych potraw. Kiedy w dniu wczorajszym religijny żydek zapragnął się pożywić, po wejściu do spiżarni zauważył, że jest tam wszystko, oprócz świątecznego mięsa wołowego i ryb, które jakiś niewykryty dotychczas sprawca „zwędził” p. Chaimowi. O tej „świątecznej” kradzieży została powiadomiona policja.
Poduszka z 3-go piętra. Wietrzyła się poduszka... duża, ładna, puchowa wartości 60 złotych, własność pani Plewińskiej Eugenii, Sądowa 10. Pani Plewińska wywiesiła swą poduchę aż na balkonie 3-go piętra. Lecz bystre oko złodzieja dostrzegło w górze zdobycz i poduszka znikła jak kropla w morzu. Pani Plewińskiej jest teraz zapewne twardo spać.
Kradzieże: Lubliner Rózi, Bernardyńska 12 skradziono mięso kaczki i kury oraz kilka kawałków ryby wraz z naczyniem.
Coś mi się wydaje, że mięso kaczki przerobiono w redakcji na kaczki dziennikarskie – mruknął do siebie Konarski. Wstał z ławki, wsadził złożoną gazetę do kieszeni marynarki i poszedł w kierunku budynku Dowództwa Korpusu. Odprawa skończyła się o trzynastej. Porucznik miał jeszcze czas, aby zjeść obiad w kantynie oficerskiej. Odebrał walizkę i płaszcz z przechowalni hotelowej i nie śpiesząc się, poszedł na przystanek autobusu „A”. Za 40 groszy przemieścił się pod dworzec kolejowy. Podróż mijała spokojnie. Porucznik trochę drzemał, a trochę wyglądał przez okno. W okolicach Dęblina znowu pojawiły się samoloty ze Szkoły Orląt. Myśli Konarskiego pobiegły w stronę polskiego lotnictwa i zakładów Plage i Laśkiewicz. Początkowo były to zakłady mechaniczne i fabryka kotłów. W 1920 roku, jako pierwsze w odrodzonej Polsce, rozpoczęły produkcję samolotów. Zajmowały powierzchnię 13 hektarów przy ulicy Fabrycznej, w tym 10 000 metrów kwadratowych warsztatów. W roku 1921 zatrudniały około 500 pracowników. Kierownikiem biura technicznego był wówczas inż. Stanisław Cywiński. Pierwsze zamówienie od rządu polskiego zatwierdzono 17 lutego 1920 roku. Przewidywało ono produkcję 100 samolotów myśliwskich Ansaldo A-1 Balilla i 200 liniowych (rozpoznawczo-bombowych) Ansaldo A-300 na licencji włoskiej. Pierwsze samoloty z zakładów w Lublinie były gotowe dopiero latem 1921 – pierwszy A-300 polskiej produkcji oblatano 15 czerwca 1921. Jednakże, głównie na skutek niewielkiego doświadczenia zakładów i niewłaściwego wykonawstwa jakość produkowanych Balilli i A-300 była fatalna. Doszło do licznych katastrof tych samolotów, co spowodowało zmniejszenie zamówień. Zakłady Plage i Laśkiewicz wyprodukowały około 120 samolotów do czasu wstrzymania produkcji w 1926 roku. Mimo nieudanego początku, zakłady zdobyły przy produkcji samolotów Ansaldo doświadczenie i z kolejnymi samolotami nie było już takich problemów. W 1924 zakłady otrzymały zamówienie na licencyjną produkcję francuskich samolotów liniowych Potez XV, których wyprodukowano 100 sztuk w latach 1925-1926. Następnie zakładom zlecono licencyjną produkcję
samolotów liniowych Potez XXV, których produkcję rozpoczęto w 1928 roku. Oba typy tych samolotów były równolegle produkowane w powstałej w 1924 roku w Białej Podlaskiej, Podlaskiej Wytwórni Samolotów. W latach 1929-1930 zakłady Plage i Laśkiewicz wyprodukowały na licencji holenderskiego Fokkera 11 samolotów pasażerskich Fokker F-VIIB/3m oraz dalsze 20 w samodzielnie rozwiniętej wersji bombowej. W połowie lat 20-tych zmieniło się kierownictwo zakładu, a kierownikiem biura konstrukcyjnego został inżynier Jerzy Rudlicki. Oprócz produkcji licencyjnej, wytwórnia zaczęła wówczas opracowywać własne konstrukcje pod jego kierunkiem. Samoloty konstrukcji zakładów Plage i Laśkiewicz otrzymywały nazwę Lublin i oznaczenie R z kolejnymi numerami. Pierwszą własną konstrukcją był jednosilnikowy, dwupłatowy samolot liniowy Lublin R.VIII, oblatany w 1928 roku i wyprodukowany w liczbie 6 sztuk w latach 1928-1930, z których trzy były następnie przebudowane na wodnosamoloty i używane przez polskie lotnictwo morskie. W 1929 został oblatany prototyp samolotu pasażerskiego R.IX (oparty na konstrukcji R.VIII), a w 1930 roku samolotu pasażerskiego R.XI. Nie zostały one jednak zamówione przez linie lotnicze. Kolejną konstrukcją był jednosilnikowy górnopłat Lublin R.X, oblatany w 1929 roku. Wygrał on konkurs na samolot łącznikowy dla lotnictwa polskiego. Od 1924 roku produkowano w zakładach Plage i Laśkiewicz także karoserie samochodowe – zakład specjalizował się głównie w karoseriach dla autobusów Somua (na licencji francuskiej) i Ursus AW oraz dla ciężarówek Ursus A, a także do luksusowych samochodów na podwoziach importowanych. Oprócz zakładów w Lublinie i Białej Podlaskiej działały teraz w odrodzonej Polsce jeszcze dwie fabryki lotnicze. Założona w 1923 roku Wielkopolska Wytwórnia Samolotów „Samolot” w Poznaniu i założone w 1928 roku w Warszawie Państwowe Zakłady Lotnicze. Dla porucznika Konarskiego, polski przemysł lotniczy, stworzony od zera w ciągu dziesięciu lat, z większościowym udziałem rodzimego kapitału, był symbolem burzliwego rozwoju zaniedbanych prowincji mocarstw rozbiorowych, scalonych teraz w Rzeczpospolitą. Myślał o tym z dumą, osłabioną świadomością niewesołej sytuacji w polityce wewnętrznej i życiu społecznym...
Pociąg przyjechał na stację Warszawa Główna o dwudziestej dziesięć i zatrzymał się na prowizorycznym dworcu przyjazdowym przy ulicy Chmielnej. Konarski miał stąd bardzo blisko do swojego mieszkania przy ulicy Hożej.
***
Ósmego czerwca, w deszczowe niedzielne popołudnie, porucznik Konarski znowu jechał pociągiem do Lublina. Dwa dni temu, w piątek, jego szef, major Szaliński odebrał z referatu „Niemcy” kopię meldunku, jaki otrzymała berlińska centrala wywiadu od agenta S2 z Lublina. Nie zajęło dużo czasu ustalenie, że szpiegowskie dane odpowiadały dokumentacji, którą otrzymał inżynier Jerzy Banaś. Wprawiło to Konarskiego i Szalińskiego w doskonały nastrój. Wydawało się, że sukces, to znaczy zdemaskowanie szpiega jest tuż, tuż. Na wyższych szczeblach Sztabu Głównego zadecydowano, że należy podjąć próbę przewerbowania agenta S2, tak aby pracował dla polskiego kontrwywiadu i dostarczał wywiadowi niemieckiemu fałszywych danych. Dodatkowym celem było odkrycie sposobu przekazywania danych do Berlina. Takie właśnie zadania otrzymał porucznik Konarski. Już w piątek wieczorem przedstawił Szalińskiemu do zaakceptowania swój plan działania. – Po pierwsze – referował majorowi – jest oczywiste, że aby przewerbować agenta muszę mieć niezbite dowody jego działalności, aby można było skazać go sądownie. Najlepiej, gdyby udało nam się złapać go na gorącym uczynku. Dlatego zamierzam poprosić kapitana Łaskiego o natychmiastowe oddelegowanie jego trzech agentów do całodobowej obserwacji inżyniera Banasia. Po drugie, zamierzam poprosić o pomoc lubelską policję w dwóch kwestiach. Chciałbym, żeby uruchomili swoją obyczajówkę i dostarczyli ewentualnych informacji kompromitujących Banasia. Potrzebna mi będzie też pomoc ich specjalistów z dochodzeniówki, przy nocnej rewizji, jaką mam zamiar przeprowadzić w biurze inżyniera w fabryce. Nie ma chyba sensu brać naszych pracowników z Wydziału w Warszawie do tej prostej pracy. W związku z tym, muszę pana prosić, szefie, o odpowiednie szyfrogramy do kapitana Łaskiego i szefa lubelskiej policji. Najlepiej, gdybym mógł się z nimi spotkać w
poniedziałek. Podporucznika Micińskiego powiadomię sam, już dzisiaj, że ma skoncentrować swoją uwagę na inżynierze Banasiu. I jeszcze jedno – jeśli mamy go złapać na gorącym uczynku, to chciałbym wiedzieć jak bardzo jest aktywny. Bo jeżeli wysyła materiały raz na pół roku, to... – Bardzo dobre pytanie poruczniku. Zapytałem już o to, kogo trzeba. Otóż S2 przysyła meldunki nieregularnie, ale nie rzadziej, niż dwa razy w miesiącu. Informuje o wszystkim, czego może dowiedzieć się na terenie fabryki, nie tylko o technologii wytwarzania materiałów. Donosi o typach uzbrojenia samolotów, o parku maszynowym, nawet o ilości pracowników i o zakładach kooperujących. Tak, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni powinien się uaktywnić. Szyfrogramy przygotuję i wyślę jutro rano. Coś jeszcze poruczniku? – Tak szefie. Powinniśmy chyba wysłać jego zdjęcie i rysopis na przejścia graniczne, żeby nam się nie wymknął... – Wydaje mi się to na razie zbędne – odpowiedział major. – Wątpię, aby decydował się na ucieczkę bez żony i dzieci, a rodzinną wyprawę agenci Łaskiego powinni, do diaska, zauważyć! Ale na wszelki wypadek proszę przygotować wszystkie materiały i wniosek, abym mógł go natychmiast podpisać i uruchomić blokadę na granicach. Do jutra poruczniku. – Odmeldowuję się – pożegnał się regulaminowo Konarski. W sobotę około południa major Szaliński przekazał mu informację, że umówił go w poniedziałek o trzynastej z kierownikiem wydziału śledczego powiatowej komendy policji w Lublinie, podkomisarzem Zygmuntem Maciejewskim, w gmachu Komisariatu Głównego przy ulicy Staszica. – Tylko niech pan będzie dyplomatą poruczniku i w stosunku do policjantów raczej przyjmuje postawę petenta, niż dysponenta. Oni niespecjalnie nas lubią... – Wiem, postaram się. Konarski miał jeszcze sporo pracy. Załatwił wszystkie formalności dopiero późnym wieczorem. Następnego dnia, w niedzielę, wsiadł na Dworcu Wschodnim w pociąg odjeżdżający do Lublina o piętnastej piętnaście. Poprzedniego dnia zawiadomił podporucznika Micińskiego o swoim przyjeździe i poprosił go, żeby przyjechał po niego na dworzec. Pociąg przyjechał, jak
zwykle punktualnie, o dwudziestej dwadzieścia sześć. Miciński czekał na niego na placu dworcowym przy służbowym czarnym fiacie. Stał pod dużym parasolem. Pojechali w ulewnym, ciepłym, czerwcowym deszczu pod hotel Europa. Umówili się na dziewiątą rano pod Pałacem Gubernialnym. Konarski wszedł do hotelu i zajął swój pokój, zarezerwowany tym razem na dwa tygodnie.
***
– Witaj, Marku! – Czołem, Jacku! – odpowiedział Miciński Konarskiemu. Oficerowie spotkali się pod Pałacem Gubernialnym. Był piękny, słoneczny poranek. Na Placu Litewskim wysychały jeszcze kałuże po wczorajszej ulewie. – Posłuchaj, chciałbym się ciebie poradzić – powiedział Konarski, prowadząc kolegę do najbliższej ławki – tak jak ci wczoraj mówiłem, gdy jechaliśmy do hotelu, mam zamiar zrobić rewizję w biurze Banasia. Zastanawiam się tylko, czy nie odłożyć tego na później. Trudno będzie zrobić przeszukanie, nie zostawiając śladów. Banaś może to zauważyć, wstrzymać działalność, a wtedy go nie złapiemy i nic mu nie udowodnimy. Co o tym sądzisz? – Wydaje mi się, że masz rację. Jeśli jest dobrym szpiegiem, może przed wyjściem z pracy zostawiać jakieś znaczniki – nitkę w szufladzie, lub inne... – Dobra. Odsuwamy rewizję na bliżej nieokreśloną przyszłość. Ba, jeśli go nakryjemy i przewerbujemy, to rewizja będzie w ogóle niepotrzebna. Skarb państwa będzie nam wdzięczny za oszczędności. Na razie musimy się skupić na obserwacji. Przygotowałeś te zdjęcia Banasia i jego dossier dla policji? – Tak. Dać ci je teraz? – Daj, żebym nie zapomniał. Konarski schował do kieszeni marynarki grubą kopertę, którą wręczył mu Marek. Wstali z ławki i poszli do budynku dowództwa korpusu na spotkanie z
kapitanem Łaskim. Kapitan, ku radości Konarskiego zawiadomił ich, że rozpoczął już procedurę zakładania podsłuchu telefonów Banasia w domu i w pracy. Zostanie to zrobione siłami wywiadu wojskowego. Łaski podał oficerom sposób kontaktu z pracownikami, którzy będą prowadzili podsłuch. Porucznikowi Konarskiemu udało się przekonać kapitana i trzech wywiadowców do zasad współpracy z policją. Chciał poprosić podkomisarza Maciejewskiego, aby oddelegował do obserwacji inżyniera Banasia jakiegoś doświadczonego wywiadowcę, który pokieruje pracą trzech wojskowych agentów-obserwatorów. – Będzie wam panowie łatwiej – przekonywał Konarski – będziecie się mogli wyspać. Poza tym szybko zorientujecie się, czy jest dobry, i czy można się od niego czegoś nauczyć. Jeśli nie, dacie mi znać. Myślę, że współpraca ułoży się pomyślnie i nie będzie istotne, kto jest formalnie szefem grupy. – Mam nadzieję, że komisarz Maciejewski, o którym słyszałem wiele dobrego, nie jest takim frajerem, żeby brać na swoje barki odpowiedzialność za akcję kontrwywiadu wojskowego. Ale może go pan o to poprosić. Tak będzie elegancko – powiedział, uśmiechając się, kapitan Łaski. Konarski i Miciński wyszli z budynku dowództwa korpusu o jedenastej. Znaleźli na Placu Litewskim ławkę w cieniu. Jeszcze pół godziny uzgadniali szczegóły współpracy i sposoby komunikowania się między sobą. Omówili też zasady łączności Micińskiego z wywiadowcami, których pracą miał kierować. Porozmawiali jeszcze trochę o sprawach prywatnych i podporucznik pojechał do zakładów Plage i Laśkiewicz. Konarski poszedł na chwilę do hotelu, a potem na pół godziny do kawiarni Semadeniego na kawę i dwa ciastka. Przejrzał, wyłożone tam, gazety lubelskie i przed trzynastą poszedł ulicą Staszica do Komisariatu Głównego. Dyżurny przodownik obejrzał legitymację służbową porucznika i zadzwonił do podkomisarza Maciejewskiego. Skierował go do odpowiedniego pokoju, bez wypisywania przepustki. Konarski dotarł do drzwi z tabliczką „Kierownik Wydziału Śledczego, podkomisarz Zygmunt Maciejewski. Zastępca Kierownika, podkomisarz Eugeniusz Kraft”. Zapukał i nacisnął klamkę.
W zadymionym pomieszczeniu siedziało czterech mężczyzn. Dwóch za biurkami, a dwóch na krzesłach. – Dzień dobry. Nazywam się Konarski. Porucznik Jacek Konarski. Ja do komisarza Maciejewskiego... Mężczyzna o twarzy boksera wstał zza biurka pod oknem, odwrócił się i otworzył okno na oścież. – Strasznie tu nadymiliśmy, ale właśnie skończyliśmy naradę – powiedział, podchodząc do Konarskiego z wyciągniętą ręką. Pozostali mężczyźni wstali i skierowali się ku drzwiom. – Gienek, zostań – rzucił Maciejewski do jednego z nich – ja jestem Maciejewski, a to mój zastępca, podkomisarz Eugeniusz Kraft. Siadajcie panowie. Zapali pan? – Dziękuję, nie palę – odpowiedział Konarski, sadowiąc się na krześle. – No to przejdźmy do rzeczy. Czemu zawdzięczamy ten honor? Oficer Sztabu Głównego w naszym komisariacie trzeciej kategorii... – Potrzebna jest nam pańska pomoc. W zakładach Plage i Laśkiewicz ktoś pracuje dla wywiadu niemieckiego. Mamy już wytypowanego podejrzanego, ale musimy uzyskać dowody jego działalności, bo chcemy go przewerbować. Na razie założyliśmy podsłuch na jego telefony i prowadzimy całodobową obserwację. Chcemy pana prosić o pomoc. – Oczywiście ja sam panu niewiele pomogę, ale z moimi ludźmi może przydamy się na coś. Czego konkretnie pan oczekuje? – Chcemy prosić o dyskretny wywiad środowiskowy, czy podejrzany nie ma jakichś kompromitujących go kontaktów. – To się da zrobić – wtrącił zachęcająco Maciejewski. – Liczymy także na pomoc pańskich doświadczonych pracowników przy ewentualnym przeprowadzaniu rewizji. – Z tym też nie powinno być problemu – odparł podkomisarz.
– No i ostatnia prośba, to prośba o pomoc w bieżącej obserwacji podejrzanego. Mamy na etacie tylko trzech agentów-obserwatorów. Przydała by się nam pomoc doświadczonego wywiadowcy policyjnego. Pański pracownik mógłby pokierować ich pracą i doszkolić ich. – Doceniam pańską dobrą opinię o lubelskiej policji, ale nie mam zamiaru wchodzić w kompetencje wojska – odpowiedział, uśmiechając się dosyć kwaśno, Maciejewski. – Zgoda, wytypujemy doświadczonego wywiadowcę. Będzie mógł zacząć od jutra. Jak się z panem kontaktować? Konarski podał Kraftowi numery telefonów do siebie, do hotelu i do Micińskiego, zaznaczając, że podporucznik sprawuje bezpośredni nadzór nad wywiadowcami. Potem wręczył Maciejewskiemu kopertę ze zdjęciami i dossier Banasia. Ten otworzył kopertę, zerknął na zawartość i podał ją Kraftowi. – Znasz go? – spytał. Zastępca pokręcił przecząco głową. – Jeśli to wszystko panie poruczniku... – zawiesił głos Maciejewski. Konarski wstał i podziękował. – Nie ma za co, nie ma za co, służymy tej samej pani. Tu są nasze wizytówki. Prosimy dzwonić w razie najmniejszych kłopotów. Konarski wyszedł, a Maciejewski polecił Kraftowi sprowadzić wywiadowców Fałniewicza i Zielnego. Po kilku minutach siedzieli we czwórkę na miejscach, które zajmowali przed wizytą Konarskiego. – No to dostaliśmy z Warszawy robótkę ku chwale ojczyzny – zaczął Maciejewski, szukając w pudełku niewypalonej zapałki – to dla nas pomyślna okoliczność. Gdy komendant będzie się nas czepiał, odpowiemy, że pracujemy przecież nad sprawą wagi państwowej. Może da nam jakieś dodatkowe etaty? Jego retoryczne pytanie zawisło w powietrzu, gdy triumfalnie wydobył z pudełka niezużytą zapałkę i przypalił papierosa. – Najgorsze, to znaczy wizytę tego nadętego paniczyka, mamy już za sobą. Sadził mi komplementy i usiłował wziąć mnie na te plewy! A to jego „ą” i „ę”! „Dziękuję, nie palę”! Pewnie też wódki nie pije i w ogóle nic z tych rzeczy...
– Tak sobie myślę, kierowniku – odezwał się ze złośliwym uśmieszkiem Zielny – że pewnie z przyjemnością i bez kłopotu zlałby go pan po mordzie. Ale jakby już poszło na szable, toby, za przeproszeniem, zrobił z kierownika sieczkę! – A dlaczego ci się tak wydaje? – spytał nieco zaskoczony Maciejewski. – Ano, znam przypadkiem podporucznika Micińskiego. Pracują z tym Konarskim w jednej firmie. Otóż mówił mi, że jego kolega, to znaczy Konarski, był w kadrze olimpijskiej szablistów na igrzyska olimpijskie w Amsterdamie w 1928 roku. Był jednym z najlepszych, ale nie pojechał z powodu jakiejś głupiej kontuzji. Może zdobylibyśmy zamiast brązu w szabli drużynowej drugi złoty medal... – rozmarzył się Zielny. – Chyba trzeci – sprostował spokojnie Maciejewski. – Jak to trzeci? Przecież tylko Konopacka w rzucie dyskiem zdobyła złoto! Podkomisarz zaciągnął się głęboko, wypuścił dym i przeszedł do ataku. – Widzisz Zielny! Gdybyś ty czytał gazety, a nie tylko oglądał się za babami, to byś wiedział, że na olimpiadzie w Amsterdamie zdobyliśmy dwa złote medale. Musisz wiedzieć, że na olimpiadach przyznaje się także medale w takich dziedzinach, jak literatura i sztuka. Otóż na olimpiadzie w Amsterdamie złoty medal w dziedzinie literatury zdobył niejaki Kazimierz Wierzyński za tom poezji Laur Olimpijski. Poinformuję cię także, że na tej olimpiadzie, w dziedzinie sztuki, brązowy medal za cykl akwarel zdobył inny nasz rodak, Władysław Skoczylas. Z drugiej strony, to co opowiedziałeś o Konarskim bardzo mi zaimponowało... – Skoro tak, to jeszcze dodam, że w domu, w szufladzie trzyma dwa Krzyże Walecznych przyznane mu na wojnie z bolszewikami. – No to odszczekuję wszystko co powiedziałem. Kombinacja sportowca z bohaterem? To lepsze niż cielę z dwiema głowami! Przyznam się wam szczerze, że chciałem mu przydzielić najgłupszego wywiadowcę. Teraz jednak poproszę was, żebyście wytypowali najlepszego – zerknął na zegarek – mam teraz naradę u komendanta. Powinienem być z powrotem za godzinkę.
***
Wtorkowy poranek był tak piękny jak poniedziałkowy. Konarski z Micińskim omawiali stan śledztwa na ławce, na Placu Litewskim. Było to świetne miejsce na takie rozmowy. Agent oddelegowany przez podkomisarza Maciejewskiego włączył się już do pracy, podsłuch telefoniczny działał, sidła były zastawione. W ciągu godziny omówili wszystkie sprawy organizacyjne. Konarski podał Micińskiemu numer telefonu wujostwa Krzepickich, aby mógł go tam znaleźć we wtorkowe i piątkowe wieczory. Ponieważ w śledztwie nic szczególnego się nie działo, postanowił dzisiaj iść na brydżo-kolację do ciotki. Pożegnali się, podporucznik pojechał na Fabryczną, a porucznik poszedł do hotelu zadzwonić do Krzepickich. Ciotka ucieszyła się z wizyty siostrzeńca i kazała mu stawić się o szesnastej na obiad. Konarski, tak jak dwa tygodnie wcześniej poszedł powłóczyć się po mieście. Wrócił do hotelu z wiązanką żółtych róż i tomikiem poezji Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego Pożegnanie Termopil. Uzbrojony w te rekwizyty, przed szesnastą, wszedł w ulicę Kościuszki. Zobaczył zatrzymującą się przed bramą wujostwa dorożkę. Wysiadła z niej piękna, młoda kobieta w bordowej sukience. Konarski zauważył, że była bardzo zgrabna. Schodząc ze stopnia dorożki, chcąc nie chcąc, odsłoniła na moment nogi powyżej kolan. Rzuciła okiem na Konarskiego i kołysząc lekko biodrami weszła do bramy. Porucznik przyśpieszył odruchowo kroku i poszedł za nią. Nie zobaczył jej już. Wszedł na klatkę schodową i poczuł delikatny zapach dobrych perfum. Stała na pierwszym piętrze przy drzwiach mieszkania usytuowanego pod lokalem Krzepickich i usiłowała otworzyć kluczem drzwi. – Dzień dobry, może w czymś pomóc? – zagadnął uprzejmie. – Dzień dobry, może panu się uda, ten zamek czasem się zacina – powiedziała i z uśmiechem odwróciła twarz. W Konarskiego jakby piorun strzelił. Czy to ONA? – przeleciało mu przez głowę. Nie, to niemożliwe. Opanował się szybko i podał nieznajomej wiązankę i książkę do potrzymania. Zamek faktycznie trochę się zacinał, ale poradził sobie w kilkanaście sekund.
– Proszę bardzo, już otwarte... – Jak ja się się panu odwdzięczę... – powiedziała, oddając mu prezenty. – Pani pozwoli, że się przedstawię – powiedział, jak zwykle w takich sytuacjach – porucznik Jacek Konarski. Jutro o siedemnastej, u Semadeniego, postawi mi pani kawę i ciastko. – Jak prawdziwy, dobry żołnierz jest pan szybki i zdecydowany. Postawię panu kawę i ciastko, ale o osiemnastej. Może być? – odpowiedziała, wchodząc do mieszkania. – Aha, nazywam się Amelia Długołęcka – dodała z uśmiechem i zamknęła drzwi. Konarski wszedł na półpiętro i zatrzymał się przy oknie wychodzącym na podwórko. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nogi ma jak z waty i serce bije mu szybko. Położył książkę i kwiaty na parapecie i stał, usiłując się uspokoić. Przypomniał mu się ten jesienny wieczór w 1916 roku. Miał wtedy szesnaście lat. Rodzice mieszkali z nim w Lublinie od kilku miesięcy. Wybrali się razem do Teatru Lubelskiego, dwieście metrów stąd, na jakąś sztukę. Siedzieli w loży na pierwszym piętrze, w ostatnim rzędzie. On siedział przy wejściu do loży. Trzy fotele za wejściem były puste. Po pierwszym gongu zajęło je jakieś małżeństwo z córką. ONA siadła na fotelu przy drzwiach. Dzieliło ich od siebie półtora metra. Aby patrzeć na scenę musiał zwracać głowę w prawo, gdzie siedziała ONA. Piękna, z burzą rozpuszczonych, rudawych włosów. Widział tylko ją. ONA czuła jego spojrzenie i kilka razy spojrzała na niego, mając coraz bardziej maślane oczy. Po kilku minutach poczuł, że ma silną, aż bolesną erekcję. Kilkanaście minut później jej matka zaczęła się gwałtownie wachlować trzymanym w ręce programem. Najwyraźniej zrobiło się jej słabo. Rodzina poszeptała coś między sobą, wstali i wyszli z loży. Konarski, jak lunatyk, wyszedł po chwili za nimi. Zobaczył ich znikających za zakrętem korytarza. Dziewczyna odwróciła się na chwilę, wiedziona chyba instynktem i poszła dalej. Jacek stał jak zahipnotyzowany. Nagle zobaczył ją biegnącą do niego z otwartymi ramionami. Zarzuciła mu je na szyję, a na ustach wycisnęła długi, gorący, niezapomniany pocałunek. – Spotkamy się? – zapytał bez tchu. – Nie – odpowiedziała z oczami pełnymi łez – wyjeżdżam do Ameryki...
Odwróciła się i pobiegła za rodzicami. Jacek prawie nieprzytomny wrócił do loży. Bolesna erekcja trwała do pierwszego antraktu... Wszystko to przeżył jeszcze raz, po raz setny chyba, patrząc się na podwórko kamienicy. Poznana przed chwilą Amelia miała też rudawe włosy, podobne oczy i usta. W jej perfumach była nuta zapachu, który pamiętał sprzed czternastu lat. Konarski opanował się w końcu i uśmiechnął do siebie, na myśl o jutrzejszym spotkaniu z piękną Amelią. Wszedł na drugie piętro i zadzwonił do drzwi Krzepickich. Tym razem otworzyła gosposia Aniela. Po chwili w przedpokoju pojawiła się ciotka Irena. – O jakie piękne róże, dziękuję ci Jacusiu. Ale coś ty taki blady? Zamęczają was w tym wojsku. Zawsze mówiłam, że powinieneś znaleźć sobie jakąś spokojną pracę w cywilnej firmie, założyć rodzinę, ustatkować się... – Daj mu spokój Irenko. Na wszystko przyjdzie czas – wybawił go z opresji wuj Wincenty. – To dla mnie? – Rozpieszczasz mnie Jacku, dziękuję ci bardzo. – Wydaje mi się ciociu, że kieliszeczek piołunówki przed obiadem dobrze mi zrobi na bladość – powiedział Konarski. – Wincenty, nalej mu proszę, ale tylko jeden! Weszli do salonu, a Konarski, korzystając z nieobecności panny Ewy Złotowskiej, zagadnął: – A kto to mieszka pod wujostwem? – O, zauważyłeś już panią Długołęcką. Jest lektorką języka francuskiego na uniwersytecie. To samotna wdowa z bardzo dobrej rodziny. Bardzo porządna, bardzo dobrze się prowadzi, ma nienaganną opinię... – Trudno, co zrobić – mruknął pod nosem Konarski. – Co mówisz, Jacusiu? – Piję za zdrowie wujostwa – powiedział porucznik, trącając się kieliszkiem z wujem Wincentym.
– Co to ja chciałam powiedzieć? Że też ja nie pomyślałam, żeby was zapoznać ze sobą! To bardzo przystojna dziewczyna. Nie będziesz miał nic przeciwko temu, że coś zaaranżuję? – Ależ skąd... – Konarski nie chciał psuć ciotce przyjemności swatania go z piękną wdówką. Usiedli z wujkiem na kanapie, a ciotka poszła do kuchni. Wuj Wincenty rozpakował prezent. – A, znam tego młodego poetę. Wpadło mi w ręce parę numerów Kwadrygi – to właśnie Dobrowolski jest twórcą grupy poetyckiej publikującej w tym czasopiśmie. Najzdolniejszym, moim skromnym zdaniem, poetą w tej grupie jest Konstanty Ildefons Gałczyński. Czytałem, że kilkanaście dni temu odbył się w Warszawie ślub Gałczyńskiego z niejaką Natalią Awałową, pisarką i tłumaczką. Ślub miał miejsce w cerkwi, w obrządku prawosławnym. Stanisław Ryszard Dobrowolski był świadkiem na tym ślubie i trzymał koronę nad głową pana młodego. Nawiasem mówiąc, możesz spotkać Dobrowolskiego na ulicach Lublina. Od jakiegoś czasu ten młody człowiek jest sekretarzem naszego wojewody, Antoniego Remiszewskiego. – To faktycznie bardzo ciekawe, ale siadajcie już panowie do stołu – zakomenderowała pani Irena, która od jakiegoś czasu przysłuchiwała się monologowi męża. Potem zapukała energicznie do drzwi pokoju panny Ewy, zapraszając ją w ten sposób na obiad. Panna Złotowska wyszła elegancko ubrana, upudrowana i uszminkowana. Podała rękę Konarskiemu, a ten musnął wargami dłoń młodej damy. Usiedli do stołu, a Aniela wniosła wazę z parującą zupą. Rozszedł się miły zapach kapuśniaku na wędzonym boczku. – A co będzie na drugie danie? – spytała panna Ewa. – Pojawiły się już pierwsze truskawki, więc będzie twój przysmak, pierogi z truskawkami. – Z dużą ilością śmietany z cukrem – rozanieliła się pannica. – Tak, sama kupiłam wczoraj pyszną śmietanę na targu żydowskim przy Lubartowskiej.
– Pani już wkrótce zaczyna wakacje. Czy gdzieś się pani wybiera? – spytał Złotowską Konarski. – Oczywiście, najpierw będę pomagać rodzicom przy żniwach, a potem hop, na Lazurowe Wybrzeże. Żartuję oczywiście, ale w sierpniu jadę w Beskidy, na obóz wędrowny organizowany przez szkołę. Dobre i to – zakończyła smętnym tonem. – Czy będzie pani dziś z nami grała? – spytał porucznik. – Niestety, mam dużo nauki przed końcem roku. Grozi mi dwója z matmy. Ciocia myśli nawet o korepetycjach u inżyniera Banasia. – Jerzego Banasia? – Tak – odpowiedziała ciotka Irena – a co, znasz go? – Nie, słyszałem tylko, że taki pracuje w zakładach Plage i Laśkiewicz. – To ten sam – powiedziała pani Irena – to chyba najlepszy korepetytor w Lublinie. Połowa gimnazjum Zamoyskiego bierze u niego dodatkowe lekcje z matematyki. Naucza tam profesor Piotr Malec. Strasznie ciśnie chłopaków, wyzywa ich od cymbałów, rzuca w nich gąbką, a najlepszych uczniów na początku lekcji wyrzuca z klasy, żeby nie przeszkadzali mu pracować z dwójarzami. Ale jest bardzo sprawiedliwy i zabawny, więc młodzież go kocha... – Niestety, jego metody są możliwe do stosowania tylko w męskim gimnazjum. Gdybym ja wyrzucił jakąś panienkę za drzwi, byłby płacz i rozpacz, a chłopcy traktują to jako premię za dobrą naukę i idą grać w piłkę, albo palić papierosy – wtrącił się profesor Wincenty Krzepicki. Aniela zaczęła właśnie wnosić talerze z pierogami i wszyscy zajęli się polewaniem ich mocno posłodzoną śmietaną. Konarski zrobił na pierogach gruby kożuszek ze śmietany. Taką miał metodę zabezpieczania się przed tryskającym spod widelca sokiem z truskawek. Panna Ewa nie miała takiego doświadczenia i za chwilę jej serwetka, którą przezornie zawiązała pod szyją, była popryskana na czerwono. Po pierogach podano kompot z papierówek. Panna Ewa zabrała pełną szklankę do swojego pokoju.
– To kto będzie dzisiaj naszym czwartym? – spytał Konarski, gdy wstali od stołu. – Zapowiedzieli się inżynier Zasada i doktor Sznajdman. Ja będę dzisiaj kibicować. – Sznajdman? Skądś pamiętam to nazwisko... – zastanawiał się Konarski. – Mieszkał niedaleko was, na 3-go Maja. Twoja matka często korzystała z jego pomocy. – Ach tak! Przypominam sobie straszny ból kciuka i doktora, który mnie szarpnął za ten kciuk. Pamiętam też moje wielkie zdziwienie, że ból natychmiast zelżał. To było zwykłe zwichnięcie. – Będziesz miał mu okazję podziękować. To chyba on dzwoni do drzwi, bo Zasada uprzedził, że się spóźni – powiedziała ciotka i poszła otworzyć. Doktor nie nosił brody i był łysy jak kolano. – Właśnie wspominałem, jak mi pan doktor nastawił kciuk – powiedział Konarski po wymianie powitalnych uprzejmości. – Prawdę mówiąc, tego kciuka nie pamiętam, ale łobuziaka z sąsiedztwa owszem, owszem. To co? Gramy? – Zaczekamy na pana Zasadę. Ja dzisiaj pauzuję. Może kawę, panie doktorze? A panowie? – spytała pani Irena. Wszyscy trzej skinęli głową z aprobatą. – Widzę, że szanowny pan profesor czytuje młodych poetów – powiedział Sznajdman, podnosząc ze stołu tomik Dobrowolskiego. – Tak się ostatnio składa, że pan Konarski obdarowuje mnie tomikami wierszy. Dwa tygodnie temu przyniósł mi Czechowicza. Rozmawialiśmy też wtedy o żydowskich poetach piszących po polsku... – Cóż, mam wielu zdolnych braci w wierze. Nie ma pan, szanowny panie Krzepicki, pojęcia, jaki talent wyrósł w waszym Biłgoraju. Nazywa się Isaac
Singer. Uczył jakiś czas języka hebrajskiego w Biłgoraju, a potem wyjechał do Warszawy, gdzie jego brat załatwił mu pracę korektora. Niestety tworzy i publikuje tylko w jidisz. Ale kiedyś będą go tłumaczyć i cały świat go doceni! Niepotrzebnie tylko wyjechał do Warszawy. Jak tylko Żyd przeniesie się do większego miasta, to już po nim. Taki Bolek Lesman, a właściwie teraz Leśmian. Siedział sobie spokojnie w Hrubieszowie, pisał ładne wierszyki i zachciało mu się przenieść do Zamościa. I co? Teraz ma same kłopoty. W zeszłym roku jego zastępca w biurze rejentalnym okradł go na dwadzieścia tysięcy złotych i zniknął. Teraz głupi Bolek musi spłacać długi, sprzedając biżuterię żony... – Każdemu to się może przytrafić, ale nie każdemu się trafia taki talent... – zaznaczył filozoficznie pan Wincenty. – Święta prawda panie profesorze. Zdarza się, że Bóg daje komuś talent nie wiadomo dlaczego, a zdarza się, że talent jest dziedziczony. Słyszeli panowie o wielkim uczonym i wynalazcy, urodzonym w Hrubieszowie, Abrahamie Sternie? To on w 1810 roku zademonstrował maszynę, która potrafiła wykonywać cztery działania arytmetyczne i wyciągać pierwiastki kwadratowe. Zademonstrował ją samemu carowi na specjalnym pokazie i został sowicie wynagrodzony. Był samoukiem, pracował u zegarmistrza. Z Hrubieszowa ściągnął go do Warszawy Stanisław Staszic, gdzie zgodnie z prawidłowością, o której mówiłem, wielkich wynalazków już nie dokonał, został tylko w 1830 roku, jako jedyny Żyd, członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk. A jakie zdolne dzieci i wnuki on zostawił! Sami kompozytorzy, pisarze, poeci, uczeni. Na przykład jego prawnukiem jest Antoni Słonimski, znany pewnie państwu poeta z grupy Skamander... Ale ja się rozgadałem, a karcięta stygną. Pani Krzepicka wprowadziła właśnie inżyniera Adama Zasadę, który przepraszał za piętnastominutowe spóźnienie. Panowie zasiedli za stołem i wylosowali pary. Pierwszego robra Konarski grał z doktorem Sznajdmanem. Cała pierwsza rundka skończyła się remisowo. Potem była przerwa na kanapki i herbatę. Konarski wypił kilka kieliszków piołunówki, bo nie mógł się skoncentrować na grze. Nic nie pomogło. Myślami był piętro niżej. Grał robra z Zasadą, gdy przyszło rozdanie wieczoru:
Sznajdman
♠ W 6 5 ♥ – . . . . ♦ D . .. . . . . . . . . . . ♣ A D W 10 9 7 5 4
Konarski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zasada
♠ K D 9 8 7 . . . . . . . . . . ♠ 3 2 . . . ♥ 4 3 . . . . . . . . . . . . . . . ♥ A K D . . . . . ♦ K 8 6 4 3 2 . . . . . . . . . ♦ W 9 7 . . . . . ♣ – . . . . . . . . . . . . . . .. . ♣ K 8 6 3 2
Krzepicki
♠ A 10 4 . . . . . . . . ♥ W 10 9 8 7 6 5 2 ♦ A 10 . .
♣ – . . .. .
Rozdawał i otworzył licytację Konarski. Powiedział pas. To samo powtórzył doktor Sznajdman. Zasada otworzył dwuznacznym jeden trefl, które miało akurat w tym przypadku znaczenie naturalne. Pan Wincenty spasował, a Konarski zalicytował jeden pik. Sznajdman wszedł do licytacji, mówiąc dwa trefle. Zasada skontrował, sygnalizując, że otwarcie jeden trefl było naturalne. Krzepicki spasował, a Konarski zaryzykował, kończące robra, trzy bez atu. Kontry nie było. Sznajdman zawistował asem trefl. Konarski spojrzał na karty Zasady wyłożone na stół i ucieszył się, że powinien oddać tylko na trzy asy, i jeśli asy pikowy i karowy są u Krzepickiego, a kara dzielą się dwa dwa, to ma pewną jedną nadróbkę. W przeciwnym razie leży bez kilku. Jakież było jego zdziwienie, gdy wujek Wincenty dorzucił do asa trefl asa karo. Sznajdman konsekwentnie pociągnął damą trefl, Konarski zabił królem trefl na stole, a Krzepicki dorzucił asa pik! Konarski popatrzył na wuja jak na wariata i zaczął się zastanawiać. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że bierze jeszcze tylko sześć lew – trzy kierowe, dwie pikowe i jedną na króla karo. Potem, dzięki niesamowitemu zagraniu Krzepickiego, Sznajdman dojdzie do ręki waletem pik lub damą karo i pociągnie resztę trefli. Efekt – wpadka bez dwóch. Po tej pasjonującej rozgrywce trzeba było podsumować wszystkie rundki, bo inżynier Zasada musiał wyjść przed ósmą. Jak zwykle, zwycięzcą wieczoru był mistrz Wincenty. Pozostali panowie zapłacili mu po kilkanaście złotych. Konarski dał się namówić na jeszcze jedną rundkę z udziałem ciotki Ireny. Nie wypadało mu odmówić gry, zresztą nie miał nic lepszego do roboty, oprócz rozmyślań o jutrzejszym spotkaniu. Przed dziewiątą Aniela poprosiła go do telefonu stojącego w przedpokoju. Był to Marek Miciński. Prosił o spotkanie jutro o dziewiątej, tam gdzie zwykle. Konarski uśmiechnął się do siebie, odkładając słuchawkę na widełki. Domyślał się jakie kłopoty mogą mieć agenci-obserwatorzy.
– Przepraszam ciociu i wujku – sprawy służbowe. Podałem wasz numer telefonu, bo inaczej musiałbym siedzieć w hotelu. – Nic nie szkodzi Jacku, siadaj, już kończymy. Telefon od Marka był świetnym pretekstem, żeby zakończyć wieczór brydżowy. Pożegnał się szybko i wyszedł na ulicę. Popatrzył w górę na okna mieszkania wujostwa. Tym razem nikt go nie żegnał. Panna Ewa pewnie nie zauważyła nawet jego wyjścia. Piętro niżej, przez zasłony przeświecało żółte światło lampki nocnej... Poczuł się nagle straszliwie samotny. Zapragnął być tam, z Amelią, za zasłonami. Kochać się z nią. Wyszedł na Krakowskie Przedmieście. Znowu tłum spacerujących, szczęśliwych ludzi. Nie mógł tego znieść. Poszedł szybko do hotelu. Poprosił w recepcji o klucz i zamówił budzenie na siódmą rano. Potem wszedł do restauracji i znalazł wolny, dwuosobowy stolik. Znajomy kelner pojawił się natychmiast. Równie szybko przyniósł zamówione dwie setki czystej i śledzia w śmietanie. Pół godziny później Konarski spał już kamiennym snem w swoim łóżku hotelowym.
***
Środowy poranek był znowu piękny. Wyż baryczny z centrum nad Ukrainą, który ustawia się latem nad Lublinem, gwarantuje zazwyczaj trzy tygodnie pięknej, słonecznej pogody. Na błękitnym niebie pojawiają się tylko koło godziny dziesiątej małe, białe cumulusy, aby zniknąć późnym popołudniem. Słońce już stało wysoko, gdy za piętnaście dziewiąta Konarski wyszedł z hotelu na Plac Litewski. Ławka, na której wczoraj rozmawiał z Micińskim była wolna. Wkrótce pojawił się sam podporucznik. – Jak się masz, Mareczku – powitał kolegę Konarski – pozwól mi zgadnąć z czym przychodzisz.
– Cześć, strzelaj! – Nasi dzielni agenci wpadli w panikę. Mieszkanie inżyniera Banasia odwiedzają tłumy młodych ludzi z książkami pod pachą i biedacy nie wiedzą co robić. Czy śledzić ich, czy rewidować? Może wynoszą jakieś meldunki między kartkami zeszytów? Zgadłem? – Dokładnie! Czyżbyś ty też zaczął obserwować Banasia? – Byłem wczoraj u ciotki na brydżyku i jakoś tak rozmowa zeszła na korepetytorów od matematyki. Nasz inżynier jest podobno najlepszy. – Nasi dzielni agenci porobili zdjęcia chłopakom, będzie gotowa galeria dwójarzy. Na szczęście przychodzą w systemie trójkowym na półtorej godziny. Potem pół godziny przerwy i trzech następnych. – Z tego wniosek – mówił Konarski – że podejrzani mogą być tylko pojedynczy osobnicy. No dobra, pożartowaliśmy, a teraz serio. Jestem maksymalnie wkurwiony. Ta historia z korepetycjami pokazuje bezsens naszej roboty. Jakiemuś generalskiemu bałwanowi w sztabie zachciało się przewerbować agenta i drepczemy w miejscu, tracąc czas i państwowe pieniądze. Jak długo podwójny agent będzie dezinformował wroga? Pół roku, góra rok. Potem dostanie w czapę od swoich i tyle będziemy z tego mieli. Powinno się faceta od razu zdjąć, przesłuchać porządnie, rewizja – w końcu zacząłby śpiewać... Banaś wydaje mi się ofiarą jakiejś pomyłki, lub celowej dezinformacji. Właśnie o tym chciałem z tobą pogadać. Jak on jest agentem, to ja jestem szachem perskim! – Ja też tak czuję. Człowiek ma dwie córki, za parę lat panny będą na wydaniu, jeszcze mały synek, który choruje im często. Inżynier udziela korepetycji, żeby dorobić do pensji w fabryce. W sumie starcza mu na utrzymanie, mają nawet fiata. Nie wydaje mi się, żeby był hazardzistą, lub potrzebował pieniędzy na panienki. Zresztą poczekajmy, co powie obyczajówka. – Tak, trzeba się jeszcze upewnić. Ale dla mnie bardziej podejrzany jest na przykład Zasada. Stary kawaler, lubi karcięta – czy mówiłem ci, że przychodzi na brydżyki do ciotki? – Nie – odpowiedział Miciński. Milczeli przez dłuższą chwilę. Potem Konarski wybuchnął śmiechem.
– Przygadał kocioł garnkowi – chichotał – sam jestem taki jak on, no, może trochę młodszy. Pomilczeli trochę i tym razem odezwał się Miciński. – Zacznę powoli przyglądać się pozostałej piątce podejrzanych. Może agent S2 odkrył naszą prowokację i skierował podejrzenia na Banasia? Przejrzę jeszcze raz ich papiery... – A ja pieprzę wszystko... Rzucam robotę i żenię się... – Rozumiem już twój depresyjny nastrój. Porucznik Konarski zakochał się! Będę musiał wysłać do sztabu odpowiednią notatkę służbową. – Wysyłaj, wysyłaj, sami mnie nie wyrzucą, potrzebują takich naiwnych głupków jak ja! O nie! Mam przecież zawód, mogę inaczej ułożyć sobie życie... – Konarski zamilkł. – Słuchaj Marku – kontynuował po chwili – zapomnij o tym, co mówiłem. Dołożę wszelkich starań, aby wyjaśnić tę aferę. A potem zobaczę... – Co to za pani zaszła ci tak za skórę? – zapytał Miciński, chcąc rozładować atmosferę. – Pewna piękna wdówka. Dzisiaj mam randkę... – odpowiedział konfidencjonalnym szeptem Konarski – leć już do roboty, trzymaj się Marku. Przyjaciele wstali i uścisnęli sobie dłonie. Konarski skierował się do hotelu Europa i wzdłuż budynku poszedł do ulicy Radziwiłłowskiej. Za pałacem Czartoryskich skręcił w prawo i znalazł się przed wejściem do kina Corso. Ogromne reklamy zachwalały największą polską produkcję filmową Gwiaździsta eskadra. Było już po dziesiątej, kasy były otwarte. Na dzisiejsze seanse nie było już biletów. Udało mu się kupić dwa bilety na parter, na osiemnastą we czwartek. Wrócił tą samą trasą do budynku hotelowego. Przeszedł przez Krakowskie Przedmieście i poszedł dalej Kapucyńską. Minął gmach Towarzystwa Muzycznego z salą koncertową i skręcił w prawo, w ulicę Narutowicza. Przeszedł obok gmachu Teatru Miejskiego, z którego czternaście lat temu wyszła ONA. Gdzie teraz jest? Co robi? Czy spotkają się kiedyś? Takie i podobne pytania przebiegały mu przez głowę. Minął skrzyżowanie z
ulicą Szpitalną i kilkadziesiąt metrów dalej trafił na elegancki sklep z odzieżą męską. Kupił w nim dwie koszule popelinowe i jedwabny krawat. Zapłacił i poprosił o dostarczenie zakupów do recepcji hotelu Europa. Zrobił się trochę głodny i postanowił wstąpić do „Baru Śniadankowego” Radzymińskiego. W tym celu cofnął się do Szpitalnej, doszedł do Kołłątaja, skręcił w prawo i idąc lewą stroną ulicy, dotarł do okazałego gmachu Kasy Przemysłowców Lubelskich stojącego na skrzyżowaniu z Krakowskim Przedmieściem. Skręcił w lewo i minął piękną szklaną werandę cukierni Rutkowskiego. Dalej, pod arkadami, wszedł do królestwa Walentego Radzymińskiego. W jednym z pokoików na pięterku zamówił móżdżek cielęcy w kokilce i kieliszek węgrzyna. Pokrzepiony na ciele i duchu wspaniałą, przyjazną atmosferą lokalu, postanowił odwiedzić stare kąty. Nie zaglądał tam celowo od lat. Nie chciał, żeby przypominały mu zmarłych rodziców i pewnego wieczoru w Teatrze Miejskim. Teraz, gdy skorupa zobojętnienia pękła dzięki Amelii Długołęckiej, zapragnął zobaczyć miejsca, w których bywał w młodości. Przeszedł przez Krakowskie Przedmieście i na rogu 3-Maja wstąpił do Banku Polskiego. Konarski miał konto w tym banku. Pobrał z kasy dwieście złotych na cele reprezentacyjne i opuścił bank w lepszym nastroju. Przeszedł skrzyżowanie z Powiatową i poszedł dalej. Ze wzruszeniem wszedł w ostatnią bramę przed ulicą Cichą. Szerokie schody prowadziły na półpiętro. Tam schody rozdwajały się. Po lewej stronie prowadziły na górę, po prawej w dół. Konarski poszedł w dół i wyszedł na zaniedbane podwórko z drewnianym śmietnikiem i trzepakiem. W lewym rogu podwórka, na które słońce zaglądało tylko w letnie popołudnia, były drzwi do jego klatki schodowej. Tam, na pierwszym piętrze, zajmowali mieszkanie z trzema pokojami w amfiladzie. Konarski poparzył z sentymentem na okna i balkon na pierwszym piętrze pięciopiętrowej kamienicy. Przeszedł dalej, mijając drzwi do drugiej klatki schodowej, i wszedł w szeroką bramę prowadzącą na ulicę Cichą. Wrota bramy były zamknięte, ale znajdujące się w niej drzwi otwarte. Na Cichej skręcił w lewo i doszedł do jej końca. Dalej poszedł kilkadziesiąt metrów w prawo, a potem skręcił w lewo. Dobrze mu znaną ścieżką i kamiennymi schodkami dotarł na ulicę Ogrodową. Po drugiej stronie, nieco w dół ulicy, stał budynek jego szkoły – Gimnazjum im. Jana Zamoyskiego. Tam przed laty ksiądz dyrektor Gostyński przyjął go do szkoły. Teraz budynek otoczony był rusztowaniami. Kończyła się właśnie dobudowa
trzeciego piętra i sali gimnastycznej. Konarski pokręcił się wokół budynku, powspominał i poszedł powoli w górę, Ogrodową do Powiatowej. Tam skręcił w lewo i po niedługim spacerze dotarł przez Plac Litewski do hotelu. Zakupione koszule czekały już na niego w recepcji.
***
Siedzieli w kawiarni Semadeniego od pół godziny. Popijali pyszną kawę ze śmietanką i jedli napoleonki. Gawędziło się im wspaniale. Byli właściwie rówieśnikami. Rewolucja Październikowa wygnała jej rodziców z Rosji aż do Francji, do Paryża. Tam poznała swego męża, Francuza. Zmarł na wylew krwi do mózgu w 1926 roku. W tym samym roku, w Paryżu, pochowała też ojca. Wróciły z matką do Polski trzy lata temu i zamieszkały w Lublinie w mieszkaniu odziedziczonym po babci. Matka zmarła zaraz po powrocie. Amelia zarabia na życie jako lektor języka francuskiego na uniwersytecie, daje też prywatne lekcje. Konarski opowiedział jej o krótkim pobycie w Lublinie, po wyjeździe rodziny z Kijowa. Potem wojna z bolszewikami, studia w Warszawie i praca w wojsku. Zdradził jej tylko, że pracuje w Sztabie Głównym, i że często przyjeżdża służbowo do Lublina. Gawędzili, ale widać było coraz bardziej, że podobają się sobie. Postronny obserwator, mógłby łatwo wyczytać z ich mowy ciała, że są sobą w najwyższym stopniu zainteresowani. Zaróżowione policzki Amelii i jej coraz bardziej błyszczący wzrok, dodawały jej niezwykłego uroku. Zgodziła się pójść z nim jutro do kina, a dzisiaj postanowili jeszcze przespacerować się przed snem. Wyszli z kawiarni i poszli Krakowskim Przedmieściem w stronę Parku Saskiego. Amelia wzięła Konarskiego pod rękę i przycisnęła się lekko do jego boku. Na wysokości ulicy Kościuszki zatrzymała go, odwróciła się do niego twarzą, spuściła wzrok i kręcąc guzikiem jego marynarki, zaczęła mówić ściszonym głosem: – Jacku, nie chciałabym, abyś mnie nie zrozumiał, lub źle osądzał... Widzisz, jesteśmy dorosłymi ludźmi...
Popatrzyła mu w oczy i zobaczyła w nich niepokój. Znowu opuściła wzrok i powiedziała cichutko: – Nie wytrzymam bez ciebie do jutra. Chodźmy do mnie... Konarski podniósł oczy i głowę do góry, jakby dziękując niebiosom, i odetchnął z ulgą. Potem objął Amelię i przytulił ją do piersi bez słowa. Przeszli na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia i weszli szybko w ulicę Kościuszki, rzucając na siebie od czasu do czasu spojrzenia, które ich rozpalały. Kilka metrów przed bramą Amelia wyjęła już klucze z torebki. Na pierwszych stopniach schodów rzucili się na siebie i zaczęli całować jak szaleni. Zamek w drzwiach tym razem się nie zacinał.
***
Konarskiego obudził zapach kawy i delikatne pocałunki. Potem usłyszał Amelię śpiewającą cicho na wojskową nutę: – Pobudka wstać, koniom wody dać, ja już trąbię pół godziny, a wy śpicie poruczniku... – Rzucam wojsko i obejmę posadę kochanka pewnej pięknej pani – powiedział Konarski, przeciągając się. – A z czego utrzymasz kochankę? Wstawaj do pracy! Ja za godzinę muszę być na uniwerku – odparła Amelia i wyszła do drugiego pokoju. Konarski spojrzał na ścienny zegar. Dochodziła ósma. Czerwcowe słońce stało już wysoko i przedzierało się przez firanki i grube zasłony. Na podłodze leżały jeszcze ich ubrania, zrzucone w pośpiechu poprzedniego wieczora. Było im ze sobą cudownie. Czuł się jak młody bóg. Usiadł na krawędzi tapczanu i nalał sobie kawę do filiżanki. Dodał dwie kostki cukru, zamieszał i wypił duszkiem. Potem nagi i bosy pobiegł do toalety i łazienki.
Po kilku minutach wyszedł i zaczął się szybko ubierać. – Jesteś dżentelmenem Jacku. Postaraj się przemknąć cicho po schodach. Czekaj na mnie za piętnaście szósta pod kapucynami. Pa! – Dla ciebie mogę wyskoczyć prze okno. Mam nadzieję, że wujek i panna Ewa poszli już do szkoły – powiedział ściszonym głosem, bo Amelia uchyliła drzwi i chwilę nasłuchiwała. Potem otworzyła drzwi szerzej i wypchnęła go delikatnie, uśmiechając się przy tym. Na schodach, w bramie i na ulicy nie spotkał nikogo znajomego. Nieogolona twarz Konarskiego wzbudziła u recepcjonisty Europy konfidencjonalny i akceptujący wyraz twarzy. Nikt nie zostawił dla niego wiadomości, nie było telefonów. Porucznik poprosił o śniadanie do pokoju, wziął klucz i poszedł na piętro. Po godzinie, ogolony, wykąpany i najedzony, siedział w fotelu rozkosznie rozmarzony i zastanawiał się, co ze sobą zrobić. Zadzwonił telefon. Podkomisarz Maciejewski w dwóch zdaniach poinformował go, że wiadome działania dały zerowy rezultat. Konarski serdecznie podziękował, a komisarz zapewnił, że zawsze jest do dyspozycji i rozłączył się. Po chwili poprosił o połączenie z numerem Micińskiego i powtórzył mu uzyskaną informację. Marek również nie miał nic do zakomunikowania. – No to czekamy dalej – zakończył Konarski i odłożył słuchawkę. – A więc mam wolne – powiedział do siebie – mogę poświęcić się konsumpcji swego szczęścia! Założył buty oraz marynarkę i poszedł na Plac Litewski. Po drodze kupił w kiosku przy recepcji Ziemię Lubelską i egzemplarz lubelskiego wydania warszawskiego dziennika ABC. Usiadł na ławce pogrążonej w cieniu i zaczął nieśpieszny przegląd prasy. W ABC zwrócił uwagę na artykuł o jakże aktualnej tematyce:
Trzeba temu niezwłocznie zaradzić
Był okres w życiu Lublina, kiedy to wskutek ostrych zarządzeń ze strony władz szkolnych, młodzież gimnazjalna, no i oczywiście ze szkół powszechnych nie pokazywała się prawie na Krakowskiem-Przedmieściu, a przedewszystkiem nie spacerowała tu wieczorami. Nie wiadomo czem sobie należy tłumaczyć zmianę w stosunkach między młodzieżą a szkołą, które widocznie rozluźniły się w tym roku, bo KrakowskiePrzedmieście zalewa fala młodocianych spacerowiczów i to w godzinach późnych, poczynając od 8-ej wieczorem. W dnie pogodne trudno po prostu przejść na odcinku od Hotelu Europejskiego do Banku Polskiego, trudno przecisnąć się między sznurami uczennic w wieku 13-15 lat, przeważnie z powszechnych szkół lub żydowskich, które wziąwszy się pod ręce prowadzą w najlepsze fliiirt ze „sztubakami”, przeważnie ze szkoły Budowlanej, sądząc po niebieskich czapkach. Zjawisko to jest nader niepożądane zarówno dla zewnętrznego wyglądu miasta, gdyż nic tak nie razi przyjezdnych z innych miast, jak te falangi rozbrykanej sztubakierji na pryncypalnej ulicy, jak i ze względu na samą młodzież, na którą ulica wywiera nader ujemny wpływ. Zjawisku temu winno się niezwłocznie zaradzić w ten sposób, że z jednej strony rodzice i szkoła winny ukrócić swobodę młodzieży, która się przejawia w tak niebezpieczny sposób, a z drugiej strony policja winna czuwać nad tem, by ulica służyła właściwemu przeznaczeniu, a nie jako teren ustawicznych spacerów tam i z powrotem odbywanych w grupach po kilka, nawet kilkanaście osób, które idą wziąwszy się pod rękę, uniemożliwiając innym swobodne przejście.
– A to stary dureń i kołtun, młode dziewczęta mu przeszkadzają! Mizogin! Padalec! Już ja bym mu powiedział! – mruczał pod nosem oburzony Konarski. Odłożył ABC i sięgnął po Ziemię Lubelską. Tutaj zwrócił uwagę na inny artykuł, również o tematyce obyczajowej:
Gdzie żyjemy?! Średniowieczny terror chasydzkich kapociarzy. Czyżby „Bojówka” „stróżów soboty”?
Pod adresem władz bezpieczeństwa
Z wielu miast prowincjonalnych, a zwłaszcza mniejszych miasteczek otrzymujemy od dłuższego czasu wiadomości o niesłychanych w całym świecie kulturalnym metodach postępowania jakiejś organizacji chasydów żydowskich p. n. „Stróże Soboty”, która pono ma na celu ochronę świętości soboty. Nic byśmy nie mieli przeciwko takiej organizacji, która wśród swych zwolenników propaguje zasady i dogmaty wyznania zalegalizowanego, gdyby nie jedno ale. W Polsce istnieje wolność sumienia i przekonań, i każdemu obywatelowi wolno być wyznawcą tych czy innych zasad, o ile one nie są skierowane przeciwko istniejącemu ładowi społecznemu. Wymieniona jednak organizacja wzięła sobie za zadanie za pomocą terroru zniewalać do przestrzegania tradycyj sobotnich, tych żydów, którzy zgodnie z duchem czasu poszli z postępem i wyzbyli się przesądów średniowiecza. Organizacja powołała do życia stróżów soboty tzw.„szemrej szabas”, którzy, niczem lotne brygady bojówkarzy, zmuszają w sobotę do zamykania sklepów żydowskich, napadają przechodniów palących papierosy, kobiety noszące bluzki o krótkich rękawach, wyciętych dekoltach itp. Sprawa się likwiduje, skoro napastowani zamkną sklep, rzucą papieros, lub w ogóle ukryją się. Gorzej jednak bywa, gdy chasydzcy bojówkarze spotkają się z oporem. Wtedy otacza się „grzesznicę” lub „grzesznika” brutalnie się wymyśla, w mniejszych zaś miasteczkach do pracy tej dołączają się ulicznicy, którzy przy pomocy kociej muzyki doprowadzają wreszcie do skutku „szczytne i kulturalne” zadanie „stróżów soboty”. W ubiegłą sobotę w Lublinie zdarzyło się kilka wypadków zakłócenia spokoju publicznego w dzielnicy żydowskiej. Jeżeli organizacja ta jest legalną, to zapytujemy władze bezpieczeństwa, czy „stróże soboty” mogą bezkarnie napastować spokojnych i postępowych obywateli i w jakim celu legalizacja została udzielona. Pewni jednak jesteśmy, że władze zechcą bądź zlikwidować „Stróżów Soboty”, bądź pohamować ich zapędy, których dalsze tolerowanie nie może przecież nam przynieść korzyści w opinii kulturalnego Zachodu.
– No proszę, do czego to doszło! Polscy katolicy stają w obronie Żydów uciskanych przez żydowskich ortodoksów! Pyszne! – pomyślał Konarski. I jeszcze dwie wzmianki na sąsiedniej kolumnie:
Kataryniarze w Lublinie Od kilku dni po wszystkich podwórzach lubelskich rozlega się muzyka katarynek. Cała masa kataryniarzy warszawskich zjechała na „gościnne” występy do Lublina. To też nasze ciche zazwyczaj ulice i podwórka przypominają obecnie gwarne przedmieścia warszawskie, gdzie ten instrument muzyczny ma szerokie zastosowanie.
Ostatni Mohikanie Szybki rozwój automobilizmu w Polsce wypiera z ulic „starą kochaną budę” – dorożkę. Jest ich coraz mniej. Niektórzy dorożkarze wyemigrowali do małych miasteczek, ci, którzy zostali – w dalszym ciągu z pogardą spoglądają z wysokości kozła na uwijających się po ulicach „inżenierów”, których dorożka „warczy – warczy a potem, to ją trzeba kuniem do chałupy ciągnąć”.
– Faktycznie, dzisiaj na postoju dorożek przed hotelem widziałem tylko jedną. Kiedyś stało ich o wiele więcej – mruknął porucznik. Zwinął gazety w rulon i rozejrzał się dookoła. Młode mamy z dzieciakami w wózkach zaczynały już brać w swoje władanie Plac Litewski. Liczni interesanci przecinali plac, dążąc do urzędów i instytucji mieszczących się w trzech pałacach przy Radziwiłłowskiej. Czas i na mnie – pomyślał z gorzką ironią Konarski – trzeba iść zameldować o swoich sukcesach w śledztwie. Słońce jakby dostroiło się do sytuacji, wyjrzało zza drzewa i zaczęło mu niemiłosiernie przypiekać nogi w półbutach. Wstał, wyrzucił gazety do kosza, ukłonił się dwóm mamom idącym szybko w kierunku zwalnianej ławki i poszedł w stronę siedziby
Dowództwa Korpusu. Spędził tam prawie dwie godziny, redagując szyfrogram do Warszawy, do majora Szalińskiego, i czekając na kapitana Łaskiego, któremu w kilku zdaniach zreferował sytuację. W szyfrogramie i w rozmowie z kapitanem wyraził swoje i Micińskiego wątpliwości, co do trafności wytypowania podejrzanego. Po wizycie w Pałacu Gubernialnym poszedł coś zjeść do Radzymińskiego na Krakowskim Przedmieściu. Móżdżku cielęcego już nie było, więc zadowolił się flaczkami, nieco gorszymi niż w Europie, i bigosem. Do hotelu dotarł około trzynastej. Zamówił budzenie na szesnastą i wyciągnął się z rozkoszą w łóżku, aby odespać zarwaną noc. Za dwadzieścia szósta Konarski spacerował już pod klasztorem Kapucynów. W wewnętrznej kieszeni marynarki uwierała go, zawinięta w chustkę, szczoteczka do zębów. Amelia również przyszła wcześniej i przywitała go pocałunkiem w policzek. Wyglądała olśniewająco. Zdawała sobie z tego sprawę i z satysfakcją zauważyła błysk zachwytu i dumy w oczach Jacka. – Nie musimy się już ukrywać. Przed chwilą spotkałam w bramie panią Krzepicką. Zapraszała mnie do siebie na herbatkę, obiecując, że zapozna mnie ze swoim przystojnym siostrzeńcem z Warszawy. Czy to może ty? – Jeżeli użyła słowa przystojny, to na pewno chodziło jej o mnie – odparł Konarski. – Ja też tak pomyślałam i powiedziałam, że właśnie idę z tobą do kina. Twoja ciotka była zachwycona... – Masz u niej świetną opinię! – Przekonałeś się wczoraj, że nie ma racji – roześmiała się Amelia. – W tych sprawach panowie stosują filozofię Kalego – Jacek zakończył ryzykowny temat. – Czy słyszałaś coś o filmie, na który idziemy? – Tylko tyle, że to największa powojenna produkcja filmowa, że latają samoloty, wojna z bolszewikami w tle i amerykański lotnik zakochany w polskiej dziewczynie – odpowiedziała, wzięła go pod rękę i zaczęli powoli iść w stronę
kina. – No to wiesz już prawie wszystko. Ja chcę bardzo zobaczyć ten film ze względu na osobę scenarzysty, Janusz Meissnera. Miałem przyjemność poznać go niedawno temu. Czytałem też jego książki. To lotnik odznaczony Krzyżem Walecznych w wojnie z sowietami. W trzecim powstaniu śląskim, w 1921 roku, dowodził oddziałem dywersyjnym, za co został odznaczony Orderem Virtuti Militari. W tej chwili pracuje niedaleko stąd. W Dęblinie uczy nasze orlęta latać. Wyobraź sobie, że pierwowzorem postaci głównego bohatera filmu jest jeden z trzydziestu amerykańskich lotników – ochotników, którzy walczyli z bolszewikami w Eskadrze Kościuszkowskiej, niejaki Merian Cooper. Jego prapradziadek, pułkownik John Cooper był przyjacielem Kazimierza Puławskiego i walczył z nim pod Savannah. Pamięć o tym, przechowywana w rodzinie, skłoniła go do spłaty długu wdzięczności – postanowił walczyć na ochotnika w wojnie z sowietami. W 1920 roku został zestrzelony nad terytorium rosyjskim i dostał się do obozu jenieckiego pod Moskwą. Udało mu się uciec, wraz z dwoma polskimi oficerami. Po przejściu około siedmiuset kilometrów, dotarli wiosną 1921 roku na Łotwę, a stamtąd do Polski. Obecnie jest znanym reżyserem i producentem w Hollywood. – Niesamowita historia! A kto gra główne role? – spytała Amelia. – Jerzy Kobusz i Barbara Orwid – prywatnie żona reżysera filmu, Leonarda Buczkowskiego. Obejrzymy niezwykłe zdjęcia z kamer zainstalowanych na samolotach symulujących walki powietrzne. Na poznańskim lotnisku Ławica zgromadzono na potrzeby filmu dwieście samolotów. Niestety, w wypadku podczas kręcenia filmu zginęło dwóch lotników... – Widzisz ten witraż z wrotkarzem? – spytała Amelia, gdy znaleźli się przed kinem. – Tak, prawdę mówiąc, dziwi mnie to. Skąd w kinie wrotkarz? – Podobno, kiedyś była tu sala do jazdy na wrotkach. Potem kino „Oaza”, a dopiero po rozbudowie, dziesięć lat temu, powstało kino „Corso” – opowiedziała. Mieli świetne miejsca pierwszej kategorii z miękkimi fotelami. Film był emocjonujący, panie krzyczały i popiskiwały z emocji, oglądając akrobacje lotnicze. Konarski coraz częściej zerkał na Amelię. Tak, była bardzo podobna do
dziewczyny spotkanej w teatrze wiele lat temu. Trzymali się za ręce do końca seansu i mimo ochoty, nie pozwalali sobie na więcej. – Szkoda, że to nie film dźwiękowy – powiedziała Amelia po skończonym seansie – chciałabym taki zobaczyć. – Przyjedziesz do mnie do Warszawy, to cię wezmę na pierwszy polski film udźwiękowiony. To Moralność pani Dulskiej według Gabrieli Zapolskiej. Grają go już od kwietnia. – Trzymam cię za słowo! Co będziemy teraz robić? – spytała Amelia. – Dzisiaj wieczór wydaję ucztę w stylu rosyjskim, z okazji upływu drugiej doby naszej znajomości. Musimy przecież wypić bruderszaft, skoro jesteśmy na ty. Idziemy na Kapucyńską na zakupy – wydał komendę Konarski. Przedarli się przez tłum spacerowiczów na Krakowskim Przedmieściu i doszli do końca ulicy Kapucyńskiej. Stanęli przed imponującą wystawą wspaniałego sklepu kolonialnego Zołotarewów. Weszli do środka. Konarski poprosił o duży kawałek wędzonego jesiotra, dziesięć dekagramów czarnego kawioru astrachańskiego i dwie butelki szampana francuskiego. Na innym stoisku dokupił kilogram suchego lodu. – Czy masz w domu chleb i masło? Uczta odbędzie się u ciebie – powiedział Jacek. – A już się bałam, że u ciebie w hotelu. Mam masło, pyszne bułeczki i kilka żydowskich cebularzy. – No to idziemy, nie mogę się doczekać twoich ust po szampanie... Wyszli ze sklepu i skierowali się w ulicę Szpitalną. – Chyba sam go wypijesz, Jacku. Jutro o dziesiątej robię kolokwium semestralne moim studentom, a potem do późnego wieczora będę sprawdzała ich prace. Muszę być w formie – odpowiedziała nieco smutnym głosem Amelia. – Postaram się nie zamęczyć cię. Obowiązki przede wszystkim. Dzisiaj moja bogini będzie dyktowała tempo. Ale, ale, czy to oznacza, że cię jutro nie zobaczę? A co z sobotą i niedzielą?
– Jak się jutro uwinę z pracą, to w sobotę będę miała wolne. Możemy gdzieś wyskoczyć za miasto na zieloną trawkę. Na przykład do Zemborzyc. W sobotę nie będzie takiego tłoku, jaki bywa w słoneczne niedziele. Tam, nad Bystrzycą, obok młyna jest plaża. Można wypożyczyć kajaki... – Bomba! To jesteśmy wstępnie umówieni. Czym pojedziemy do Zemborzyc? Taksówką czy dorożką? – spytał Konarski. – Chyba dorożką, będzie romantycznie i taniej. – Zgoda. Zadzwoń do mnie, gdy już zrobisz kanapki. Wezmę dorożkę spod hotelu i podjadę po ciebie. – Dobrze, myślę, że o dziesiątej będę już gotowa – odpowiedziała Amelia i zaczęła szukać w torebce kluczy, bo dochodzili już do jej mieszkania.
***
W piątek rano Konarski skontaktował się telefonicznie z Markiem Micińskim i dowiedział się, że w wiadomej sprawie nic nie posunęło się do przodu. Marek zaproponował mu niedzielny wypad do Nałęczowa z osobą towarzyszącą, jak się wyraził. Jacek ucieszył się, że w końcu pozna jego żonę i obiecał, że namówi panią Długołęcką na wyjazd. Potem zadzwonił do ciotki Krzepickiej i zapowiedział się na wieczornego brydżyka. Pani Irena, jak zwykle, kazała mu przyjść na obiad o szesnastej. Po porannym przeglądzie prasy w ulubionym zakątku Placu Litewskiego, poszedł do Dowództwa Korpusu. Tam zreferował kapitanowi Łaskiemu brak postępów w śledztwie i dowiedział się, że nie ma odpowiedzi z Warszawy na jego szyfrogram. Po drugim śniadaniu u Radzymińskiego poszedł Krakowskim Przedmieściem i Kapucyńską, a potem ulicą Narutowicza, na Plac Króla Łokietka. Tam kupił letnie półbuty, spodnie i kurtkę na sobotnią wyprawę za miasto. Dowiedział się od personelu, że kąpielówki może kupić w pobliskim sklepie na ulicy Bernardyńskiej, przed browarem Vetterów. Poprosił o dostarczenie zakupów do hotelu i poszedł w dół Bernardyńską.
Na wysokości pięknego, neogotyckiego gmachu Szkoły Handlowej Męskiej poczuł mdły zapach słodu jęczmiennego, dochodzący z widocznego już browaru Vetterów. Słynny browar mieścił się w budynkach poklasztornych zakonu reformatów. Produkowano tu piwo w technologii bawarskiej i słodkie wódki. Bracia Vetterowie przyczynili się walnie do powstania w 1906 roku nowego budynku Szkoły Handlowej. Była to pierwsza w Królestwie Polskim szkoła z językiem polskim, jako wykładowym. Konarski odnalazł polecany mu sklepik z artykułami sportowymi. Kupił kąpielówki i płócienną torbę. Wrócił do hotelu i położył się spać. Tuż przed szesnastą zapukał do mieszkania wujostwa. Gościem na obiedzie był znajomy gospodarzy, ziemianin spod Biłgoraja, Jerzy Kudlicki, który przyjechał do Lublina w interesach. Zatrzymał się u Krzepickich na dwie noce. Na obiad podano chłodnik litewski i karasie w śmietanie z kopytkami ziemniaczanymi. Panna Ewa Złotowska dwa razy poprosiła o dodatkową porcję karasi. Goście zgodnie stwierdzili, że tak pysznych potraw nie jedli już od dawna, a pani domu skromnie przypisywała dużą część zasług swojej gosposi, Anieli. Twierdziła, że wystarczy dokładnie stosować się do przepisów ze słynnej książki kucharskiej Lucyny Ćwierciakiewiczowej, aby osiągnąć kulinarny sukces. Po obiedzie panowie usiedli z filiżankami kawy na kanapie. Czwartym do brydża miał być dzisiaj doktor Sznajdman. W oczekiwaniu na gościa, Kudlicki opowiedział o swoim niedawnym pobycie we Lwowie. Skorzystał z okazji, aby obejrzeć w ramach Lwowskiego Salonu Wiosennego wystawę rysunków, grafik i obrazów olejnych Brunona Schulza, z cyklu Xięga bałwochwalcza. Te same dzieła wystawione były przez Schulza w 1928 roku w Domu Zdrojowym w Truskawcu, gdzie spowodowały głośny skandal. Przebywający w uzdrowisku senator Klubu Chrześcijańskiej Demokracji Maksymilian Thullie zarzucił autorowi szerzenie pornografii i zażądał zamknięcia wystawy. Jego żądania nie spełniono. – A jak pan, panie Jerzy, widzi te dzieła? – spytała ciotka Irena. – Ot, takie sobie. Kobitki owszem, niczego sobie narysowane, panowie jacyś dziwni, skuleni, pokraczni, wszystko jak z jakiegoś snu. Ja tam, pani Ireno na sztuce się nie znam, ale żadnej pornografii w tym nie widziałem – odpowiedział z godnością pan Kudlicki, podkręcając wąsa.
Pojawił się doktor Sznajdman i panowie zasiedli do brydża. Przez jakiś czas panna Ewa kibicowała Konarskiemu. Po kilku minutach zdjęła, niepostrzeżenie dla nikogo, długi włos z marynarki pana Jacka, przyjrzała mu się dokładnie, opuściła na podłogę i poszła, nic nie mówiąc, do swojego pokoju. Ciotka Irena dopiero w przerwie między robrami, przeznaczonej na kanapki i napoje, zdołała na osobności zagadnąć Konarskiego. – I jak tam, Jacusiu, udała ci się pani Długołęcka? – Oj udała się, ciotuchna, udała się – odpowiedział porucznik, po przełknięciu kęsa kanapki, który miał w ustach – chyba się zakochałem... – Wola boska, wola boska! Ale powiedz jak ją poznałeś? Konarski pokrótce tyko zaspokoił ciekawość ciotki, bo panowie wołali go już do stołu. Najciekawsze rozdanie wieczoru i popisowa rozgrywka wuja Krzepickiego przyszły w ostatnim robrze. Mistrz miał okazję utrzeć nosa swemu krajanowi, który uważał się za świetnego gracza, co zresztą sugerował w prawie każdej swojej wypowiedzi. Rozdanie wyglądało następująco:
Kudlicki ♠ K 4 ♥ K 3 . ♦ D 3 2 …........ ♣ A W 9 7 5 4
Krzepicki …................... Konarski
♠ A W 8 …...................... ♠ D 10 7 6 5 ♥ W 9 …...........................♥ D 6 5 2 . . ♦ A K W 9 7 6 5 4............ ♦ – …......... ♣ – …...............................♣ K D 8 3 .
Sznajdman ♠ 9 3 2 . ….. ♥ A 10 8 7 2
♦ 10 8 .. ♣ 10 6 2
Krzepicki z Konarskim wylicytowali pięć karo. Kudlicki długo zastanawiał się nad wistem i całkiem słusznie pociągnął asem trefl. Krzepicki szybko ocenił, oglądając wyłożone przez Konarskiego karty, że oddaje dwie lewy kierowe, pikową, karową i leży bez dwóch. Postanowił skłonić Kudlickiego do zrobienia błędu, widząc w tym jedyną szansę ugrania kontraktu. Ku zdumieniu Kudlickiego, do jego asa treflowego rozgrywający dorzucił ósemkę pik. Pomyślał, że Krzepicki usiłuje się pozbyć pików, bo Sznajdman ma asa pik! Zaciął więc królem pik. Jego zdumienie nie miało granic, gdy asem pik lewę wziął Krzepicki! Potem zagrał asa i króla karo, następnie dostał się na stół, zabijając swojego waleta damą pik. Na króla i damę trefl zrzucił z ręki dwa kiery. Teraz oddawał już tylko lewę na damę karo i kontrakt był wygrany. Krzepicki zebrał gratulacje i trzydzieści cztery złote od trzech panów. Jerzy Kudlicki stracił humor i poprosił o kieliszek nalewki na pocieszenie. Konarski podziękował za gościnę, pożegnał się i wyszedł. Było już przed dziesiątą. W oknach Amelii nie paliło się światło. Może pracowała jeszcze na uniwersytecie, a może poszła już spać. Nie sprawdzał tego, tylko poszedł do hotelu. O ósmej rano Konarski zadzwonił do Micińskiego, do zakładów Plage i Laśkiewicz. W wiadomej sprawie nic nie drgnęło. Powiadomił kolegę, że może go szukać na plaży w Zemborzycach i w okolicznych lasach. Ten odparł, również żartując, że wyśle na poszukiwania batalion piechoty. Konarski uprzedził Marka, że zadzwoni do niego wieczorem do domu, aby umówić się na niedzielę, jeśli nic szczególnego nie pokrzyżuje im planów. Następnie zadzwonił do Dowództwa Korpusu, gdzie dowiedział się, że nie ma dla niego żadnej wiadomości z Warszawy. Mógł teraz spokojnie przygotować się do wyprawy za miasto.
Amelia zadzwoniła już za piętnaście dziesiąta. Konarski wyszedł przed hotel i podszedł do jednej z dwóch dorożek czekających na postoju. – Ile pan sobie liczy za godzinę jazdy? – spytał dorożkarza. – Według taryfy, w granicach miasta – dwa sześćdziesiąt. – A do Zemborzyc, na plażę? – Aaa... do Zemborzyc – zastanawiał się dorożkarz, taksując wzrokiem klienta – cztery złocisze jak nic. – Zgoda. A przyjedzie pan po mnie o siódmej wieczór? Za kurs tam i z powrotem zapłacę piątaka. – Przyjadę panie, cobym miał nie przyjechać – obiecał dorożkarz, ucieszony, że trafia mu się pewny zarobek. Pojechali na Kościuszki po panią Długołęcką. Pomachała mu ręką z okna i wyszła z mieszkania. Konarski przywitał ją w bramie. Wyglądała ślicznie w żółtej, kretonowej sukience, odsłaniającej ramiona i szyję. Włosy miała wysoko podpięte, a na bosych stopach sandałki na płaskim obcasie. W jednej ręce trzymała koszyk, w drugiej małą torbę. Jacek, zanim odebrał z jej rąk bagaże, zaczął całować jej szyję i ramiona. – A może wrócimy na górę? Dorożkarz poczeka... – szepnął jej do ucha. – Przestań, ty tylko o jednym – odpowiedziała, śmiejąc się, a potem udając gniew. Wcisnęła mu do rąk koszyk i torbę i wyszli na ulicę. Pogoda im dopisała. Na niebie pojawiły się jedynie małe cumulusy. Dojechali Szpitalną do Narutowicza i skręcili w prawo. Ulica schodziła łagodnie w dół, przechodząc w ulicę Rury Jezuickie. – Skąd taka dziwna nazwa ulicy? – zaciekawiła się Amelia. – Będę twoim cicerone. Bądź co bądź mieszkałem w Lublinie wcześniej niż ty. Otóż na początku szesnastego wieku powstały tu wodociągi miejskie. Rury wodociągowe przechodziły przez tereny folwarków klasztornych. Na folwarkach
powstawały osiedla, które przybierały nazwy Rur Brygidkowskich, Rur Świętoduskich. Potem pojawiły się Rury Jezuickie, Rury Bonifraterskie i Rury Wizytkowskie. Proste? – W twoich ustach wszystko jest proste. Świat z tobą jest piękny, zrozumiały i przewidywalny. Czuję się przy tobie bezpieczna... – No, to jest dopiero wyznanie! Wobec tego nie opuścisz mnie do końca życia? – krzyknął nieco za głośno Jacek. – Czy to są oświadczyny? – spytała żartobliwie. – Jeszcze nie. Muszę jeszcze zakończyć jedną sprawę – odpowiedział całkiem poważnie. – To powiedz mi jeszcze, moja mądralo, dlaczego niebo jest w nocy czarne, a w dzień błękitne? – zmieniła temat Amelia. – Proszę bardzo! Musisz tylko zapoznać się z pracami Mariana Smoluchowskiego i Alberta Einsteina, a wszystko stanie się proste. To lokalne fluktuacje gęstości powietrza są odpowiedzialne za rozpraszanie światła słonecznego. Musisz też wiedzieć, że każdy gaz inaczej rozprasza światło słoneczne. Na przykład para wodna, inaczej niż azot czy tlen. Chmury mają różne kolory w zależności od ich wysokości, temperatury i stopnia zanieczyszczenia. Takie jest wytłumaczenie... – A kim był Marian Smoluchowski? – To wybitny polski fizyk. Niestety, zmarł młodo na dyzenterię w 1917 roku, tuż po wyborze na rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Równolegle z Einsteinem opracował teorię tak zwanych ruchów Browna, która odpowiada też na twoje pytanie o błękit nieba. A teraz powiedz mi, dlaczego ty masz takie błękitnofiołkowe oczy? – Żebyś myślał, że znajdziesz w nich swoje niebo – odpowiedziała Amelia i zamknęła mu usta pocałunkiem. Dojechali już do plaży nad Bystrzycą. Plaża przechodziła w łąki, na których leżały krowy, zmęczone upałem, przeżuwające swe śniadanie okraszone poranną rosą. Po drugiej stroni rzeki był las.
Dorożkarz obiecał przyjechać w to miejsce o dziewiętnastej. Zainkasował trzy złote, jako zaliczkę i odjechał powoli do miasta. Jacek z Amelią dołączyli do nielicznych plażowiczów, przebrawszy się uprzednio w stroje kąpielowe w pobliskich zaroślach. Amelia rozłożyła swój kocyk, a Jacek ręcznik hotelowy. Potem zjedli kilka kanapek z wędzonym jesiotrem i poszli kąpać się w dosyć płytkiej wodzie. Ochłodzeni, opalali się dwie godziny. Około drugiej niebo zachmurzyło się, więc postanowili wynająć kajak na przystani i popłynąć na małą wyprawę w górę rzeki. Po godzinie dosyć intensywnego wiosłowania posłyszeli niedaleki grzmot. Obejrzeli się i zobaczyli niską, burą chmurę, zbliżającą się ku nim. Widoczny już był ulewny deszcz padający z jej krawędzi. Dobili szybko do prawego brzegu i zacumowali kajak w kępie drzew i zarośli przy samej wodzie. Upchali ubrania i kanapki w dziobie kajaka, a potem usiedli na kocyku i ręcznikach pod gęstym wiązem. Ulewa była gwałtowna, ale na szczęście krótka. Amelia miała twarz i włosy zmoczone lekko kroplami deszczu. Jacek nie mógł oderwać od niej oczu. Przypomniał sobie swój ulubiony wiersz i zaczął jej recytować cicho:
Gdy cię spotkałem raz pierwszy, Mokre pachniały kasztany, Zbyt długo mi w oczy patrzałaś — Ogromnie byłem zmieszany.
Pod mokre płaty gałęzi Szedłem za tobą w krok. Serce me trzymał w uwięzi Twój fiołkowy wzrok.
Dawno zużyte słowa Wróciły do mnie znów I zrozumiałem od nowa Znaczenie prostych słów.
I tak się jakoś stało, Że bez tak pachniał — jak bez, I słowo "pachnieć" pachniało, I łzy były pełne łez.
Tęsknota, słowo zużyte, Otwarło mi swoją dal... Jak różne są rzeczy ukryte W króciutkim wyrazie: żal.
Kochali się się długo i delikatnie w zapachu wilgotnej zieleni. Gdy leżeli potem nago, wyszło słońce. – Brakuje tu tylko kasztanowców... Czyj to wiersz Jacku? – Słonimskiego. Przeczytałem go w jakimś czasopiśmie. Tak mi się spodobał, że postanowiłem go włączyć do mojego arsenału uwodzicielskiego... – Jesteś okropny. Wszystkim poznanym paniom go recytujesz?
– Jesteś pierwsza... – Wszystkim tak mówisz? – roześmiała się Amelia. – Nie wszystkie o to pytają – odparł Jacek i dostał potężnego kuksańca w bok. Zaczęło im się robić zimno, więc ubrali się w stroje kąpielowe i przeciągnęli kajak w dół rzeki na niezacieniony brzeg. Tam zjedli podwieczorek złożony z kanapek z szynką i lemoniady. Dochodziła już szósta, więc wsiedli do kajaka i spłynęli z prądem rzeki, wiosłując leniwie. Po pól godziny byli już w macierzystym porcie. Po kwadransie pojawił się dorożkarz, a po trzech dalszych otwierali już drzwi do mieszkania Amelii. Gospodyni postawiła czajnik z wodą na maszynkę elektryczną, a Jacek poszedł do łazienki. Potem zmienili się rolami. Zaparzona kawa prawie wystygła, gdy zjawiła się Amelia w kusym, chińskim szlafroczku. – Pozwolisz, że zadzwonię do znajomych? Zapraszają nas na jutro, na przejażdżkę samochodem do Nałęczowa. Co ty na to? – spytał Jacek. – Z przyjemnością, dawno nie byłam w Nałęczowie – odpowiedziała Amelia – dzwoń proszę. Konarski wybrał numer Micińskiego. Odebrała żona Marka i przekazała mu prośbę męża, aby jak najszybciej zjawił się w Dowództwie Korpusu. – Przykro mi Amelio, prawdopodobnie nic nie wyjdzie z naszego wyjazdu. Wzywają mnie, wybacz! – Ależ Jacku! Przecież jestem dziewczyną żołnierza i wszystko rozumiem. – Nie jesteś dziewczyną, tylko aniołem – powiedział, szykując się do wyjścia – zadzwonię jutro, pa! Zbiegł po schodach i poszedł szybkim krokiem do hotelu. Zostawił w pokoju torbę z ręcznikiem i kąpielówkami. W recepcji odebrał broń z sejfu i zainstalował kaburę pod kurtką. Po chwili szedł szybkim krokiem w kierunku Pałacu Gubernialnego. Dochodziła ósma.
***
Konarski zastał Micińskiego w pokoju operacyjnym Samodzielnego Referatu Informacyjnego. Rozmawiał właśnie z kimś przez telefon. Po chwili skończył rozmowę i przywitał się z Konarskim. – Witaj Jacku. Mamy mały problem. Trzy godziny temu państwo Banasiowie z córkami i synkiem wyszli z Parku Saskiego na Krakowskie Przedmieście i skręcili w lewo, w ulicę Wieniawską. Zatrzymali się pod kamienicą na rogu Jasnej. Pan inżynier zostawił rodzinę na ulicy i wszedł w bramę posesji. Jeden z naszych wywiadowców podążył za nim i zdążył zauważyć, że wszedł do mieszkania na pierwszym piętrze. Na drzwiach z numerem cztery była przymocowana mosiężna tabliczka z nazwiskiem Włodzimierz Sobolewski. Wywiadowca wszedł na półpiętro. Po niedługiej chwili drzwi otworzyły się, wyszedł z nich Banaś, a pożegnała go blondynka około trzydziestki słowami „Do zobaczenia Jureczku”. Wywiadowca przekazał obserwację koledze, a sam zawiadomił mnie telefonicznie o wydarzeniu. W kwadrans później, o szóstej, spotkaliśmy się tutaj i przekazał mi szczegóły. Ściągnąłem do nas wywiadowcę Czerwińskiego, którego oddelegował komisarz Maciejewski. Poleciłem mu sprawdzić tego Sobolewskiego, czy mają go w aktach policyjnych. Trwało to długo, zanim ściągnięto pracownika archiwum – jest przecież sobotni wieczór – ale w końcu udało się. Czerwiński dzwonił przed chwilą, że już idzie do sztabu z ciekawymi informacjami. Powinien tu być za moment. – No to poczekajmy – odpowiedział Konarski. Policyjny wywiadowca zjawił się po chwili. Miał informacje krótkie, i niekompletne. Włodzimierz Sobolewski pięć lat temu zaczął bawić się w działalność wywrotową, a konkretnie stwierdzono jego kontakty z komunistami. Akta osobowe zostały przekazane wtedy do wydziału w komendzie zajmującego się „politycznymi”. Czerwiński był tak rozsądny, że z własnej inicjatywy zawiadomił zastępcę podkomisarza Maciejewskiego, Krafta, o sprawie i poprosił go o umożliwienie dostępu do akt Sobolewskiego. Wściekły podkomisarz wykonał kilka telefonów i obiecano mu, że odpowiedni pracownik wydziału politycznego zjawi się o dwudziestej drugiej w komendzie na Staszica i udostępni oficerom „dwójki” stosowne akta.
Konarski polecił Micińskiemu skontaktować się z szefem działu „politycznego” w Samodzielnym Referacie Informacyjnym, aby przysłał tu niezwłocznie kogoś z podwładnych. Chciał sprawdzić, czy oni sami nie mają jakichś informacji o Sobolewskim. Po dziesięciu minutach dostał odpowiedź, że sam szef, porucznik Michalski, będzie około północy w Pałacu Gubernialnym. Panowie oficerowie i Czerwiński zjawili się o dziesiątej w budynku komendy policji. Od dyżurnego przodownika dowiedzieli się, gdzie czeka na nich umówiony pracownik. Ten znalazł szybko właściwe akta i Konarski z Micińskim zaczęli je przeglądać. Sobolewski pracował kiedyś w zakładach Plage i Laśkiewicz, a od trzech lat jest buchalterem w browarze Vetterów. Z akt wynikało, że jest kawalerem, a od czasu zmiany pracy zawiesił swoją działalność polityczną. Po dwudziestu minutach przeglądania nieistotnych dla nich informacji, Konarski zanotował nazwiska dwóch kobiet, z którymi podejrzany utrzymywał kontakty. Jedno z tych nazwisk, kobiety mieszkającej w Zamościu, wydało mu się znajome. Takie samo wrażenie odniósł Miciński. Postanowili to sprawdzić w aktach Banasia. Podziękowali policjantom za fatygę, pożegnali się i pojechali samochodem Micińskiego, zaparkowanym pod Pałacem Gubernialnym, do zakładów lotniczych. Tam zabawili niecałą godzinę i zdołali wrócić przed północą do sztabu. Okazało się, że pamięć ich nie zawiodła. Siostra inżyniera Banasia, mieszkająca w Zamościu, nosiła po mężu to samo nazwisko, co kobieta figurująca w aktach. Zatem blondynka u Sobolewskiego mogła być siostrą Banasia, albo siostrą jej męża. Mogła też być zupełnie inną kobietą. Postanowili wysłać szyfrogram do oficera „dwójki” w jednostce wojskowej w Zamościu z prośbą o wyjaśnienie powiązań rodzinnych Banasia. Gdy przystąpili do redagowania tekstu, do pokoju, lekko chwiejnym krokiem, wszedł porucznik Michalski. Narzekał, że musiał przestać pić na imieninach własnej żony. Twierdził, że nie mógł wyjść z domu, dopóki imprezy nie opuściła teściowa. Kilka minut zajęło mu stwierdzenie, że nie mają Sobolewskiego w aktach. Ponarzekał jeszcze przez chwilę i poszedł do domu. Panowie oficerowie zredagowali szyfrogram i poszli go oddać dyżurnemu telegrafiście. Przy okazji sprawdzili dane z podsłuchu telefonu domowego Banasia. Okazało się, że z nikim dzisiaj nie rozmawiał. Wyszli z budynku na Plac Litewski i postanowili zakończyć na razie swoją bezsensowną działalność.
Miciński poinformował jeszcze kolegę, że wywiadowca pytał się mieszkańców o dozorcę posesji na Wieniawskiego. Ten wyjechał podobno do rodziny, pod Lublin. Będzie z powrotem w poniedziałek. Pożegnali się, Konarski poszedł do hotelu i o drugiej położył się spać. Obudził się o dziesiątej. Po śniadaniu zadzwonił do Amelii. Telefon nie odpowiadał. Z braku zajęcia poszedł na długi spacer po mieście. Wrócił do hotelu około trzeciej. Recepcjonista zawiadomił go, że nikt do niego nie dzwonił. Wręczył mu list, który zostawił jakiś chłopczyk. Konarski schował list do kieszeni i wszedł do restauracji zjeść obiad. Po złożeniu zamówienia wyjął list z kieszeni. Pachniał perfumami, których zapach wydawał mu się znajomy. Otworzył i przeczytał napisany dużymi, drukowanymi literami tekst:
PANA ZNAJOMA SPOTYKA SIĘ Z PANEM ZASADĄ. NIECH PAN PRZEJŻY NA OCZY. ŻYCZLIWA.
Panna Ewa potrzebuje nie tylko korepetycji z matematyki ale i z ortografii – pomyślał. Strzał był jednak celny, bo poczuł zimne i przykre ukłucie zazdrości. Może faktycznie spotykała się z inżynierem do niedawna? Ma do tego prawo i dziś – nie oświadczyłeś się, to masz – mówił sobie. A swoją drogą to miłe, że się ma kogoś życzliwego na świecie – pomyślał z sarkazmem i schował list do kieszeni. Po obiedzie zadzwonił znowu do Amelii. Telefon milczał jak poprzednio. Położył się na łóżku i gapił w sufit. Z poobiedniej drzemki wyrwał go dzwonek telefonu. Dyżurny podoficer z Dowództwa Korpusu poinformował go o nadejściu szyfrogramu z Warszawy. Nie spodziewając się niczego dobrego, poczłapał smętnie przez Plac Litewski. Major Szaliński nakazywał mu przyjechać jutro porannym pociągiem do Warszawy i natychmiast po przyjeździe zameldować się w sztabie. Konarski wrócił do hotelu i poprosił recepcjonistę o przygotowanie rachunku. Poszedł do pokoju i zszedł na dół po dziesięciu minutach. Zapłacił za pobyt i dał
recepcjoniście dziesięć złotych napiwku. – Czy pan porucznik będzie łaskaw odwiedzić nas wkrótce? – Chyba jeszcze w tym tygodniu – odparł, zdziwiony nieco pytaniem, Konarski. – Ośmieliłem się zapytać, bo w przyszłym tygodniu ma zjechać do Lublina kilka tysięcy Żydów z kraju i całego świata. Wszystkie miejsca w hotelach są już zarezerwowane, a ja dla pana porucznika zostawiłem pokój... – Jestem panu bardzo zobowiązany – odpowiedział, kładąc na blacie kolejną dziesiątkę. – A jaka jest przyczyna tego nadzwyczajnego zjazdu? – Otwierają największą na świecie wyższą uczelnię żydowską, Jesziwę Mędrców Lublina (jesziwa – rodzaj żydowskiej wyższej szkoły religijnej). – A, faktycznie, coś o tym słyszałem. Dam znać jutro lub pojutrze, kiedy przyjeżdżam. Jeszcze raz dziękuję! Konarski poszedł do swojego pokoju i zaczął się pakować. Gdy już przygotował się częściowo do podróży, zadzwonił do Amelii. Znowu nie odbierała. Zrezygnowany usiadł w fotelu i zastanawiał się, co robić. Z odrętwienia wyrwał go dzwonek telefonu. – To ty dzwoniłeś do mnie, Jacusiu? – usłyszał dźwięczny głos pani Długołęckiej – Słyszałam sygnał telefonu już na klatce schodowej, ale ten przeklęty zamek znowu się zaciął... – Nie nazywaj brzydko zamka, dzięki niemu poznałem cię! Gdzie bywałaś? Dzwoniłem z pięć razy – podkoloryzował. – Daleka krewna wyciągnęła mnie z domu na obiad do siebie. Na deser jadłam pierwsze w tym roku poziomki z jej przydomowego ogródka. A ty, co robiłeś? Załatwiłeś swoje sprawy? – Tak! Tak skutecznie, że szef wzywa mnie do Warszawy. Wyjeżdżam jutro rano... – A kiedy wrócisz? Uschnę tu bez ciebie!
– Nic nie wiem. Zobaczymy się dziś? – spytał z nadzieją Jacek. – Wolałabym nie... Dostałam swoją kobiecą słabość i bardzo kiepsko się czuję. Jakby moje ciało wiedziało, że wyjeżdżasz. Mam nadzieję, że wkrótce przyjedziesz do Lublina... – A ty odwiedzisz mnie w Warszawie, gdybym nie mógł? – Oczywiście! W lipcu będę mogła wziąć urlop. Kocham cię! Zadzwoń z Warszawy! Pa! – Ja też cię kocham! Pa! – zakończył pożegnania Jacek. Zrezygnowany Konarski zszedł do restauracji i pocieszył się dwoma setkami czystej wódki oraz śledziem w śmietanie. Następnego dnia rano wziął dorożkę spod hotelu i za taryfowe osiemdziesiąt groszy pojechał na dworzec kolejowy. Pociąg do Warszawy o dziewiątej trzydzieści pięć odjechał, jak zwykle, punktualnie.
***
O czternastej trzydzieści pociąg z Lublina zakończył jazdę na stacji Warszawa Wschodnia. Konarski wziął taksówkę i z walizką pojechał pod siedzibę Sztabu Głównego przy Placu Saskim. Zostawił bagaż na wartowni i poszedł zameldować się szefowi. Major Szaliński przyjął go bez zwłoki. – Dobrze, że pan jest, poruczniku. Proszę siadać – wskazał krzesło Konarskiemu, po uściśnięciu jego dłoni. – Nie odpowiadałem na sugestie panów zawarte w ostatnim szyfrogramie. Prawdę mówiąc, sam nie wiem, jak postępować w tej sprawie. Na szczęście, sam los podpowiedział nam sposób działania. Właściwie nie los, a profesor Czochralski. Spotkałem go wczoraj przypadkiem na wystawie w Zachęcie. Profesor wziął mnie na bok i spytał, jak się mają sprawy w Lublinie. Opowiedziałem mu, jak to zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Profesor milczał przez dłuższą chwilę, a potem opowiedział mi anegdotę żydowską. Przytoczę ją panu w całości:
Prezydent USA, Hoover, wzywa do siebie szefa wywiadu i pyta: – Dlaczego Żydzi o wszystkim wiedzą, zanim my to zrobimy? – To dlatego, że Żydzi mają takie powiedzenie: „Vus titzuch”? – odpowiada szef wywiadu. – A co to takiego? – pyta prezydent. – Jest to takie wyrażenie w jidysz, które można przetłumaczyć jako: „Co się zdarzy?” I oni właśnie pytają siebie nawzajem i o wszystkim wiedzą. Prezydent postanowił potajemnie sprawdzić prawdziwość słów szefa wywiadu. Przebrał się za starozakonnego Żyda i poleciał nieoznakowanym samolotem do Nowego Jorku. Potem pojechał taksówką do najbardziej żydowskiej dzielnicy w mieście, na Brooklyn. Tam zatrzymał jakiegoś starego Żyda i zapytał go szeptem: – Vus titzuch? – Hoover jest na Brooklynie – odszeptał starzec. Konarski uśmiechnął się niepewnie, nie domyślając się, do czego prowadzi ta historia. – Miałem dokładnie taką minę jak pan, poruczniku, gdy profesor skończył. Potem spytał mnie, czy znam rabina Majera Szapirę. Odpowiedziałem, że słyszałem o nim, ale nie znam osobiście. Wyjaśnił mi, że poznał rabina jeszcze w czasie pobytu w Niemczech, gdzie ten kwestował na budowę jesziwy w Lublinie. Przekazał mu wtedy wysoką sumę i rok temu, po spotkaniu w Warszawie, przekazał mu drugą, równie wysoką dotację. Czochralski spytał mnie, co sądzę o napisaniu listu do Szapiry z prośbą o pomoc. Profesor zapewnił mnie, że rabin jest niezwykle wpływową osobistością w środowisku chasydów (chasydyzm – żydowski ruch religijny i pobożnościowy powstały w łonie judaizmu), i nie tylko. Był nawet posłem w naszym sejmie. Przez niektórych ortodoksów żydowskich uważany jest za świętego mędrca. Czochralski w liście chce go poprosić o dyskretny wywiad na temat naszych sześciu podejrzanych – przerwał Szaliński, otworzył okno i sięgnął po papierosa. – Jak się pan domyśla, pomysł profesora wydaje mi się, delikatnie mówiąc, bardzo oryginalny, ale w zaistniałej sytuacji nie mogłem mu nie przyklasnąć. Powierzam panu delikatną
misję dostarczenia listu rabinowi. Jeżeli to nie da rezultatu, postaram się o odwołanie decyzji o przewerbowaniu agenta. Wkroczymy wtedy do akcji prostymi i skutecznymi metodami. Profesor obiecał dostarczyć list, przez porucznika Śliwiaka, najpóźniej we wtorek. Jutro w południe proszę tu być, gotowy do podróży. Jeśli nie zdążymy na pociąg we wtorek, pojedzie pan w środę rano. Rabin Szapira może być trudno dostępny, bo w przyszły wtorek otwiera uroczyście Jesziwę Mędrców Lublina. Niech pan wchodzi przez okno, gdy wyrzucą pana drzwiami... Aha, jutro nasi technicy dostarczą panu sześć kompletów po dziesięć fotografii naszych podejrzanych, a właściwie kandydatów na podejrzanych. To wszystko. Proszę się przepakować i stawić jutro w południe. Konarski wstał, stuknął lekko obcasami, skinął głową i wyszedł z gabinetu. W swoim mieszkaniu na Hożej zrobił wielkie pranie. Przedtem zamówił dwie rozmowy telefoniczne. Po godzinie dostał połączenie z Amelią Długołęcką, a kilka minut później z recepcją hotelu Europa. Resztę wieczoru i pół nocy oddawał się swojemu hobby. Już w czasie wojny z bolszewikami zetknął się z oddziałami nasłuchu radiowego, które odegrały wielką rolę w jej zwycięskim przebiegu. Polscy kryptolodzy rozszyfrowali radzieckie kody i dzięki nasłuchowi mieli informacje o przewidywanych działaniach wroga. Zdarzało się często, że Polacy znali rozkazy sowieckiego dowództwa, zanim te dotarły do oddziałów frontowych nie posiadających łączności radiowej. Dawało to dowództwu polskiemu możliwość dokonywania odpowiednich przegrupowań oddziałów i wykonywania przeciwuderzeń. Konarskiego bardzo fascynowały możliwości łączności radiowej. Dzięki znajomościom udało mu się nabyć radiostację krótkofalową z demobilu i od dwóch lat oddawał się swojemu hobby. Miał wielu znajomych krótkofalowców w kraju i na świecie. Od lutego bieżącego, 1930-go roku, należał do powstałego właśnie Polskiego Związku Krótkofalowców. Jednym z organizatorów zjazdu założycielskiego i pierwszym prezesem Związku był profesor Janusz Groszkowski, od roku najmłodszy profesor Politechniki Warszawskiej, dwa lata starszy od trzydziestolatka Konarskiego. Groszkowski ukończył w 1919 roku Politechnikę Warszawską, a w 1922 roku Oficerską Szkołę Łączności w Paryżu. Mimo młodego wieku cieszył się międzynarodową sławą wybitnego radiotechnika i elektronika. Jego prace przez wiele jeszcze lat służyły polskim siłom zbrojnym.
Rano, po krótkim śnie, wrzucił do walizki niewyprasowane, ale suche ubrania. W południe był już w sztabie. Podporucznik Śliwiak zjawił się z listem dopiero po szesnastej. Konarski schował list do rabina w sejfie razem ze zdjęciami szóstki podejrzanych z zakładów lotniczych. Potem wysłał szyfrogram do Marka Micińskiego z prośbą, aby ten czekał na niego na dworcu. W środę rano zabrał ze swojego gabinetu list, teczkę ze zdjęciami, walizkę, zainstalował pod marynarką broń i pojechał taksówką na dworzec Warszawa Główna. Stąd pociągiem o dziewiątej trzydzieści pięć wyruszył w podróż do Lublina. O piętnastej czterdzieści pięć siedział już w fiacie Micińskiego. Jadąc do hotelu, relacjonowali sobie sytuację. W Lublinie nic nie drgnęło. Kobieta mieszkająca z Sobolewskim na Wieniawskiej okazała się być jego niedawno poślubioną żoną i siostrą szwagra inżyniera Banasia. Nic więcej nie udało się ustalić. Gdy Konarski opowiedział z czym przyjechał, Miciński wybuchnął śmiechem.
– Ten Czochralski jest niesamowity. Tylko geniusze mogą mieć tak zwariowane pomysły! Kto wie, może coś z tego będzie? Podjechali pod hotel. Konarski zostawił skórzaną teczkę z listem i zdjęciami pod opieką Marka Micińskiego, a sam poszedł z walizką do recepcji. Nie wchodził do swojego pokoju, tylko zdeponował broń w sejfie hotelowym i zostawił walizkę na recepji. Wrócił do czekającego na niego kolegi i poprosił o podwiezienie go pod budynek jesziwy. Pojechali Krakowskim Przedmieściem i Świętoduską do Lubartowskiej. Ogromny sześciopiętrowy gmach widać było z daleka. Stał nieco ukosem do ulicy, po jej prawej stronie, przed skrzyżowaniem z Unicką. Miciński zatrzymał się przed bramą prowadzącą na ogrodzony teren jesziwy. – Dziękuję ci Marku. Nie czekaj na mnie, może mi to zająć wiele czasu. Zadzwonię do ciebie wieczorem. Konarski wszedł na teren jesziwy przez szeroką, ozdobną bramę. Trwały jeszcze prace wykończeniowe. Robotnicy malowali futryny okien, głównym wejściem wnoszono jakieś meble. Przez dziedziniec przechodziło kilku Żydów w czarnych chałatach i czarnych kapeluszach. Konarski zbliżył się do wejścia znajdującego się pod długim balkonem na piętrze, podpartym czterema podwójnymi kolumnami. Wszedł do środka uczelni i spytał odźwiernego, gdzie może znaleźć rektora. Ten poradził mu, aby pytać w kancelarii mieszczącej się na wysokim parterze. Tam zaprowadzono go do biura kierownika kancelarii. Kierownik, brodaty, postawny mężczyzna w czarnym garniturze i białej koszuli, przywitał go uprzejmie i spytał o cel wizyty. – Chciałbym spotkać się z rabinem Majerem Szapirą w ważnej sprawie – powiedział Konarski. Brodacz uśmiechnął się lekko i odpowiedział: – Szanowny pan zapewne słyszał, że we wtorek otwieramy uczelnię. Rabin Szapira jest bardzo zajęty, a w tej chwili jest w Łodzi, i choćby dlatego nie może pana przyjąć. Proszę przyjść pod koniec przyszłego tygodnia, znajdziemy jakiś termin. – Sprawa, z którą przychodzę, nie może tak długo czekać – powiedział spokojnie, wyjmując legitymację służbową i podając ją kierownikowi – jak pan
widzi, pracuję w Sztabie Głównym. Przywożę list od profesora Jana Czochralskiego, dobrego znajomego rabina Szapiry. Mam za zadanie oddać ten list do rąk własnych adresata. Sprawa jest wagi państwowej, proszę więc pana o jak najszybsze poinformowanie o tym rabina. Słowa Konarskiego zrobiły odpowiednie wrażenie, bo kierownik zaczął głaskać brodę i zastanawiać się. – Tak, to oczywiście zmienia sytuację, panie poruczniku. Spróbuję połączyć się telefonicznie z rektorem. Zamówię rozmowę błyskawiczną z Łodzią. Proszę poczekać, będę rozmawiał w drugim pomieszczeniu. Może napije się pan kawy? – Z przyjemnością – odparł Konarski, widząc że sprawy zaczynają toczyć się lepszym torem. Po pięciu minutach pojawił się w gabinecie młody, szczupły brodacz w czarnej kamizelce założonej na białą koszulę. Przyniósł tacę z dzbankiem kawy, filiżanką, cukiernicą i talerzykiem małych ciasteczek. Po dwudziestu minutach pojawił się rozpromieniony kierownik kancelarii. – Rozmawiałem z rektorem, potwierdził, że profesor Czochralski to jego wielki przyjaciel i dobroczyńca! Powiedział, że przyjmie pana porucznika natychmiast po powrocie z Łodzi, w piątek o piętnastej. Czy ten termin panu odpowiada? – To wielka uprzejmość ze strony tak ważnej i zajętej osobistości – rewanżował się grzecznościami porucznik – oczywiście przybędę niezawodnie i zgłoszę się do szanownego pana. Konarski pożegnał się i wyszedł z teczką na ulicę Lubartowską. Po pięciu minutach marszu w stronę centrum miasta zatrzymał przejeżdżającą dorożkę i podjechał pod hotel. Zdeponował teczkę w sejfie, wziął klucz i walizkę, a po chwili leżał w ubraniu na łóżku, zastanawiając się, co robić. Dochodziła piąta i był głodny jak wilk. Zaczął od kąpieli, a potem zszedł do restauracji na flaczki. Wrócił do pokoju i wybrał numer telefonu Amelii Długołęckiej. – Twój stary wiarus melduje się na rozkazy. Co moja pani będzie robić dzisiaj i jutro, w Boże Ciało? – spytał.
– Jeszcze nie wiem. Przyjdź do mnie na kolację, to odbędziemy naradę sztabową. Stęskniłam się za tobą... – Ja też! Muszę tylko wpaść do sztabu korpusu i za godzinkę będę u ciebie... Przed wyjściem Konarski zadzwonił jeszcze do Micińskiego. Zdał mu relację z rozmów w jesziwie i upewnił się, że Marek ma numer telefonu do Długołęckiej. Obiecał, że w piątek rano zadzwoni do niego, do zakładów lotniczych. W Dowództwie Korpusu zabawił niedługo. Zredagował tylko krótki szyfrogram do szefa i przekazał go dyżurnemu telegrafiście. Pół godziny później był już w ramionach Amelii. Kochali się z przerwami na sen i jedzenie do południa następnego dnia. Przez uchylone okna dobiegały ich śpiewy wiernych idących w procesji Krakowskim Przedmieściem. Obydwoje stracili już dawno temu wiarę, Jacek w dosyć dramatycznych okolicznościach. Nie chciał o tym opowiadać Amelii, sam też nie wypytywał jej o przeszłość. Postanowili wyjść na spacer i zjeść obiad w mieście. Mieli już wstawać z łóżka, gdy zadzwonił telefon. Amelia odebrała i po chwili odłożyła słuchawkę. – To koleżanka z pracy. Pyta mnie o pensjonat w Nałęczowie, który kiedyś jej polecałam. Gdzie ja to mogę mieć ten adres? – zastanawiała się, zaglądając do szuflad komódki stojącej przy łóżku. Z jednej z nich wyjęła kluczyk i otworzyła nim najniższą szufladę. Konarski rzucił mimowolnie okiem i na dnie zauważył uchyloną kopertę z pieniędzmi. Amelia wydobyła z szuflady jakąś karteczkę i pobiegła do telefonu. Zanim skończyła, wstał i poszedł do łazienki. Wyszli, gdy ucichły już dzwonki procesji. Ludzie powoli rozchodzili się do domów. Poszli na Krakowskie Przedmieście, do Radzymińskiego, na lekki obiad. Potem spacerowali po Parku Saskim, pustawym o tej porze. Siedzieli w altanie obok zegara słonecznego i okazałego klonu, gawędząc beztrosko. Układali niezbyt konkretne plany na dalszą przyszłość. Zgadzali się co do jednego. Wyjadą gdzieś do ciepłych krajów, na przykład kolonizować Madagaskar. Będą w chacie z liści wychowywać gromadę dzieciaków i żyć z polowań i zbieractwa. Jeśli chodzi o bliższą przyszłość, ustalili, że będą czekać, aż Jacek skończy
swoje zadanie. Amelia dopiero wtedy weźmie urlop. Jeśli chodzi o przyszłość najbliższą, postanowili pójść do sklepu Zołotarewów, aby zaopatrzyć się w jakieś smakołyki. Sklep, ze względu na święto Bożego Ciała, był czynny dopiero od szesnastej. Poczekali chwilę na otwarcie, zrobili zakupy i poszli do Amelii na kolację. O siódmej rano następnego dnia, w piątek, Konarski poszedł do hotelu. Ogolił się, przebrał w wyprasowaną przez personel hotelowy koszulę i przed wyjściem zadzwonił do Micińskiego. Nic szczególnego nie wydarzyło się, więc Jacek wyszedł i skierował swoje kroki do biblioteki miejskiej im. Łopacińskiego. Dowiedział się uprzednio, że jej siedzibą są obecnie pomieszczenia w gmachu po-trybunalskim w Rynku Starego Miasta. Przeszedł przez Krakowską Bramę i po chwili znalazł się pod gmachem dawnego Trybunału Głównego Koronnego dla Małopolski. Drugi Trybunał, dla Wielkopolski, działał od końca szesnastego wieku w Piotrkowie Trybunalskim. Były to najwyższe sądy apelacyjne Rzeczypospolitej do spraw dotyczących prawa ziemskiego. W tym historycznym budynku, w czytelni biblioteki imieniem Hieronima Łopacińskiego, postanowił uzupełnić swoją nader skromną wiedzę o Żydach, ich historii i obecnej sytuacji w Polsce.
***
Pierwsi Żydzi przybyli do Polski w 1096 roku. Polska ich przyjęła i dała warunki do osiedlenia się. Uciekali przed pierwszą wyprawą krzyżową. Druga fala przybyła w 1147 roku. Uciekali przed prześladowaniami drugiej wyprawy krzyżowej w Europie Zachodniej. W owym czasie ludność żydowska w Europie miała charakter odrębnego stanu społecznego. Uważano ich za sługi skarbu (servi camerae), co wpłynęło na wyodrębnienie się zwyczaju bezpośredniego podlegania Żydów monarsze. Formuła ta znalazła wyraz w przywileju Fryderyka I Barbarossy dla ludności żydowskiej z 1157 roku i stała się normą obowiązującą w Niemczech, a także poza ich granicami. W 1264 roku książę kaliski Bolesław Pobożny przyznał Żydom w Wielkopolsce przywileje zwane Statutem Kaliskim. Było to czterdzieści artykułów dających
Żydom pełną wolność handlu i wolność wyznania, z własnym sądownictwem w gminach żydowskich. Za zabicie Żyda groziła kara śmierci i pełna konfiskata majątku. A temu, kto by nie udzielił pomocy napadniętemu Żydowi, groziła grzywna. Przywileje kaliskie stanowiły podstawę bytu prawnego Żydów. Po połączeniu dzielnic Polski, dokument ten nabrał mocy obowiązującej w całym państwie. W 1334 roku król Kazimierz III Wielki potwierdził Przywileje kaliskie przyznane Żydom w 1264 roku, a w 1367 roku potwierdził je na terenie Małopolski i Rusi, która w międzyczasie weszła do Polski. Kazimierz Wielki zatwierdził status wszystkich Żydów jako sług skarbu, co dawało im prawo swobodnego handlu i przemieszczania się z miejsca na miejsce. Ten tytuł dawał Żydom ochronę prawną ze strony państwa. Nie mogli więc być pozywani przed inny sąd niż ten, który wyznaczył monarcha. Już w okresie rozbicia dzielnicowego wyrobiła się praktyka, że w zastępstwie księcia sądził Żydów jego pierwszy dostojnik – wojewoda. W odrodzonym Królestwie podtrzymano ten zwyczaj i sądem właściwym dla Żydów stał się sąd wojewódzki, a z czasem specjalny sąd podwojewódzki. Król docenił należycie rolę Żydów w wywozie produktów rolnych z Polski i powiększaniu dochodów królewskich. Poszerzył prawa Żydów, przyznając im przywileje generalne, które regulowały życie Żydów w całym państwie. Liczbę Żydów w Polsce ocenia się w owym czasie na około dziesięć tysięcy. Kazimierz Wielki widział w osadnikach żydowskich przeciwwagę dla niemieckiego mieszczaństwa, któremu nie ufał. Nadwornym bankierem Kazimierza Wielkiego był Żyd, Lewko. W jego rękach leżała dzierżawa podatków i zarządzanie kopalniami soli. Żydzi w Polsce w owym czasie byli poborcami podatków, rytownikami stempli i mincerzami (mincerz – rzemieślnik bijący monety, pracownik mennicy). Przez różnice wyznaniowe i obyczajowe byli narażeni w społeczeństwach chrześcijańskich na liczne konflikty. Żydzi obsługiwali gospodarkę finansową, udzielali pożyczek, lub w inny sposób dostarczali środków pieniężnych, oddawali bezcenne usługi w bardzo ważnej sferze życia państwowego. Niektórzy Żydzi zajmowali się lichwą, której Kościół zabraniał chrześcijanom, co wywoływało nienawistne reakcje w stosunku do całej ludności żydowskiej. W latach 1348-1349 do Polski przybyła trzecia, najliczniejsza fala Żydów. Przybywali głównie z Niemiec, Węgier i Francji. W owym czasie Polska była krajem złotej wolności Żydów w Europie. Epidemia dżumy stosunkowo mniej dotykała tutejszą ludność, a opieka królewska (głównie rozdawanie zboża)
łagodziła dalsze następstwa choroby. W 1349 roku we Wrocławiu, należącym wówczas do Cesarstwa, spalono żydowską dzielnicę. Ocalali Żydzi schronili się u Bolka Świdnickiego, na Śląsku. W owym czasie pogromy Żydów ogarnęły całe Niemcy, przeniosły się także do Polski, gdzie jednak zostały brutalnie stłumione przez króla. Kraków musiał zapłacić wysoką kontrybucję, za to, że dopuścił do pogromu. W 1447 roku polski król Kazimierz Jagiellończyk ogłosił statut nadający wspaniałe przywileje Żydom w Polsce. Zniósł on przepisy kanoniczne zalecane przez papieży. Żydów nie wolno było pozywać przed trybunały duchownych. Żadnego Żyda nie wolno było oskarżać o używanie krwi chrześcijańskiej do wyrobu macy na święto Paschy, gdyż Żydzi niewinni są takiej zbrodni, która sprzeciwia się ich religii. Żydzi otrzymali własne sądownictwo. W owym czasie, nigdzie w chrześcijańskiej Europie Żydzi nie posiadali tak korzystnych przywilejów. Mimo to dochodziło do antyżydowskich wystąpień. Na przykład, w 1463 roku, Polacy splądrowali żydowską dzielnicę w Krakowie. W 1469 roku została ona przeniesiona na inne miejsce, poza centrum miasta. W 1468 roku doszło do podobnych rozruchów w Poznaniu. Odpowiedzialność za antyżydowskie rozruchy spada na późniejszego świętego, biskupa Jana Kapistrana, który podburzał ludność polską przeciwko Żydom. W 1483 roku wysiedlono przymusowo Żydów z Warszawy, a w 1485 roku z Krakowa. W latach 1492-1497 do Polski napłynęła duża ilość Żydów wygnanych z Hiszpanii i Portugalii. W czasie panowania króla Zygmunta Starego kapitał i handel żydowski umożliwiały eksploatację bogactw naturalnych Polski i dostarczały niezbędnych finansów królowi oraz szlachcie. Większa część handlu i rzemiosła znajdowały się w rękach Żydów. Najmocniejszą ostoję mieli Żydzi polscy w szlachcie, która żywiła uprzedzenie dla niemieckiego osadnictwa i posługiwała się Żydami do zwalczania i ograniczania niemieckiego mieszczaństwa. A ponieważ szlachta piastowała urzędy wojewodów, kasztelanów, starostów i inne godności, więc ustawy kanoniczne pozostawały względem Żydów zapomniane. Rabini wielkich miast byli zatwierdzani przez króla. Żydzi mieli pełne sądownictwo cywilne i kryminalne. Wraz z przyjazdem do Polski królowej Bony, małżonki Zygmunta I Starego, z Włoch przybyli żydowscy medycy. Obok umiejętności medycznych przywieźli
także inne umiejętności świeckie. W 1507 roku król Zygmunt Stary wyznaczył radom miejskim wysokie kary i kaucje zapobiegające powstawaniu tumultów przeciwko Żydom. W przypadku zamieszek, połowę pieniędzy dostawali poszkodowani Żydzi, a drugą połowę skarb państwa. Zabroniono też oskarżania Żydów o mordy rytualne, czy profanację hostii. W XVI wieku w Polsce rozwinął się wyjątkowy samorząd żydowski. Każda gmina (kehila) posiadała swój własny organ istracyjny (kahał). Członków kahału wybierano spośród najbardziej poważanych i najczęściej najbogatszych członków gminy. Czuwali oni nad spokojem i bezpieczeństwem. Kontrolowali łaźnie, przetwórstwo mięsa, szkolnictwo i usługi pogrzebowe. Państwo nakładało na nich podatki, które oni dzielili pomiędzy członków gminy i następnie nadzorowali ich ściągniecie. W ściąganiu podatków, żydowski samorząd był bardziej skuteczny niż urzędy państwowe. Przychylne Żydom prawa i życzliwość dwóch ostatnich królów z dynastii Jagiellonów spowodowały rozwój gmin i autonomii żydowskiej w Polsce w XVI wieku. Rzeczpospolita stała się centrum nauk i literatury talmudycznej (Talmud – zbiór praw religijnych obowiązujących wyznawców judaizmu), tutaj żyli i tworzyli wielcy rabini i myśliciele. Jednocześnie w dużych miastach narastała gospodarcza walka konkurencyjna między polskim mieszczaństwem a Żydami. Z początkiem XVI wieku zobowiązano polskich Żydów do wystawiania własnych oddziałów wojskowych. W praktyce często ten obowiązek zastępowano świadczeniami pieniężnymi. W 1534 roku król Zygmunt Stary zwolnił Żydów z obowiązku noszenia specjalnych ubrań. W tym samym roku uruchomiono w Krakowie pierwszą żydowską drukarnię. Publikowano w niej książki w języku hebrajskim i jidisz. W 1518 roku powstała pierwsza jesziwa w Lublinie. Była to druga jesziwa w Polsce, po założonej w Krakowie, w 1503 roku, przez Jakuba Polaka. W 1567 roku uzyskały one status wyższych uczelni. Od XVI wieku Żydzi w Polsce mieli obowiązek posyłania swoich synów w wieku od czterech do ośmiu lat do kahalnych szkół. Dzieci uczyły się w nich języka hebrajskiego, czytały Torę (Tora – biblia hebrajska, najważniejszy tekst objawiony judaizmu) i poznawały podstawy rachunków. Szkoły drugiego
stopnia obejmowały chłopców w wieku od ośmiu do trzynastu lat. W tych szkołach uczono Talmudu z komentarzami. Dziewczęta trzymano z dala od szkół. Poziom żydowskiej oświaty w Polsce XVI wieku był wysoki. Wszystkie duże miasta miały własne jesziwy. Wielu młodzieńców studiowało Talmud, uznając to za cel własnego życia. Rodziny lub lokalne gminy były przy tym zobowiązane do utrzymywania ich. W 1569 roku Polska i Litwa zawarły Unię Lubelską. We wspólnym państwie znalazły się Białoruś, Ukraina, Podlasie, Wołyń i Podole. Polska magnateria rozpoczęła szybką kolonizację nowych obszarów. Do zarządzania nowymi majątkami użyto Żydów, którzy z tego powodu w dużej ilości migrowali na wschód. Po śmierci polskiego króla Zygmunta II Augusta (1572 r.), ostatniego króla z domu Jagiellonów, kolejnych królów zaczęto wybierać przez elekcję. Nowy system był bardzo korzystny dla Żydów. Każdy nowo wybrany król elekcyjny potrzebował przede wszystkim pieniędzy, a tych mogli mu najszybciej dostarczyć Żydzi. W 1579 roku król Stefan Batory powołał walne przedstawicielstwo ludności żydowskiej dla całej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Żydowski parlament nazywał się Sejmem Czterech Ziem (hebr. Waad arba aracot). Po raz pierwszy zebrał się w 1581 r. w Lublinie. Ze swojego grona wybierano radę, zwaną generalnością i marszałka generalnego.
Waad podejmował decyzje dotyczące wszystkich obszarów żydowskiego życia. Regulował stosunki dzierżawy i płatności podatków. Organizował zbiórki dobroczynne, nadzorował opiekę nad żydowskimi sierotami – chłopców przydzielano do gmin, w których uczyli się Tory i byli przeznaczeni do nauki rzemiosła, natomiast panny po przekroczeniu piętnastego roku życia, otrzymywały posag ułatwiający wyjście za mąż. Troszczono się też o żydowskich uciekinierów z innych krajów. Waad reagował także na wystąpienia antyżydowskie, prowadząc rokowania z władzami państwowymi. W 1648 roku liczba ludności żydowskiej w Polsce wynosiła 450 tysięcy osób, czyli 4,5% ogółu mieszkańców. Żydzi rozszerzyli swoją działalność z
tradycyjnych dziedzin bankowości i pożyczek na wszelkie formy handlu, rzemiosła i manufaktury. Zapewnili sobie prawo do tworzenia własnych cechów. Wychodzili poza obręb miast i docierali do wiejskich okolic kraju. Przyczyniali się do rozwoju gospodarczego kraju, zwłaszcza wschodnich kresów, a szczególnie Ukrainy. Tam właśnie przedsiębiorczy Żydzi zostali włączeni do systemu arendy, czyli dzierżawy majątków ziemskich. Właścicielom dawało to luksus niezajmowania się dobrami, a Żydom obowiązek ściągania należności od chłopów i egzekwowania pracy. W dobrach kościelnych egzekwowali świadczenia i opłaty od wiernych, a w majątkach starostów pobierali myto, podatki i opłaty skarbowe. Bardzo szybko połowa dóbr na Ukrainie znalazła się w rękach żydowskich arendarzy. W tej sytuacji, dla wielu na Ukrainie, Żyd stał się symbolem wyzysku. W 1648 roku, na wschodniej Ukrainie, wybuchło powstanie kozackie pod wodzą Bogdana Chmielnickiego. Ten takimi słowami zwrócił się do Kozaków: Polacy oddali nas w niewolę przeklętemu nasieniu żydowskiemu. Bardzo szybko powstanie objęło swym zasięgiem całą Ukrainę. Tereny te stały się widownią straszliwych rzezi Żydów. Książę Jeremi Wiśniowiecki, wycofując się ze swoją armią z ogarniętej powstaniem Ukrainy, przyjmował pod ochronę licznych zbiegów żydowskich, umożliwiając im ucieczkę do Polski. W roku 1764 zlikwidowano w Polsce autonomię żydowską, rozwiązując Sejm Czterech Ziem. Podniesiono też podatek pogłówny dla Żydów. Po pierwszym rozbiorze Polski w 1772 roku, ogromna ilość Żydów stała się mieszkańcami Imperium Rosyjskiego. Caryca Katarzyna II chciała z nich zrobić normalnych obywateli, posiadających te same prawa i obowiązki co wszyscy, jednak za cenę unicestwienia żydowskiej tożsamości i kultury. W Rosji przyporządkowano Żydów do klasy mieszczaństwa jako kupców i drobnych mieszczan. W rosyjskich dokumentach określano ich jako Hebrajczyków (Jewrei), jako wspólnotę religijną. Natomiast pojęcie Żyd łączyło się z cechami narodowymi. Podsumowując, carska Rosja zrównała w prawach Żydów ze wszystkimi innymi narodowościami. W latach 1781-1789, w wyniku oddziaływania idei głoszonych przez rewolucyjną Francję, cesarz Józef II zrównał w prawach Żydów austriackich. Żydzi mieli przybierać niemieckie nazwiska i mówić po niemiecku. Cesarz Józef zezwolił Żydom, w ograniczonym zakresie, uczyć się rzemiosła, sztuk i rolnictwa. Otworzono dla Żydów zamknięte do tej pory uniwersytety i akademie
w Austrii. Dekret cesarski nakazał także zakładanie szkół żydowskich elementarnych i wyższych, w których obowiązkowa była nauka języku krajowego. Objęto również Żydów obowiązkiem wojskowym. W ten sposób poddano Żydów pełnej kontroli istracyjnej. W zaborze pruskim nadano Żydom znaczne prawa i przywileje, szczególnie kupcom i bankierom, zachęcając ich do przenoszenia się do Berlina. Bardzo szybko Berlin stał się centrum żydowskiego oświecenia. W 1794 roku, podczas Insurekcji Kościuszkowskiej, Żyd Berek Joselewicz sformował regiment kawalerii, który wziął udział w walkach narodowowyzwoleńczych. Joselewicz zginął w 1809 roku w bitwie pod Kockiem. Żydzi pomagali przy obronie Warszawy, gdyż mieli nadzieje, że Polacy przekonają się o możliwości współistnienia obok siebie obu narodowości na zasadach równouprawnienia. Na terenie wszystkich trzech zaborów na ziemiach polskich ograniczono jurysdykcję kahału, a Żydzi stali się obywatelami kraju, w którym żyli, i musieli się dostosować do tego we wszelkich dziedzinach. Aby mogli stać się podatnikami i poborowymi musieli znaleźć się w rejestrach, ale przedtem musieli otrzymać nazwiska. W Galicji i Prusach Żydom często nadawano nazwiska według nakazu niemieckich urzędników, którzy je wymyślali stosownie do bogactwa własnej wyobraźni. W ten sposób powstały nazwiska w rodzaju: Silberstein, Weissmann, Schwartzkopf, Apfelbaum, Rosenblum i podobne. W rosyjskim zaborze Żydzi często przybierali jako nazwisko nazwę miejscowości, z której pochodzili lub nazwisko właściciela majątku, w którym mieszkali. Stąd wzięły się takie nazwiska jak: Warszauer, Posner, Minsker lub Czartoryski i Wiśniowiecki. Nieuchronnie nadchodziły czasy wielkich zmian. Idee wolności i reform zostały rozniesione po całej Europie przez żołnierzy Napoleona. Żydzi francuscy otrzymali równouprawnienie, w związku z czym włączyli się do pracy na rzecz liberalizmu gospodarczego i duchowego. W konsekwencji tego, w następnych latach w judaizmie pojawiła się próba dokonania reformy religijnej. Żydzi budzili się do postępu i cywilizacji, do życia europejskiego. Stopniowo wielu zapominało o Talmudzie i obrzędach religijnych. W 1815 roku utworzono na polskich ziemiach Królestwo Kongresowe, pozostające pod panowaniem Rosji. W nowej konstytucji postanowiono, że
wyznanie mojżeszowe nie stoi na równi z chrześcijańskimi. Po polskiej stronie pojawiły się wówczas znaczne różnice w sposobie uregulowania kwestii żydowskiej. Książę Adam Czartoryski był zwolennikiem asymilacji Żydów z wyłączeniem sfery religii, jako warunku równouprawnienia. Chciał przy tym zabronić Żydom prowadzenia karczm. Były katolicki duchowny Stanisław Staszic określał Żydów jako plagę szarańczy i kupę pasożytów, wymyślał im od włóczęgów i próżniaków. Szczególnie daleko posunął się w 1817 roku Kajetan Koźmian, który oświadczył, że Żydzi z bałamutów talmudów są zabobonnemi, ciemnemi próżniakami. Twierdził, że Żydzi nie są Polakami i nie mają w sobie Polskiej krwi. Te poglądy stały się zalążkiem rasistowskiego wykluczenia Żydów ze społeczeństwa polskiego. W 1867 roku Karol Marks wydał swoje dzieło Kapitał. Marks był Żydem, który przeszedł na chrześcijaństwo, a następnie został komunistą. Pod jego wpływem wielu Żydów uznało socjalizm oraz komunizm za najlepsze lekarstwo dla poprawy położenia narodowego. W okresie od 1864 r. do 1914 r. liczba ludności żydowskiej w Warszawie (zabór rosyjski) wzrosła o 264 tys., dochodząc do liczby 337 tys. ludzi (38 % mieszkańców miasta). W owym czasie w Warszawie mieszkało więcej Żydów, niż w Anglii i Francji łącznie. Tylko 33 % warszawskich Żydów przyznawało się do żydowskiej religii. Warszawa była duchowym centrum ruchu na rzecz asymilacji Żydów, chociaż niewielu decydowało się na tę drogę. Przez cały czas jedna trzecia Żydów Warszawy było chasydami. W 1914 roku wybuchła I wojna światowa. Żydzi, będąc obywatelami różnych państw, służyli w różnych armiach i podczas wojny walczyli przeciwko sobie. Gdy w 1917 roku w Rosji wybuchła rewolucja lutowa, rewolucjoniści znieśli wszystkie wymierzone w Żydów ograniczenia. Przywódcy rewolucji traktowali mniejszość żydowską jako ofiarę carskich prześladowań. Żydzi stali się równoprawnymi obywatelami Rosji. Rewolucja październikowa potwierdziła prawa uzyskane przez Żydów. Po rewolucji październikowej wielu Żydów zaliczało się do ścisłego grona przywództwa komunistycznego. Byli to: Trocki, Zinowiew, Kamieniew, Swierdłow, Joffe, Radke, Riazanow, Larin i inni. Żydzi obejmowali kluczowe
stanowiska w urzędach publicznych, szkołach i zakładach przemysłowych. Byli to Żydzi zasymilowani. Inni integrowali się, licząc na awans społeczny. Większość Żydów pozostawała jednak niechętna asymilacji. 11 listopada 1918 roku Polska odzyskała niepodległość po 123 latach niewoli. Wielu Żydów dało w tym okresie świadectwo patriotyzmu – w szeregach Legionów zginęło ich co najmniej 80-ciu, a 190-ciu otrzymało Krzyż i Medal Niepodległości. Po zakończeniu I wojny światowej, na rzecz zagwarantowania Żydom w Polsce równych praw zaangażowały się Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone. Wówczas polski narodowy demokrata Roman Dmowski publicznie wystąpił za ograniczeniem praw Żydów w Polsce. Jednakże, w 1919 roku, Polska podpisała traktat obejmujący między innymi ochronę mniejszości żydowskiej. Lata powojenne to okres wielkiego rozwoju społeczności żydowskiej w Polsce. Trzy miliony Żydów stanowiło około 10% obywateli kraju. Rozkwitło życia religijne, kulturalne i polityczne. Wielu Żydów asymilowało się. W nowo odrodzonym państwie polskim Żydzi zaczęli organizować się w partie polityczne. Po lewej stronie toczył się spór pomiędzy Polską Partią Socjalistyczną, a żydowskim socjalistycznym Bundem. Bund dążył do sojuszu wszystkich lewicowych partii. Domagał się uznania języka jidysz za język urzędowy i przyznania prawa do samorządu. Żydowska Partia Ludowa również domagała się uznania jidysz za język urzędowy, a oprócz tego zagwarantowania procentowego obsadzania urzędów państwowych i żydowskiej autonomicznej reprezentacji. Największą siłą polityczną byli syjoniści, rozproszeni jednak pomiędzy liczne ugrupowania – od socjalistycznego Poalej Syjon, do religijnego Mizrachi. Jednoczył ich cel pracy na rzecz nowego państwa żydowskiego w Palestynie oraz poprawy warunków życiowych w samej Polsce. Dzieliły ich jednak poglądy na temat sposobu zrealizowania celu. Grupa syjonistów pragnęła zbudować silną pozycję Żydów w Polsce i prowadziła bezkompromisową politykę. Natomiast tzw. galicjanie wykazywali znaczną elastyczność i wychodzili naprzeciw polskiemu rządowi i polskim partiom politycznym przy realizacji swoich celów. Nie chcieli oni prowokować antyżydowskich reakcji w polskim społeczeństwie. Podobne stanowisko reprezentowało Zjednoczenie Izraela, będące zjednoczeniem partii ortodoksyjno-religijnych. Zachowywali oni neutralność i popierali polski rząd.
W 1920 roku w Polsce opublikowano antyżydowskie Protokoły Mędrców Syjonu, które miały udowodnić Polakom istnienie żydowskiego planu przejęcia panowania nad światem. Propaganda szybko przeobraziła się w akty przemocy, zabójstw, egzekucji i pogromów. Brały w nich udział również regularne oddziały armii polskiej. Zasłynął pod tym względem generał Józef Haller. W wyniku wyborów w 1922 roku Żydzi zdobyli 34 mandaty do sejmu i 22 mandaty do senatu. W 1924 roku, w Polsce, młodzież żydowska stanowiła 26 % ogółu studentów i 23 % uczniów szkół średnich. W 1925 roku w Polsce nasilił się kryzys gospodarczy, który pogłębiał się jeszcze bardziej w wyniku wojny celnej prowadzonej z Niemcami. Z tych powodów, w samym tylko 1925 roku, Polskę opuściło 35 tysięcy Żydów, którzy udali się w większości do Palestyny. Gdy w maju 1926 roku Piłsudski przeprowadził w Polsce zamach stanu, fala jawnego antysemityzmu opadła. Państwo uznało wtedy żydowską szkołę elementarną, cheder. Rząd popierał wpływy ortodoksów w żydowskich gminach, gdyż ci popierali politykę rządu. Obóz narodowej demokracji został zepchnięty na margines przez sanacyjny reżim Piłsudskiego.
***
Porucznik Konarski odłożył kilka książek historycznych, które polecił mu dyżurny bibliotekarz i przeszedł do czytelni czasopism. Przeglądając wydania Ziemi Lubelskiej i Głosu Lubelskiego, wyszukiwał artykuły dotyczące budowy Jesziwy Mędrców Lublina. Kamień węgielny pod budowę uczelni położono 22 maja 1924 roku. Idea jej budowy wyszła od rabina Majera Szapiry, który kierował pracami Komitetu Budowy. A oto reakcja Głosu Lubelskiego na to wydarzenie:
„ ...Wczoraj w Lublinie zjechało się i zleciało czarne żydowskie mrowie na uroczystość otwarcia żydowskiej mekki. Samochody ze Lwowa, pełne po brzegi opasłych syjonistów, krążyły z hukiem po mieście. Doktorzy, adwokaci, sklepikarze, paskarze – kto żył w Lublinie z ludu wybranego – ozdobione kartkami stwierdzającymi ofiarę na ten cel – radosnym szwargotem wieściło miastu rzecz straszną w niedalekiej przyszłości – potęgę Izraela na ziemiach rdzennej Polski! ...”
Gromadzenie funduszy na budowę uczelni rozpoczął rabin od przekazania na ten cel sum, jakie odziedziczył i otrzymał od teściów i rodziców. Gros środków materialnych zamierzano jednak poszukać za granicą, przede wszystkim wśród zamożnych Żydów z Europy Zachodniej i Ameryki. Ciężar tej pracy całkowicie niemal legł na barkach Szapiry, który w latach 1924-1925 odwiedził Niemcy, był w Czechosłowacji, skąd udał się do Wiednia. Następnie odwiedził kolejno Holandię i Belgię, Szwajcarię, Francję oraz Wielką Brytanię, która była ważnym etapem na drodze pielgrzymki rabina. Majer Szapira wyjaśniał również motywy, jakimi kierowano się wybierając miasto – siedzibę przyszłej uczelni. Przypominano, iż to właśnie w Lublinie, wiele wieków wcześniej, zbierał się Sejm Czterech Ziem (Waad), że nauczali tam sławni rabini, jak Jakub Polak, Salomon Szachna i Salomon Luria, że to Lublin był ośrodkiem religii i nauki rabinicznej, do którego zjeżdżali najsławniejsi uczeni z Europy Zachodniej. W sumie w krajach tych udało mu się zebrać około 12 500 dolarów, co jednak było kroplą w morzu potrzeb. Jesienią 1926 roku rabin Szapira wyjechał do USA i Kanady, gdzie przebywał blisko półtora roku, odwiedzając czternaście stanów, głównie na wschodnim wybrzeżu i środkowym zachodzie. Rabin wielokrotnie podkreślał dobry stosunek rządu polskiego do mniejszości żydowskiej i z szacunkiem wyrażał się o Piłsudskim, którego w wywiadzie udzielonym The Cleveland Press nazwał nawet polskim Waszyngtonem. Nowe władze polskie po przewrocie majowym w 1926 roku miały stać się bardziej uprzejme wobec ludności i stosować równouprawnienie wszystkich obywateli bez różnicy (optymizmu rabina zapewne nie podzielały żydowskie frakcje
narodowe). Antysemityzm w Polsce nie daje się zauważyć, a Józef Piłsudski – jak oświadcza dalej Szapira – prowadzi państwo Polskie ku pokojowi i dobrobytowi, pragnie zapewnić Polsce mocarstwowe stanowisko i stąd jest idealnym i ulubionym przywódcą narodu. W jednej z gazet kanadyjskich opublikowano wypowiedź rabina, w której ten stwierdza, iż dopiero od przejęcia władzy przez Piłsudskiego Polska podąża w demokratycznym kierunku, jaki został jej wytyczony na konferencji pokojowej w Wersalu. W swej podróży po USA i Kanadzie Szapira zebrał ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Z największym poparciem dla swej idei Szapira spotkał się przede wszystkim w Polsce, gdzie jego podróż po większych skupiskach żydowskich przyniosła około trzysta tysięcy złotych (była to w przybliżeniu suma równa tej, jaką zebrano w Ameryce). Zebrane środki okazały się niewystarczające i trzeba było postarać się o subwencje rządowe, lub kredyt na dokończenie, mocno już zaawansowanych, prac przy budowie gmachu uczelni. Uzyskano kredyt z Banku Gospodarstwa Krajowego – w maju 1930 roku na hipotece nr 1243 (Lubartowska 57, gmach Jesziwy) ciążyła kaucja w wysokości 360 tysięcy złotych na rzecz BGK, ale brak jakichkolwiek przesłanek, aby twierdzić, że rzeczywiście uzyskano bezzwrotne subwencje od rządu polskiego. Zapewne się to nie udało, choć jakieś kroki w tym kierunku poczyniono. Faktem jest, że budowa mogła zostać zakończona tylko dzięki pożyczce z BGK. Nie obyło się przy tym bez przeróżnych insynuacji, w których celował endecki Głos Lubelski. Zarzucono zarządowi banku i rządowi polskiemu, iż udzielony kredyt jest zakamuflowaną formą bezzwrotnej subwencji państwa polskiego na rzecz pałacu żydowskiego i wyrażono przypuszczenie, iż jest to efekt cichego porozumienia między obozem rządowym a częścią elementu żydowskiego. Zarzucono państwu, iż podczas gdy polskie uniwersytety pozostają bez dotacji, a uzyskanie kredytu z BGK jest wprost niemożliwe, znalazły się sumy na sfinansowanie budowy wspaniałego gmachu żydowskiej szkoły rabinackiej, w której Żydzi uczyć się będą Talmudu, nauki wymierzonej przeciwko całemu światu chrześcijańskiemu. Konarski przerwał przegląd prasy, bo zbliżała się godzina trzynasta. Szybkim krokiem poszedł do hotelu. W restauracji zamówił zupę jarzynową, a na drugie danie pstrąga sauté z młodymi ziemniaczkami okraszonymi masłem i koperkiem. Po spałaszowaniu tych pyszności zabrał z sejfu teczkę z listem i zdjęciami. W pokoju hotelowym odświeżył się i przebrał w białą koszulę, krawat i ciemny garnitur, zabrany specjalnie na tę okazję z Warszawy. Prezentował się
doskonale w garderobie wyczyszczonej i wyprasowanej przez personel hotelu. Tylko teczka z jasnej skóry nie za bardzo pasowała do całości. Nie przejmując się tym zbytnio, kwadrans po drugiej wsiadł do dorożki i zamówił kurs pod Jesziwę Mędrców Lublina. Za pięć piętnasta porucznik Konarski zapukał do drzwi gabinetu kierownika kancelarii jesziwy. Kierownik przywitał go serdecznie i nie zapraszając do środka, poprowadził na pierwsze piętro. – Rabin Szapira czeka na pana – mówił, prowadząc go do gabinetu rektora. Przedstawił porucznika młodemu sekretarzowi. Ten skinął głową i zniknął za obitymi skórą drzwiami. Kierownik kancelarii pożegnał się z Konarskim i opuścił sekretariat. W tej samej chwili sekretarz rektora otworzył drzwi gabinetu i zaprosił gościa uprzejmym gestem do środka. – Witam szanownego pana – rabin wstał zza biurka i podał rękę Konarskiemu. – Wiem już o pańskiej misji i z niecierpliwością oczekuję na list od mojego wielkiego przyjaciela, profesora Czochralskiego. Proszę siadać... Porucznik przedstawił się, usiadł, wyjął list i podał go rabinowi przez biurko. Szapira rozciął kopertę nożykiem i zaczął czytać. Jego Magnificencja był wytwornym panem w średnim wieku. Jak zdążył poczuć Konarski, rektor używał dobrych francuskich perfum. Nosił długą, czarną brodę, wyłożoną na tradycyjny czarny chałat ze lśniącego jedwabiu, z którego rękawów wynurzały się mankiety białej, również jedwabnej, koszuli ze złotymi spinkami. Biała jedwabna chusteczka z koronkami w kieszonce chałata dopełniała całości stroju. – Proszę przekazać profesorowi, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby spełnić jego niezwykłą prośbę. My, Żydzi, dobrze wiemy jak straszne idee rodzą się teraz w społeczeństwie niemieckim. I dlatego tym bardziej będziemy popierać walkę z niemieckim wywiadem, także gospodarczym. Po uroczystościach otwarcia jesziwy przygotuję list do profesora Czochralskiego. Jeśli będzie pan w Lublinie, poproszę o zabranie go do Warszawy przy najbliższej okazji – powiedział rabin i włożył z powrotem list do koperty. – Oczywiście, jestem do dyspozycji – odparł Konarski.
– Szanowny panie poruczniku. Przekażę tę sprawę w najbardziej odpowiednie ręce. Zajmie się nią pan Chaim Silberstein, nasz szef ochrony i bezpieczeństwa jesziwy. Ma on ogromne doświadczenie, wpływy i znajomości. Będzie się pan z nim kontaktował bezpośrednio. Ja będę powiadamiany o biegu wydarzeń. Zostawię pana teraz samego na kilka minut. Napije się pan kawy? – spytał rabin, wstając i sięgając do pudełka stojącego na biurku – Zapraszam pana na uroczystość otwarcia, na teren jesziwy – dodał, wręczając mu ozdobny kartonik. – Dziękuję, z przyjemnością skorzystam – podziękował Konarski za zaproszenie i kawę. Po kilku minutach ten sam młodzieniec, co dwa dni temu, pojawił się z takim samym zestawem na tacy jak wówczas. Magnificencji nie było dobrych dziesięć minut. W końcu zjawił się z łysym i gładko wygolonym jegomościem w czarnym garniturze. Miał około pięćdziesięciu lat i rysy zgoła niesemickie. – To jest pan porucznik Konarski, a to pan Silberstein, o którym panu opowiadałem – dokonał prezentacji rabin. – Życzę panom owocnej współpracy. Panowie pożegnali się i po chwili Konarski z Silbersteinem siedzieli w pokoju niedaleko gabinetu rektora. Porucznik poinformował pana Chaima Silbersteina o szczegółach sprawy i przekazał mu zdjęcia kandydatów na podejrzanych. Potem panowie wymienili się numerami telefonów. Silberstein podał trzy numery, pod którymi można go zastać. Konarski podał cztery numery: do hotelu i do Amelii oraz domowy i do pracy Marka Micińskiego. – Mam nadzieję, iż rozumie pan niezwykłość sytuacji. Ja i moi najlepsi ludzie będziemy bardzo zajęci do wtorku, do otwarcia jesziwy. Ale już dzisiaj uruchomię swoich znajomych, którzy nie są zaangażowani w ruch chasydzki i niekoniecznie są Żydami – zadeklarował Silberstein. Wstał i wyjął z przeszklonego kredensu butelkę koniaku francuskiego i dwa kieliszki. – Mam taki zwyczaj, że z bliskimi współpracownikami przechodzę na ty. Uważam, że chcąc nie chcąc, staliśmy się już takimi. Pracujemy właściwie w tej samej branży. Jesteśmy niezależni od siebie, ale będziemy działać wspólnie dla własnych nacji i wspólnego państwa. Nasze stosunki opierają się na pełnym, wzajemnym zaufaniu i dyskrecji. To bardzo ważne w naszej, czasami niebezpiecznej, pracy. No, wybacz Jacku tę drętwą przemowę, ale chcę, żeby
wszystko było jasne. Mów mi Chaim – powiedział, trącając swoim kieliszkiem wzniesiony kieliszek Konarskiego. Po tym bruderszafcie bez całusów pożegnali się niezwłocznie. Jacek rozumiał doskonale, ile pracy ma teraz Chaim. Wyszedł, jeszcze raz spojrzał na numer pokoju Silbersteina i opuścił teren jesziwy. Postanowił pójść do hotelu na piechotę, aby zrelaksować się i uporządkować w głowie ostatnie wydarzenia. Po powrocie do hotelu zadzwonił do Marka Micińskiego, do domu, i powiadomił go, że spotkał się z wiadomą osobą, i że rezultat spotkania jest pozytywny. Poprosił go o spotkanie o dziewiątej rano, jutro, w sobotę, w wiadomym miejscu, aby przekazać mu szczegóły. Następnie zadzwonił do Amelii, która zaprosiła go na kolację ze śniadaniem. Obiecał, że będzie u niej około siódmej. Potem poszedł do siedziby Dowództwa Korpusu, gdzie zredagował szyfrogram do majora Szalińskiego z informacjami o przebiegu dzisiejszego spotkania. W sobotę Jacek z Amelią pojechali znowu do Zemborzyc. W niedzielę odbyli z Micińskimi zaległą wycieczkę do Nałęczowa. Deszczowy poniedziałek Konarski spędził sam, bo Amelia miała jakąś trzydniową konferencję na KUL-u.
***
W pogodny wtorkowy poranek 24-go czerwca porucznik Konarski szykował się do wyjścia na uroczyste otwarcie Jesziwy Mędrców Lublina. Od dwóch dni można było zauważyć niezwykły ruch w mieście. Z całej Polski, i nie tylko, zaczęli ściągać zaproszeni i niezaproszeni Żydzi. Przybywali tłumnie pociągami, samochodami prywatnymi i taksówkami, chłopskimi wozami, staroświeckimi brykami i pieszo. Gromady chasydów wypełniały ulice Lublina, tłumnie koczując w bramach domów i na klatkach schodowych. Oblegane były zwłaszcza domy, w których zatrzymali się słynni cadycy (cadyk, rebe, reb – charyzmatyczny chasyd, jasnowidz i cudotwórca) – cudotwórcy cieszący się szczególnym nabożeństwem wśród chasydów.
Zdarzały się też różne incydenty. Zgromadzeni na dworcu kolejowym fanatyczni wyznawcy, witając cadyka przybyłego z Wiednia, dosłownie oskubali go z odzieży do bielizny, porwawszy na nim wierzchnie szaty na relikwie. Nie zdołała temu zapobiec interwencja policji, której dodatkowy pluton został rozlokowany na dworcu. Do kilku wypadków doszło, gdy chasydzi biegnący za autami lub dorożkami cadyków, czepiali się ich, próbując całować koła pojazdów. Do Lublina przybyło ogółem około dziesięciu tysięcy gości, wyłącznie mężczyzn. Konarski po wyjściu z hotelu doszedł powoli do Krakowskiej Bramy. Dalej, udekorowaną kwiatami i transparentami Nową i Lubartowską ciągnął tłum ludzi i pojazdów. Przede wszystkim widać było czarne chałaty i kapelusze oraz czapki sobolowe i białe pończochy chasydów. Gdy Konarski dotarł w okolice jesziwy, o wejściu na jej teren nie było już mowy. Nieprzebrany, zbity tłum szczelnie wypełniał cały dziedziniec aż do parkanu. Porucznik stanął kilkanaście kroków od ogrodzenia, gdzie panował tłok do zniesienia. Nad gmachem uczelni powiewała biało-czerwona flaga państwowa i czarno-biały, haftowany w złoto-niebieskie desenie sztandar jesziwy. Konarski widział dobrze balkon oparty na czterech podwójnych kolumnach, na którym gromadzili się oficjele. Dostawali się do budynku bocznym wejściem w kordonie policji. W środku witał ich chlebem i solą Majer Szapira. Z Warszawy przybyli przedstawiciele aż czterech resortów. Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego reprezentował dyrektor Tchórznicki. Obecni byli miejscowi notable: wojewoda Remiszewski, dowódca II Okręgu Korpusu generał Dobrodzicki, prezes Banku Gospodarstwa Krajowego, komisarz rządowy miasta Lublina Piechota i starosta Banaszkiewicz. Obecny był kwiat żydostwa religijnego w Polsce: cadyk z Czortkowa Izrael Friedman, cadyk krakowski Mojżesz Friedman, przedstawiciel rabinatu warszawskiego Mizenberg i inni. Właśnie sędziwy cadyk czortkowski Izrael Friedman miał dostąpić zaszczytu przybicia mezuzy (mezuza – pojemnik z pergaminem zawierającym dwa fragmenty Tory) do framugi drzwi jesziwy. Symbolicznego otwarcia drzwi jesziwy złotym kluczem miał dokonać jeden z przyszłych studentów uczelni.
Jako pierwszy zabrał głos Majer Szapira. Mówił bez kartki piękną, bezbłędną polszczyzną o tradycjach Żydów polskich, o pięknych postaciach Berka Joselewicza i rabina Majzelsa. Mówił między innymi: Za czasów króla Zygmunta Starego w 1533 roku do Lublina zwołany został po raz pierwszy wielki synod religijny żydostwa polskiego, który stanowił zaczątek silnej organizacji tzw. Waad Arba Arcot. Przywilejem króla Zygmunta została również w Lublinie otwarta w roku 1567 pierwsza wyższa żydowska uczelnia religijna w Polsce. W dniu 10 maja 1571 król Zygmunt August nadał na ręce ówczesnego rabina Salomona prawa dla wyższej uczelni religijnej. Rzeczpospolita Polska wznowiła ową świetną tradycję polską przez poparcie założenia i budowy Jeszywas Chachmej Lublin. Potem przemawiał w jidisz do żydowskiej części audytorium. Wojewoda lubelski, Antoni Remiszewski, powiedział między innymi: W imieniu rządu witam Was Panowie na uroczystości otwarcia wyższej religijnej szkoły żydowskiej w przeświadczeniu, że w tej szkole uczniowie poświęcą się nie tylko wykształceniu religijnemu, lecz również pielęgnowaniu ducha, który ożywiał tego spod Kocka i tych członków rabinatu, którzy w 63-ich latach razem z polskimi partyzantami bronili Majestatu Rzeczpospolitej, jak rabin Majzels; życzę by ci, którzy wyjdą z tych murów po ukończeniu, ponieśli wysoko sztandar wzorowych obywateli Rzeczpospolitej. Wypowiedź wojewody była charakterystyczna dla ówczesnej polityki rządu. Popierano żydowskich ortodoksów i asymilantów w obawie przed ugrupowaniami nacjonalistycznymi żądającymi autonomii, czy odłamami żydowskimi niosącymi idee socjalistyczne. Kolejne przemowy przeplatane były psalmami w wykonaniu chóru młodzieży męskiej. Odśpiewano także mazurka Dąbrowskiego. Pod koniec uroczystości odczytano depeszę powitalną od ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego. Było po siedemnastej, gdy Konarski wrócił do hotelu na obiad. Późnym wieczorem zebrała się na nadzwyczajnym posiedzeniu rada lubelskiej gminy żydowskiej. W tajnym głosowaniu wybrano Majera Szapirę nadrabinem Lublina i rektorem Jesziwy Mędrców Lublina. Niecałe dwa tygodnie później, Antoni Słonimski napisze w swojej kronice
tygodniowej Wiadomości Literackich z 6-go lipca: … Oczywiście, jeśli chodzi o zapach i średniowiecze, kochani Żydzi znowu biorą rekord. Parę dni temu odbyło się otwarcie szkoły talmudycznej w Lublinie. Zjechało się parę tysięcy chałaciarzy, poczęstowano ich piwem i karmelkami i z wielką pompą otworzono dość dziwną uczelnię. Aby się tam dostać, uczeń musi umieć na pamięć czterysta stron Talmudu. Prasa warszawska przyjęła z całem spokojem otwarcie tej mistycznej uczelni. Podobno w ogóle jest u nas za mało atmosfery religijnej i za dużo materjalizmu. ...
***
Konarski kończył właśnie jeść sznycel po wiedeńsku, gdy dostrzegł w drzwiach restauracji znajomego recepcjonistę dającego mu znaki. Robił ręką gest, jakby przyciskał do ucha niewidoczną słuchawkę telefonu. Porucznik zrozumiał tę pantomimę, odłożył sztućce i ruszył do wyjścia. – Pani Krzepicka prosi o pilną rozmowę – poinformował go recepcjonista. – Dzień dobry ciociu, czy coś się stało? – spytał porucznik. – Witaj mój drogi. Wybacz, że przeszkadzam ci w posiłku. Brakuje nam czwartego do brydża. Przyszedł tylko pan Zasada, a reszta towarzystwa się zlisiła. Może poszli na otwarcie jesziwy? Bardzo cię prosimy, jeśli masz wolny wieczór... – Chwileczkę, niech pomyślę... Dobrze, będę u cioci za piętnaście minut. – Świetnie! Podziękuj recepcjoniście, bardzo miły i uprzejmy pan... Konarski uczynił zadość prośbie ciotki i wrócił do restauracji dokończyć posiłek. Zapłacił i poszedł do swojego pokoju. Odświeżył się, zmienił koszulę i zamówił na centralce hotelowej połączenie telefoniczne z mieszkaniem Marka Micińskiego. Odebrał Marek. – Cześć! Są jakieś nowiny? – spytał Jacek.
– Nic, cisza – odpowiedział Marek. – Mam do ciebie prośbę. Idę teraz do wujostwa Krzepickich na brydża. Czy mógłbyś zadzwonić do nich o wpół do ósmej i wywołać mnie, powiedzmy, do sztabu? Mogę coś mówić od rzeczy, ale nie traktuj tego serio. Muszę się stamtąd ulotnić o tej porze. – Nie pytam o nic, masz to jak w banku. – Dzięki, cześć – odrzekł Konarski i odłożył słuchawkę. Porucznik wyszedł z hotelu i szybkim krokiem poszedł na ulicę Kościuszki. Wszedł w znajomą bramę, ale nie skręcił do klatki schodowej po prawej stronie. Poszedł prosto i zatrzymał się przed wyjściem na podwórko. Po jego lewej stronie było wejście do innej klatki schodowej, która też miała okna na półpiętrach z widokiem na podwórze. Cofnął się i wszedł do klatki schodowej, w której mieszkali Długołęcka i Krzepiccy. Zatrzymał się na półpiętrze pod mieszkaniem Amelii i stwierdził z zadowoleniem, że okna sąsiedniej klatki schodowej są dobrze widoczne. Minął mieszkanie Długołęckiej i piętro wyżej zadzwonił do drzwi wujostwa. – Boże mój, przerwałam ci obiad, na pewno nie zdążyłeś napić się kawy ani herbaty – przywitała go ciotka. – Co ci podać? Konarski poprosił o kawę i poszedł przywitać się z wujem i inżynierem Zasadą. – Nie wychodziliśmy dzisiaj z domu z Wincentym, żeby nas Żydzi nie zadeptali. Pan inżynier opowiadał nam jakie tłumy szły dzisiaj na Lubartowską. A ty Jacku byłeś dzisiaj na mieście? – pytała ciotka, gdy przyniosła kawę z kuchni. – Tak. Obejrzałem prawie całą uroczystość otwarcia jesziwy. Oczywiście zza ogrodzenia. O wejściu na teren uczelni nie było mowy. – No i jak wrażenia? – dopytywała się ciotka, siadając naprzeciwko Jacka po losowaniu par. – No cóż, było bardzo propaństwowo, uroczyście, śpiewał chór. Dla mnie największą atrakcją byli jednak starozakonni w swoich strojach. Takiego tłumu nigdy nie widziałem. Było chyba dziesięć tysięcy mężczyzn.
– No właśnie, sami mężczyźni, a ta smarkula Ewa mówiła, że też idzie z koleżankami pogapić się na uroczystości. Gdzie ona jest? – martwiła się ciotka, układając rozdane przez wujka Wincentego karty. – Nie martw się Irenko. Chasydom na pewno nie w głowie dzisiaj gimnazjalistki – pocieszał ją mąż. – Jeden pik – rozpoczął licytację. Konarski grał ze zmiennym szczęściem, rozdania były nieciekawe. O wpół do ósmej skończono rozgrywać pierwszy kontrakt w trzecim robrze. Miciński zadzwonił punktualnie. Telefon odebrała gosposia Aniela i przejętym głosem oznajmiła, że dzwonią ze sztabu do porucznika Konarskiego. Ten podszedł szybko do telefonu i po chwili powiedział głośno: – Rozumiem. Tak jest. Za dziesięć minut będę w sztabie. Odłożył słuchawkę i wrócił do stołu. – Bardzo mi przykro. Służba nie drużba. Muszę przerwać grę. Czy ciocia będzie uprzejma uregulować moje rachunki brydżowe? Do widzenia – powiedział Konarski, założył marynarkę wiszącą na oparciu krzesła i wyszedł. Zszedł na parter i w bramie skierował się w prawo, na podwórko. Potem szybko przeszedł do sąsiedniej klatki schodowej i tam, na drugim półpiętrze oparł się o ścianę w pewnej odległości od okna. Wbił wzrok w okno na półpiętrze między Krzepickimi a Długołęcką. Po kilku minutach drgnął, bo w oknie poniżej pojawiła się znajoma sylwetka panny Ewy Złotowskiej. Szybko pokonała piętro i zniknęła z pola widzenia w oknie powyżej. Mijały kolejne minuty. W końcu pojawiła się sylwetka inżyniera Zasady, schodzącego po schodach. Konarski wbił wzrok w okno poniżej i zastygł w napięciu. – Już powinien się pojawić – pomyślał po dziesięciu sekundach. Rzucił okiem na zegarek i czekał, czując narastające uczucie złości i lodowate ukłucia zazdrości pod sercem. Zasada pojawił się w niższym oknie cztery i pół minuty później. – Na pewno był u niej. Gdyby nie było jej w domu, nie stałby pod drzwiami prawie pięć minut. Ale wyszedł na tyle szybko, że nie zdążyli... – nie chciał
nawet o tym pomyśleć. Rozżalony i rozgoryczony zszedł na podwórko, przeszedł przez bramę i nie patrząc nawet w okna Amelii, poszedł ulicą w kierunku hotelu. Tradycyjne dwie setki wódki pod śledzia, wypite w hotelowej restauracji, pozwoliły mu zasnąć. Środowe przedpołudnie Konarski spędził w hotelu. Amelia miała dzisiaj ostatni dzień konferencji kończący się uroczystą kolacją. Na jej towarzystwo nie miał więc co liczyć. Zadzwonił do Marka Micińskiego i podziękował mu za wczorajszą przysługę. Potem jeszcze skontaktował się z Dowództwem Okręgu Korpusu. Szef z Warszawy nie przysłał mu żadnej wiadomości. Około drugiej zszedł na obiad do hotelowej restauracji. Jadł długo, przeżuwając kęsy bez śladu apetytu. Po obiedzie poszedł do siebie i położył się w łóżku. Leżał, gapiąc się w sufit, rozbity i nie mający na nic ochoty. Z odrętwienia, a może z drzemki wyrwał go dźwięk telefonu. Podszedł powoli i niechętnie do aparatu. – Witaj, Jacku! To ja, Chaim. Mam dla ciebie ciekawe wiadomości. Bądź u mnie jutro o dziewiątej, tam gdzie się ostatnio widzieliśmy. Silberstein odłożył słuchawkę, zanim zaskoczony Konarski zdążył cokolwiek powiedzieć. A więc coś się zacznie w końcu dziać! Uradowany, odzyskał natychmiast wigor. Zaczął chodzić po pokoju podniecony, zgadując, co też za nowiny może mieć dla niego Chaim. W końcu ubrał się i poszedł na bardzo długi spacer po mieście. Zmęczony, zasnął dopiero po północy, zamówiwszy uprzednio budzenie na siódmą rano.
***
Czwartkowy poranek był równie piękny, jak poprzednie w tym tygodniu.
Dorożka, którą Konarski wziął spod hotelu, dojeżdżała powoli do końca ulicy Lubartowskiej. Była dopiero za piętnaście dziewiąta, więc porucznik usiadł na ławce na dziedzińcu jesziwy, po odprawieniu dorożkarza. Przed budynkiem, mimo wczesnej pory kręciło się już wielu ludzi. Za pięć dziewiąta Konarski wziął z ławki pustą teczkę, którą zabrał ze sobą na wszelki wypadek, i wszedł do gmachu jesziwy. W gabinecie Chaima Silbersteina, oprócz gospodarza, siedział jeszcze drobny, chudy Żyd w chałacie. Obydwaj panowie wstali, aby przywitać się z porucznikiem. – To jest porucznik Jacek Konarski ze Sztabu Głównego w Warszawie, a to pan Mordechaj Warszawski, kupiec i jubiler z Lublina – dokonał prezentacji Chaim. – Siadajcie panowie. Pan Warszawski przybył tu na moje zaproszenie, aby cię poznać Jacku. Oddał nam już wielkie usługi, a odda jeszcze większe, jeśli swoim autorytetem zapewnisz mu bezpieczeństwo ze strony władz wojskowych i państwowych. Czy masz przy sobie, Jacku, swoją legitymację służbową? – Tak, proszę bardzo – odpowiedział Konarski, podając mu dokument. Silberstein zerknął na nią okiem i podał staremu jubilerowi. Ten otworzył legitymację, obejrzał dokładnie i oddał Jackowi. – Panie poruczniku, jako pobożny Żyd opowiedziałem wszystko, gdy z polecenia rabina Szapiry pokazano mi zdjęcie tego pana. Nie znam nawet jego nazwiska i nie zdawałem sobie sprawy, że działam na szkodę państwa polskiego. Jestem gotowy współpracować z panem, jak polecił mi szanowny pan Silberstein, aby zmazać swoje winy i winę zięcia, który mnie do tego namówił. – Bardzo panu dziękuję za obywatelską postawę. Wierzę, że to co pan robił, robił pan nieświadomie i gwarantuję, że włos panu z głowy nie spadnie – oświadczył solennie Konarski, domyślając się, że o to chodzi Chaimowi. Tak chyba było w istocie, bo Chaim podniósł się zza biurka. – Na razie dziękujemy szanownemu panu. Proszę nie oddalać się na dłużej od miejsca zamieszkania. Pan zdaje się mieszka nad swoim sklepem? – Warszawski kiwnął głową potakująco. – Porucznik skontaktuje się z panem niebawem. Proszę żyć po staremu, tak jakby nic się nie stało. – Dziękuję panom, do widzenia – powiedział jubiler, wziął z wieszaka swój
czarny kapelusz i wyszedł. Chaim Silberstein sięgnął do koperty leżącej przed nim na biurku i wyjął z niej kartkę papieru złożoną wpół. Rozłożył ją i podał Konarskiemu. – Idź do okna i obejrzyj ją dokładnie – polecił Chaim. Na jednej stronie kartki widniał przepis na pasztet domowy. Odwrotna strona była czysta. Konarski od razu domyślił się, o co chodzi. Podszedł do okna i popatrzył na czystą stronę kartki pod światło, pod dużym kątem. Na lśniącej powierzchni widoczne były lekko matowe linie, jakby wiersze pisma. – Atrament sympatyczny... No, no, ładny pasztet! – powiedział Jacek. – A teraz chodź tutaj – zawołał Chaim, podchodząc do czarnego pudełka z otworem stojącego na komodzie pod ścianą. – Mam tu rodzaj lampy Hewitta emitującej ultrafiolet – tłumaczył Silberstein, włączając zasilanie urządzenia. Otwór w pudełku zajaśniał niebieskawą poświatą. Konarski przyłożył karteczkę do pudełka. W promieniach nadfioletu pojawiły się pisane drobnymi literami, czytelne słowa i cyfry, będące niewątpliwie fragmentami jakiejś dokumentacji technicznej. Po chwili Chaim wyłączył lampę. – Czytanie w tym świetle jest bardzo szkodliwe dla oczu. Mam nadzieję, że wasi specjaliści poradzą sobie bez trudu ze znalezieniem środka wywołującego ten atrament. Napijesz się kawy? Poczekaj chwilę, zaraz wracam. Przepis na pasztet jest dla ciebie, koperta też – powiedział, uśmiechając się i wyszedł. Konarski włożył kartkę do koperty i schował do swojej teczki. Po chwili zjawił się Chaim. – Kawa i ciasteczka zamówione. Teraz będę zaspokajał twoją ciekawość. Pan Mordechaj, z pewnymi oporami, zdecydował się mówić, chociaż na początku twierdził, że nie zna nikogo z pokazanych mu na zdjęciach mężczyzn. Doświadczony pracownik, który mu je prezentował, zauważył jego reakcję na widok fotografii inżyniera Leszka Nienackiego. We wczorajszej rozmowie ze mną Warszawski opowiedział, jak jego zięć, podróżujący często do Niemiec w interesach, namówił go do pełnienia roli skrzynki kontaktowej między dwoma panami, którzy nie powinni się znać. Bardzo tego żałował, że za głupie sto złotych miesięcznie zdecydował się na to. Mam nadzieję, że jego i jego zięcia
zostawicie w spokoju. Po takiej nauczce na pewno zaprzestaną swojej działalności. – W ramach pokuty poprosimy ich, żeby jeszcze przez jakiś czas kontynuowali swój proceder. Wtedy na pewno wszystko pójdzie w zapomnienie. Zgoda? – Nie mam nic przeciwko temu. A teraz powiem ci, jak to wyglądało w relacji Warszawskiego. Dwa, czasem trzy razy w miesiącu przychodził do niego Nienacki. Przynosił mu kilka kartek z przepisami kulinarnymi. Jubiler prosił go do kantorku na zapleczu sklepu i przekazywał mu czterysta pięćdziesiąt złotych z pięciuset, które z taką samą częstotliwością przynosił mu mężczyzna zabierający kartki z przepisami. Inżynier Nienacki zazwyczaj kupował za te pieniądze jakiś nieoprawiony brylant lub szafir, dokupując tańszy złoty pierścionek lub kolczyki. Tak, że jubiler był w dwójnasób zadowolony, bo taki klient zwiększał obroty jego firmy. Stosował więc dla niego znaczne upusty. Pan Mordechaj mieszka i prowadzi swój sklep przy ulicy Kowalskiej. Numeru nie pamiętam, ale to jedyny jubiler na tej ulicy, łatwo go znajdziesz. Jest teraz cały twój. – Dziękuję ci bardzo, Chaimie. Czy mogę skorzystać z telefonu? – Proszę bardzo, nie krępuj się. Konarski musiał chwilę poczekać, bo do gabinetu wszedł młodzieniec z kawą i ciasteczkami. Gdy wyszedł, Konarski wybrał numer telefonu Micińskiego w zakładach lotniczych. – Cześć Marku. Dobrze że cię zastałem. Nie wychodź nigdzie, będę u ciebie do godziny – posłuchał jeszcze odpowiedzi i odłożył słuchawkę. – Posłuchaj mnie jeszcze chwilę, Jacku. Od pewnego rymarza i kaletnika mamy informację o pięknej pani zamawiającej u niego skórzane stroje, pejcze, maski, itp. Mieszka przy końcu Lubartowskiej, niedaleko fabryki wag Hessa i świadczy specjalistyczne usługi erotyczne kilku bogatym mieszkańcom Lublina. Podobno częstym gościem bywa u niej nasz inżynier. Myślę, że moglibyśmy dla ciebie ustalić jej adres i inne szczegóły... – To świetna informacja. Jest motyw szpiegowskiej działalności. Ale myślę, że na razie pozwolimy tej pani prowadzić, jakże potrzebny na rynku, interes.
– Cóż, jest popyt, musi być podaż – powiedział, rozkładając ręce i wstając Silberstein. – Do zobaczenia, Jacku. Powodzenia! Konarski wypił jeszcze dwa łyki kawy, wziął z talerzyka ciasteczko i szybkim krokiem opuścił jesziwę. Na dziedzińcu zobaczył grubego Żyda wysiadającego z wysiłkiem z taksówki stojącej przed bramą. Przyśpieszył kroku i zdołał dojść do taksówki wcześniej niż chasyd, biegnący ku pojazdowi z rozwianym chałatem i wymachujący rękami. – Do hotelu Europa proszę – rzucił taksówkarzowi, zanim zatrzasnął drzwiczki samochodu. Kierowca nie zareagował na stukanie w szybę niedoszłego brodatego pasażera i ruszył ostro do przodu. Wykręcił na skrzyżowaniu z Unicką i pojechał do centrum miasta Lubartowską. Konarski poprosił taksówkarza, aby poczekał na niego pod hotelem. Pobrał pistolet z sejfu hotelowego, zainstalował go pod marynarką i nie wchodząc do swojego pokoju, wrócił do taksówki. Zamówił kurs na Fabryczną, pod zakłady lotnicze Plage i Laśkiewicz. Piętnaście minut później siedział w pokoju Micińskiego i w skrócie przedstawiał mu zaistniałą sytuację. – Co robimy? – spytał Marek, gdy Jacek skończył. – Kończymy sprawę. Poprosimy pana inżyniera, żeby przyznał się do winy i napisał oświadczenie o podjęciu współpracy z nami. Przygotuj dwie kartki papieru z kalką i ołówek kopiowy. Weź na wszelki wypadek broń. Miciński zaczął wykonywać polecenia Konarskiego, a ten wyjął pistolet i wprowadził nabój do komory nabojowej. Potem zabezpieczył broń i schował do kabury, nie zapinając jej. Podobnie zrobił Marek. – Posłuchaj, Marku. Gdy Nienacki podpisze zeznania, zabierzesz je i schowasz oryginał w sejfie. Kopię włożysz do mojej teczki. Potem wrócisz do mnie. Ja będę go pilnował, żeby nie wyciął nam jakiegoś numeru, dopóki dokumenty nie będą bezpieczne. Jeśli nie będzie chciał podpisać zobowiązania, wzywamy policję, żeby go zamknęli. Zgoda?
– Ty dowodzisz, ale jeśli mnie pytasz, to nie mam zastrzeżeń – odpowiedział, uśmiechając się, Marek. Miciński wziął do ręki dwie kartki papieru z kalką pośrodku, spięte spinaczami. Ołówek kopiowy schował do kieszeni. – A może zadzwonię do niego, sprawdzę czy jest i czy jest sam w gabinecie? – spytał Marek. – Faktycznie! Tak będzie lepiej. Marek połączył się z Nienackim i zapowiedział się z krótką wizytą, upewniając się, że nie będzie mu przeszkadzał. Wyszli z pokoju Marka. Gabinet Nienackiego znajdował się na drugim końcu korytarza. – Daj mi papier i ołówek. Wejdziesz pierwszy, wyjmiesz broń i staniesz z boku biurka. Będziesz pilnował Nienackiego, żeby nie sięgnął do szuflady ani za pazuchę. Ja siądę przed biurkiem i będę z nim rozmawiał – polecił Micińskiemu Konarski. Jak powiedział, tak zrobili. Weszli bez pukania. Miciński wyjął pistolet i podnoszącemu się zza biurka Nienackiemu kazał usiąść i położyć ręce na biurku. Konarski w tym czasie zamknął drzwi, przekręcając gałkę zamka typu yale. Potem odsunął z biurka, leżącą przed gospodarzem, stertę papierów i położył przed nim przygotowane kartki i ołówek. Nie siadając, wyjął legitymację służbową, otworzył ją i podsunął pod nos Nienackiemu. Ten nie stracił panowania nad sobą, tylko wyraźnie pobladł. – Proszę siadać, panie poruczniku – powiedział prawie naturalnym tonem. – Dziękuję. Zabierzemy panu trochę czasu, ale jak pan się przekona, będzie warto. Dziś pański wielki dzień. Od dzisiaj, obok wieloletniej pracy dla firmy Plage i Laśkiewicz oraz niemieckiego wywiadu, zacznie pan pracę dla polskiego kontrwywiadu. Będzie pan odtąd pisał nasze przepisy kulinarne i zanosił na Kowalską. Konarski zamilkł i czekał na reakcję Nienackiego. Ten zbladł jeszcze bardziej, opuścił głowę i milczał długo. Po dobrej minucie podniósł głowę, wziął do ręki
ołówek i poślinił jego końcówkę, wyrażając w ten sposób gotowość współdziałania. – Proszę pisać. Ja, Leszek Nienacki, oświadczam – dyktował powoli porucznik – że zostałem zwerbowany przez niemiecki wywiad do działalności szpiegowskiej przeciw państwu polskiemu. Współpracę podjąłem... proszę napisać gdzie i kiedy. – Czyżby panowie tego nie wiedzieli? – spytał ironicznie Nienacki. – Niech pan nie igra z ogniem, inżynierze. My wszystko wiemy, ale chcemy to od pana usłyszeć – odpowiedział spokojnie Konarski. – To było w 1925 roku we Francji. Byliśmy tam służbowo po odbiór dokumentacji licencyjnej samolotu Potez XXV. Fabryka mieści się w pobliżu Amiens, gdzie mieszkaliśmy w hotelu... – Pomińmy te szczegóły. Proszę tylko napisać 1925 rok, Francja. I dalej – dyktował Konarski – od dzisiejszego dnia podejmuję współpracę z polskim kontrwywiadem, reprezentowanym tu przez porucznika Jacka Konarskiego i podporucznika Marka Micińskiego. Zobowiązuję się do wpłacania w całości wynagrodzeń otrzymywanych od wywiadu niemieckiego na konto Ligii Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Data i podpis – skończył Konarski. Nienacki pisał jeszcze przez chwilę, skończył i podsunął spięte kartki i ołówek porucznikowi. – Podpisałem na siebie wyrok – powiedział cicho. – Wyrok na siebie podpisał pan we Francji, w 1925 roku. Teraz podpisał pan odroczenie wyroku. Jeszcze jakiś czas będzie pan mógł się zabawiać na Lubartowskiej – powiedział Konarski, patrząc Nienackiemu w oczy. Ten poczerwieniał na twarzy i spuścił wzrok. – Niech pan pamięta, że granice są już dla pana zablokowane. Będzie pan cały czas pod obserwacją. Ma się pan zachowywać, tak jakby nic się nie stało. Mordechaj Warszawski będzie dalej prowadził swoją grę. Materiały będzie panu dostarczał pan porucznik Miciński. Marku, zanieś te papiery – powiedział Konarski i stanął na miejscu Marka, wyjmując broń.
Milczeli w czasie nieobecności Micińskiego, nie zmieniając pozycji. Nienacki siedział z rękami na biurku, wpatrując się ponuro w jego blat, a Konarski stał, opierając się o parapet okna. W opuszczonej ręce trzymał pistolet. Miciński wrócił po kilku minutach. Konarski podszedł do drzwi, schował broń i wyszedł za Markiem na korytarz. – No, możemy sobie pogratulować, a właściwie Silbersteinowi. Podał nam szpiega na tacy – stwierdził Jacek w pokoju Marka. – Najważniejsze, że przewerbowaliśmy agenta. Pewien generał w Warszawie będzie bardzo zadowolony. A teraz weź zdjęcie i adres Nienackiego. Musimy przekierować zainteresowania naszych wywiadowców na innego pana. Ucieszą się, bo Banasia mają już chyba dosyć. Potem pojedziemy do pana Warszawskiego, a następnie do sztabu. Oficerowie wyjęli magazynki ze swoich pistoletów i wycofali naboje z komór nabojowych. Marek sięgnął do sejfu i znalazł potrzebne dokumenty. Jacek w tym czasie wyjął zeznanie Nienackiego z teczki, przejrzał je i włożył do koperty, a potem umieścił w teczce obok przepisu na pasztet. Wyszli przed budynek i wsiedli do fiata Marka. Niebo pokryło się chmurami godzinę temu i w samochodzie panowała znośna temperatura. Wyjechali za szlaban i Miciński zatrzymał się kilka metrów dalej. – Gdzie mogą być nasze orły? – spytał Konarski. – Są tam, pod drzewem – odparł Miciński, wysiadając z samochodu. Podeszli do auta, w którym siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich spał z opadniętą szczęką. Drugi trącił go w bok i otworzył tylne drzwi zbliżającym się przełożonym. Oficerowie wsiedli i wyjaśnili agentom sytuację. Konarski poprosił jednego z nich, aby pojechał z nimi. Potem wrócili do samochodu Marka i ruszyli w kierunku centrum miasta. Ulica Kowalska odchodziła w prawo w miejscu, gdzie Nowa przechodziła w Lubartowską i była właściwie przedłużeniem Świętoduskiej. Łagodnym łukiem w lewo i w dół dochodziła do podzamcza. Marek jechał powoli, a Jacek oglądał szyldy mijanych sklepów. Po przejechaniu około stu metrów, na dwupiętrowej kamienicy po lewej stronie ulicy, przed skrzyżowaniem z Furmańską, wisiał szyld z napisem „Jubiler”.
Marek zaparkował samochód kawałeczek dalej, po prawej stronie Kowalskiej. Polecili agentowi, aby czekał na nich w samochodzie. Jacek zabrał ze sobą teczkę i poszli do sklepu. Drzwi i okno wystawy były zakratowane. Na środku okna wystawowego stała duża, piękna, srebrna menora (menora – siedmioramienny świecznik żydowski, symbol judaizmu). Przywitał ich właściciel i zaprosił do elegancko urządzonego kantorku na zapleczu. Sklep zostawił pod opieką dwóch młodych subiektów. – Przedstawiam panu mojego kolegę. Podporucznik Marek Miciński – powiedział Konarski i usadowili się z Markiem na wygodnych fotelach wskazanych przez pana Mordechaja. – Czym mogę panom służyć? – spytał stary jubiler. – Proszę nam powiedzieć, czy z tego pomieszczenia i ze sklepu prowadzą jakieś drzwi na zewnątrz? – Kiedyś były tu drzwi na klatkę schodową, ale zostały zamurowane – odrzekł, nieco zdziwiony pytaniem, Warszawski. – Mur został wzmocniony stalowymi prętami. Przed zamknięciem sklepu, cały towar jest przenoszony do tych dwóch szaf pancernych. Jubiler obrócił się w fotelu i odsłonił kotarę, za którą stały solidne, stalowe meble. – Proszę nam jeszcze powiedzieć, jak wygląda jegomość, który przychodzi po przepisy kulinarne, i czy robi to regularnie? – Przychodzi nieregularnie, ale nie rzadziej niż dwa razy w miesiącu. Zdarza się, że nie mam nic dla niego. Wtedy odchodzi spokojnie. Najwyraźniej nie kontaktuje się z panem, który przynosi karteczki z przepisami. Aha! Czasami zostawia mi karteczkę do niego. Mam w tej chwili taką, zapomniałem ją oddać adresatowi. Starość! Pamięć szwankuje, nie nadaję się już właściwie do takiej pracy... – Świetnie, proszę mi ją teraz dać. Kartkę z przepisem, którą dał pan Silbersteinowi mam tu ze sobą. Proszę dołączyć ją do pozostałych, które ma zabrać kurier. Nie możemy wzbudzać jego podejrzeń. Jubiler wziął rzeczoną kartkę od Konarskiego i zniknął za kotarą. Wynurzył się
zza niej po kilku minutach, trzymając w ręku kartkę takiego samego formatu, zapisaną z jednej strony. – Nie powiedział nam pan jeszcze jak wygląda kurier. – Średniego wzrostu, około trzydziestki, ciemny blondyn, bez zarostu, elegancko ubrany, typowy goj (goj – określenie osoby spoza narodu żydowskiego, czasem pogardliwe). Nie ma żadnych znaków szczególnych. – Panie Warszawski. Pański sklep będzie pod obserwacją. Chcemy śledzić tego osobnika i nic więcej, na razie. Pan będzie zachowywał się jak zawsze. Mamy tylko jedną prośbę. Czy srebrna menora na wystawie jest na sprzedaż? – Tak, jak najbardziej – odpowiedział zdziwiony jubiler. – Proszę jej nie sprzedawać do pierwszej wizyty kuriera. Gdy przyjdzie, poprosi go pan do kantoru, a potem, natychmiast zdejmie pan menorę z wystawy, lub poleci to któremuś z subiektów. Będzie to znak dla naszych agentów. Proszę nie zapomnieć, natychmiast! – Nie zapomnę – obiecał przejęty Warszawski. W razie jakichś problemów proszę dzwonić do porucznika Micińskiego. Marku, zostaw panu wizytówkę. Aha jeszcze jedno pytanie. Kiedy zazwyczaj zjawia się kurier? – Zawsze między dwunastą a pierwszą, tak, nigdy nie był o innej porze... – odpowiedział jubiler. – To wszystko, dziękujemy z góry i proszę być pewnym, że dotrzymamy naszej porannej umowy. Wyszli od jubilera i przez chwilę przyglądali się domom po przeciwnej stronie ulicy. Konarski zerknął na zegarek. Dochodziła dwunasta. Wsiedli do samochodu i Jacek polecił agentowi wejść na klatkę schodową naprzeciwko sklepu. Wyjaśnił mu, co uzgodnił z jubilerem. – I pamiętaj, że do pierwszej nie możesz odwrócić wzroku od wystawy. Sklep zamykają o szóstej, potem jesteś wolny. Za dwie, trzy godziny przyślemy ci kogoś do pomocy. Masz jakieś kanapki?
– Mam kanapki i picie – agent poklepał pękatą teczkę. – No to skocz jeszcze, wysikać się. Poczekamy, aż wrócisz. Agent wysiadł ze swoją podręczną spiżarnią i zniknął za rogiem Furmańskiej, aby wykonać polecenie służbowe. Po chwili wrócił i zajął miejsce na półpiętrze klatki schodowej najbliższej kamienicy. Podniósł rękę na znak, że podjął obserwację i odsunął się od okna. Marek zawrócił samochód i pojechali do sztabu przy Radziwiłłowskiej. Gdy odjeżdżali, menora stała na środku wystawy. W Dowództwie Okręgu Korpusu zameldowali się u kapitana Łaskiego. Przedstawili mu sytuację i poprosili, aby ściągnął z Warszawy brygadę agentówobserwatorów, z dobrym samochodem, do śledzenia niemieckiego kuriera. Kapitan zgodził się, uznając konieczność takiego kroku. Obiecał zakwaterować ich w jednym z zakonspirowanych mieszkań na terenie Lublina. Wziął od Konarskiego kartkę z przepisem kulinarnym, przeznaczoną dla Nienackiego, aby oddać ją wojskowym specjalistom oraz przyjął w depozyt kopię zeznań niemieckiego agenta. Obiecał też przenieść podsłuchy telefoniczne z inżyniera Banasia na Nienackiego. Łaski polecił oficerom wysłanie, jak najszybciej, szyfrogramu do majora Szalińskiego z opisem sytuacji i prośbą o zamknięcie granic dla agenta S2. Przed zredagowaniem szyfrogramu Konarski z Micińskim skontaktowali się z dwoma odpoczywającymi agentami i polecili im, jak najszybciej dołączyć do kolegów pod zakładami lotniczymi i pod sklepem jubilera. O piętnastej szyfrogram został wysłany do Warszawy, a wściekle głodni oficerowie zeszli do kantyny w suterenie Pałacu Gubernialnego. Po obiedzie wyszli na Plac Litewski. Ponieważ zbierało się na deszcz, bez trudu znaleźli wolną ławkę. – No to mamy fajrant – powiedział z ulgą Marek. – Można tak powiedzieć – sceptycznie odniósł się do wypowiedzi kolegi Jacek – rodzi się pytanie, jak długo to będzie funkcjonowało. Ciekawe, czy pojawi się niemiecki kurier, i czy jego śledzenie dostarczy jakichś istotnych informacji. Ta praca nie ma końca. Sam już nie wiem, czy daje mi jeszcze satysfakcję.
Zazdroszczę murarzowi, który postawi piękny dom, inżynierowi, który zbuduje trwały most. Ludzie to widzą i podziwiają efekty ich pracy. Chciałbym zrobić coś wielkiego i czystego... – Wymyj słonia – obrócił w żart rozterki kolegi Marek. – Nie mam dziś siły na takie rozmowy. Jadę do domu. A gdzie ty dzisiaj będziesz się ukrywał? – W hotelu albo u Amelii. Skontaktuję się z tobą jutro, cześć – odrzekł Jacek. Uścisnęli sobie dłonie i poszli w przeciwne strony. Po przyjściu do hotelu zatelefonował do Długołęckiej. Amelia bardzo się ucieszyła i zaprosiła go na kolację. Konarski wziął kąpiel, przebrał się i za pół godziny pukał do drzwi kochanki, uzbrojony w wiązankę róż kupioną po drodze. Wiązanka trafiła do wazonu z wodą po dłuższym czasie, gdy już wstępnie nasycili się sobą. Jacek został w łóżku, a Amelia w jedwabnym szlafroczku poszła do kuchni szykować kolację. Po kilku minutach usłyszeli pukanie do drzwi. Gospodyni poszła do przedpokoju pytać kto tam. – Inkasent z elektrowni. Zapomniałam, że przychodzi zazwyczaj dwudziestego szóstego – powiedziała, wyjmując z szafy długi, gruby szlafrok. Zarzuciła go na siebie i podeszła do szafki koło łóżka. Tak jak kiedyś, wyjęła kluczyk z górnej szuflady i otworzyła nim dolną. Wyjęła z niej leżący tam banknot pięćdziesięciozłotowy i poszła do przedpokoju, zamykając za sobą drzwi. Jacek zerknął odruchowo do szufladki, otworzył ją szerzej i poczuł, że włosy stają mu dęba. Po lewej stronie leżała biała karteczka znanego mu formatu, zapisana znajomym charakterem pisma. Wyjął ją razem z trzema innymi, leżącymi pod spodem. Pierwsza zawierała przepis na szarlotkę, druga na pasztet! Nie patrzył na następne, tylko usiadł na łóżku i zapalił nocną lampkę stojącą na szafce. W jej świetle zaczął oglądać pod dużym kątem rewers przepisu na pasztet. Poczuł oblewający go zimny pot i przyśpieszone bicie serca. W tym momencie Amelia otworzyła drzwi, trzymając w drugiej dłoni kwit z elektrowni i resztę wydaną przez inkasenta. – Co ty robisz? Co to ma znaczyć? – spytała z gniewem. – Nie jesteś tu służbowo, żeby urządzać mi rewizję! – podeszła do łóżka i usiłowała zabrać mu
karteczki. Jacek cofnął rękę i polecił jej siąść na łóżku. – Uspokój się. Czy wiesz, co to jest? – Jak to co? Przepisy... – odpowiedziała niepewnie, opuszczając wzrok. – Skąd je masz? – indagował dalej Jacek. Nie odpowiedziała, tylko wybuchnęła płaczem. Ukryła twarz w dłoniach i opadła bokiem na łóżko, szlochając głośno. Jacek wstał, założył spodenki i usiadł na krześle przy stole. Karteczki położył na blat. Czekał, aż Amelia wypłacze się i zacznie mówić. Sam opanował się już i był gotów przyjąć najgorsze wiadomości. Na razie nie przychodziło mu do głowy żadne racjonalne wytłumaczenie. W końcu Amelia zaczęła mówić, przerywanym głosem. – Wiedziałam, że to się źle skończy. Z głupoty, dla stu złotych miesięcznie zgodziłam się przekazywać te karteczki pracownikowi istracji uniwersyteckiej. On nie wiedział, skąd je mam. Dostawałam za to pieniądze, które oddawałam Adamowi. – Jakiemu Adamowi? – spytał z napięciem Konarski. – Adamowi Zasadzie... – rozszlochała się znowu Amelia. – Mów dalej – powiedział uspokojony, o dziwo, Jacek. Fakty zaczęły układać się w wytłumaczalną, od biedy, całość. No i zdejmowały z niego odium zdradzanego kochanka. – Kiedy i jak go poznałaś? – Dwa lata temu. Tak samo jak ciebie. Szedł na brydża do państwa Krzepickich. Wszyscy jesteście tacy sami... – rozpłakała się ponownie. Konarski czekał, aż jej przejdzie i usiłował zebrać myśli. – Opowiedz, jak to było – powiedział, gdy Amelia uspokoiła się trochę. – Miałam z nim półroczny romans. Po kilku miesiącach zorientowałam się, że
ma kłopoty finansowe. Zasada jest nałogowym hazardzistą. Gra w pokera, brydża, przegrywa duże pieniądze na loteriach. Pod koniec naszej znajomości nakłonił mnie do tych karteczek z przepisami. Przekonałam się dowodnie, że kocha tylko pieniądze. Zerwałam z nim, ale utrzymywałam proceder wymiany karteczek na pieniądze. Domyślałam się, o co chodzi, ale nie potrafiłam z tym zerwać... I teraz okazało się, że mój ukochany wykrył to i jestem zgubiona – rozpłakała się ponownie, kryjąc twarz w pościeli. Konarski wstał i zaczął spacerować po pokoju. Wydawało mu się, że Amelia mówi prawdę. Tylko skąd Zasada miał dostęp do karteczek wytwarzanych przez Nienackiego? Może odkrył przypadkiem jego działalność szpiegowską i kazał mu produkować drugi komplet dla siebie? Potrzebne mu były pieniądze, zwietrzył doskonałą okazję. Tylko komu sprzedawał te informacje? Dla kogo pracował? Dla sowietów? A może dla Francuzów? Był przecież w 1925 roku w delegacji w Amiens... Wszystko to jest nieistotne – myślał – co robić teraz? Poczuł nagle wielkie zniechęcenie i zmęczenie. Oto los tak dramatycznie komplikuje jego życie osobiste. Zasadniczo powinien wszcząć śledztwo przeciw Adamowi Zasadzie i Amelii Długołęckiej. Powinien o wszystkim zawiadomić przełożonych. Ale przecież informacje, które uzyskał, były tylko wynikiem jego prywatnych, intymnych kontaktów z Amelią. Gdzieś przecież musi być, do ciężkiej cholery, granica między pracą a życiem osobistym! Amelia nie zrobiła poza tym nic strasznego. Za taki sam postępek Mordechaj Warszawski i jego zięć nie poniosą żadnych konsekwencji. Dlatego, że się ujawnili i wystawili Nienackiego. Identycznie można uznać, że Amelia wystawiła Zasadę. Nie, nie wydam Amelii w łapy śledczych – mówił sobie – zmarnują dziewczynę, nawet jak dostanie mały wyrok, to straci dobrą pracę i będzie cierpiała za głupi błąd do końca życia. Był pewien, że już żadnej kobiety nie pokocha, tak jak Amelii. Tylko ją utożsamiał z archetypem i symbolem kobiecości spotkanym we wczesnej młodości, tutaj, w lubelskim teatrze. Wiedział, że musi dokonać dramatycznego wyboru. I w ciągu kilku chwil dokonał go. Postanowił całkowicie zaufać Amelii i postawić swój los na kartę wielkiej miłości do niej. Usiadł na łóżku i wziął ją za rękę. Uścisnął mocno jej dłoń.
– Kocham cię Amelio i wierzę ci – powiedział mocnym głosem. – Los chce, abyśmy zawsze byli razem i dlatego powierzył mi twoją tajemnicę. To los sprawia, że mogę cię uchronić przed skutkami twojego błędu. I ja to zrobię. Przyrzekam ci. Pocałowała go w dłoń i rozpłakała się po raz kolejny, tym razem cichutko. Jacek położył się obok niej na kołdrze i leżeli, trzymając się za ręce. Po kilku minutach podniosła zapłakaną twarz i z oczami pełnymi jeszcze łez, powiedziała łamiącym się głosem, usiłując się uśmiechać: – Jacku, ty mi się przed chwilą oświadczyłeś! Konarski roześmiał się głośno. – Och, kobiety, kobiety! Tak, sytuacja zmusiła mnie, abym zrobił to wcześniej niż chciałem... Tym razem Amelia nie rozpłakała się, tylko milcząc, przycisnęła jego dłoń do swoich piersi. Po kilku minutach milczenia usłyszeli burczenie w brzuchu Jacka. Wybuchnęli obydwoje śmiechem i długo rozładowywali w ten sposób napięcie psychiczne. W związku z tym zabawnym wydarzeniem pani Długołęcka udała się do kuchni, aby zrobić obiecaną kolację. Po kilku minutach przyszedł do niej Jacek ze szpiegowskimi karteczkami. Wziął leżące koło kuchni węglowej zapałki i wyjął z kredensu stary talerzyk. Porwał kartki na strzępy i podpalił je na talerzyku. Amelia otworzyła okno, a Jacek wrzucił zwęglone resztki do popielnika kuchenki. – Tak kończy się jedna z niewyjaśnionych nigdy afer szpiegowskich – powiedział i roześmiali się ponownie. Po kolacji kochali się znowu i zasnęli potem kamiennym snem. Nie spali długo. Obudził ich dźwięk telefonu. Jacek zapalił lampkę nocną, bo było już całkiem ciemno. Amelia, mrużąc oczy, poszła do telefonu. Potem milcząc, wyciągnęła rękę ze słuchawką w stronę Jacka. – Konarski, słucham. – Obudź się Jacku i ubieraj – usłyszał głos Marka Micińskiego. – Za dziesięć
minut będę na Kościuszki. Ktoś zamordował Nienackiego. Konarski odłożył słuchawkę i sięgnął po swój zegarek leżący na szafce przy tapczanie. Dochodziła jedenasta. – Posłuchaj uważnie, Amelio. Zamordowano agenta obcego wywiadu, którego dzisiaj zdemaskowaliśmy. Mógł mieć jakieś powiązania z Zasadą. Może grozić ci niebezpieczeństwo. Nie wychodź dzisiaj z domu. Zadzwoń na uniwerek, że jesteś chora. Nie otwieraj nikomu drzwi, nawet policji, a szczególnie Zasadzie. Zgoda? – Tak, tak, oczywiście – odpowiedziała trochę przerażona Amelia. – Nic się nie bój i czekaj spokojnie na mnie. Do wieczora powinienem się u ciebie pojawić. Zamknij drzwi i zostaw klucze w zamkach. Skończył się ubierać i wyszedł z mieszkania. Posłyszał jak Amelia przekręcała od wewnątrz obydwa zamki i cicho zszedł po schodach. Drzwi w bramie kamienicy nie były jeszcze zamknięte przez dozorcę. Na ulicy, po przeciwnej stronie, stał fiat Marka z pracującym silnikiem. – Opowiadaj – powiedział Konarski, zatrzaskując drzwiczki samochodu. – Dzwonił do mnie agent Czerwiński, ten oddelegowany do nas z policji. Pilnowali, razem z naszym agentem, Nienackiego. Przed ósmą inżynier wyszedł z domu i pojechał swoim samochodem na Lubartowską. Zaparkował obok ostatniej kamienicy przed fabryką wag Hessa. Wszedł do bramy, a oni czekali w samochodzie. Po dwóch godzinach Czerwiński zostawił naszego agenta w samochodzie, a sam poszedł rozejrzeć się po okolicy. Doszedł do skrzyżowania z Unicką i zobaczył tam kilka osób stojących na chodniku, a wśród nich policjanta. Stali na wysokości Jesziwy Mędrców Lublina. Podszedł do nich. Znajomy posterunkowy z komisariatu na Lubartowskiej pokazał mu zwłoki mężczyzny leżącego w krzakach pod ogrodzeniem. Od razu rozpoznał Nienackiego. Policjant czekał przy zwłokach na przyjazd ekipy śledczej. Czerwiński skorzystał z telefonu na portierni jesziwy i zawiadomił mnie piętnaście minut temu. – Kto znalazł zwłoki? – Jakiś mężczyzna spacerował z psem...
Dojeżdżali już do ulicy Unickiej. Za zakrętem zobaczyli dwa policyjne samochody z zapalonymi reflektorami, oświetlającymi krzaki przy parkanie. Konarski rozpoznał komisarza Maciejewskiego wśród kręcących się policjantów. Wyszli z samochodu. Konarski przywitał się z komisarzem i przedstawił mu Marka Micińskiego. – Mógłby pan rzucić okiem na denata? – spytał Maciejewski. – Czerwiński mówił, że go znaliście. Konarski z Micińskim obejrzeli zwłoki. Nie mieli wątpliwości. To był Nienacki. Miał nieuszkodzoną twarz, leżał na wznak, z zakrzepłą na szyi krwią. – Czy macie panowie jakieś podejrzenia? – spytał komisarz. – Tak, Dzisiaj rano podpisał zobowiązanie o współpracy z naszym kontrwywiadem przeciw wywiadowi niemieckiemu, dla którego od kilku lat pracował. Możliwe, że już się o tym dowiedzieli. Proszę pana, komisarzu, o potraktowanie tego morderstwa jako wydarzenia czysto kryminalnego, oczywiście na użytek prasy. – To zrozumiałe. O wynikach sekcji zwłok i śledztwa powiadomię panów niezwłocznie. – Dziękujemy, nie będziemy już przeszkadzać. Chcemy jeszcze podziękować agentowi Czerwińskiemu za pomoc i oddać go do pańskiej dyspozycji. Czy pokazał już panom, gdzie stoi samochód denata? – Tak, proszę się nie martwić, damy sobie radę – odpowiedział lekko zniecierpliwiony komisarz. Konarski z Micińskim podeszli do Czerwińskiego i podziękowali mu za pomoc w śledzeniu Banasia i Nienackiego. – Czy dał pan znać koledze, co się wydarzyło? – spytał Miciński. – Pojechał do domu, gdy dowiedział się, że nie ma już kogo obserwować – uśmiechnął się kwaśno agent. Oficerowie wsiedli do samochodu.
– Co robimy? – spytał Jacka Marek. – Chyba trzeba wysłać szyfrogram do Warszawy. Krótko się cieszyli przewerbowanym agentem... Ruszyli w kierunku Pałacu Gubernialnego. Wyszli z niego po północy. Siedli na pierwszej z brzegu ławce, na Placu Litewskim. Była parna, czerwcowa noc. Na pobliskich ławkach całowali się zakochani. – Musimy zrobić jutro rano rewizję w gabinecie Nienackiego. Trzeba usunąć stamtąd ewentualne materiały szpiegowskie, zanim zjawi się tam policja. Wdowę zawiadomi o wszystkim Maciejewski, mam nadzieję. Przyjedź po mnie jutro wpół do ósmej pod hotel. Pojedziemy do zakładów. Poprosimy jeszcze głównego technologa, aby uczestniczył w rewizji jako świadek, i aby zabezpieczył dokumentację techniczną będącą w posiadaniu denata. To na razie chyba wszystko? – Wystarczy na dziś. A więc do rana – powiedział Miciński. Uścisnęli sobie dłonie i Marek poszedł do swojego samochodu, a Jacek w kierunku ulicy Kościuszki. Przeszedł przez puste o tej porze Krakowskie Przedmieście i po chwili był pod znajomą bramą. Drzwi w bramie były zamknięte. W oknach Długołęckiej i Krzepickich nie paliły się światła. Uspokojony Konarski poszedł powoli do hotelu. Zamówił w recepcji budzenie na szóstą. Leżał potem w łóżku i długo nie mógł zasnąć. Był prawie pewien, że mordercą jest Zasada. Prawdopodobnie Nienacki umówił się z nim na Lubartowskiej, bo wiedział, że tam, w dobrze mu znanej kamienicy jest przejście, gdzie będzie mógł zgubić śledzących go agentów i swobodnie porozmawiać z Zasadą o zaistniałej sytuacji. Z jakichś powodów Zasada zamordował go. Dla Konarskiego nie było istotne z jakich. Zastanawiał się tylko, co zrobi Zasada potem. Prawdopodobnie ucieknie z Polski – myślał Konarski – i bardzo dobrze! Jeśli Nienacki został usunięty przez niemiecki wywiad, to Zasada też powinien wiać, gdzie pieprz rośnie, gdy się o tym dowie – też dobrze! Muszę dać mu czas. Prawdopodobnie już dojeżdża pociągiem do którejś z granic... Uspokojony trochę Konarski, usnął w końcu płytkim snem.
***
W piątkowy poranek, po śniadaniu, o siódmej, Konarski zadzwonił do Amelii. – Halo... – powiedziała do słuchawki niepewnym głosem. – To ja. Jak się spało? – spytał Jacek. – Dziękuję, kiepsko. A jak tam u ciebie? – odpowiedziała, już radosnym tonem. – Popycham sprawy do przodu, żeby jak najszybciej trafić w ukochane ramiona. – Kocham cię – szepnęła do słuchawki. – Ja też. Czekaj na mnie, tak jak się umówiliśmy. Pa! Konarski zszedł do recepcji i wziął z sejfu pistolet. Wyszedł z hotelu wpół do ósmej i od razu spostrzegł zaparkowany niedaleko od wejścia samochód Marka. – Cześć kolego, coś taki niewyspany? – zażartował Jacek, wsiadając do auta. – Ktoś nie śpi, aby mógł spać ktoś. Już o szóstej obudził mnie telefon ze sztabu. Dostałem polecenie zgłoszenia się o siódmej w znanym mi mieszkaniu na ulicy Narutowicza. Zastałem tam ekipę z Warszawy, przysłaną do obserwacji niemieckiego kuriera. Chłopcy jechali w nocy podrasowanym citroenem wyposażonym w radiostację małej mocy. Mogą więc cały czas utrzymywać łączność ze sztabem, który będzie koordynował wszystkie działania. Przekazałem im potrzebne informacje. Za godzinę zaczną obserwować menorę. Przekazałem też informację naszym koteczkom, żeby nie pojawiali się już na Kowalskiej, bo deptaliby sobie po piętach. – Jak to miło, że kapitan Łaski dał mi się wyspać. Dziękuję ci Marku, że sam to załatwiłeś. Agenci odeśpią się, po nocnej podróży, jutro. Pan Mordechaj Warszawski, jako pobożny Żyd, nie pracuje w szabas (szabas, szabat, szabes – cosobotni świąteczny dzień w judaizmie). Zbliżali się już do zakładów lotniczych. Jacek spytał Marka, o której godzinie przychodzą do pracy inżynierowie. Okazało się, że o siódmej. Poprosił go, żeby
zatrzymał się na chwilę przy wartowni. Przejechali poza szlaban i Marek zatrzymał auto. Jacek wysiadł i porozmawiał krótko z wartownikiem. – Pytałem, czy przyjechał już do pracy inżynier Zasada – powiedział Markowi, gdy wrócił do auta. – Mam wobec niego dług karciany. Przegrałem kilkanaście złotych we wtorek, na brydżyku u ciotki, a nie miałem drobnych. – No i co? Przyjechał? – Jeszcze nie – odpowiedział Jacek. Zaparkowali pod biurowcem. Marek wprowadził Jacka do swojego pokoju, a sam poszedł do głównego technologa, poprosić go o pomoc w rewizji. Ten zgodził się, pod warunkiem powiadomienia dyrektora o śmierci Nienackiego i planowanych działaniach. Podjął się sam uzyskać zgodę w dyrekcji zakładów. Po dwudziestu minutach zjawił się w biurze Micińskiego z grubą papierową teczką. Marek zabrał pudło tekturowe, papier z kalką do spisania protokołu oraz klucze do pokoju Nienackiego i jego sejfu. Z racji swojej funkcji miał bowiem dostęp do ważniejszych pomieszczeń i szaf pancernych. Panowie rozpoczęli pracę tuż przed dziewiątą. Na początku przejrzeli papiery leżące na biurku i zawartość szuflad. Z łatwością stwierdzili, że buteleczka z napisem „Spirytus skażony” zawierała atrament sympatyczny. Buteleczka, kałamarz z prawdziwym atramentem, obsadki i stalówki oraz ołówki kopiowe powędrowały do tekturowego pudła Marka. Dołączył do nich wkrótce plik czystych i zapisanych przepisami kulinarnymi karteczek znalezionych w szufladzie biurka. Następnym etapem rewizji było otwarcie szafy pancernej i przegląd jej zawartości. Marek zajął się pisaniem protokołu. Główny technolog brał teczki z szafy, sprawdzał, czy figurują w jego wykazie dokumentacji udostępnionej Nienackiemu i podawał ich numery i symbole Markowi. Ten zaś, z udręką na twarzy, mozolnie zapisywał je w protokole. Konarski przypomniał sobie przebyte szkolenia i zaczął sprawdzać meble biurowe w poszukiwaniu jakiejś skrytki. Próbował odkręcać nogi krzeseł i biurka, wyjął wszystkie szuflady i opukiwał biurko. Główny technolog i Miciński podśmiewali się z niego, ale wkrótce skoncentrowali się na swojej
pracy. Jacek pracował systematycznie, dalej, opukując ściany i podważając scyzorykiem deski w podłodze. W końcu zainteresował się karniszem, zawieszonym na hakach wbitych w ścianę. Był to typowy karnisz, wykonany z cienkiej blachy zwiniętej w rurę o średnicy kilku centymetrów. Konarski przysunął sobie krzesło, stanął na nim i zaczął odkręcać ozdobną gałkę na jednym z końców karnisza. Dreszcz emocji przeszył go, gdy poczuł, że pojawiający się w miarę odkręcania gwint jest naoliwiony. Zdawał sobie sprawę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie konserwuje karniszy. Odkręcił gałkę, przełożył do prawej ręki i delikatnie włożył palce w otwór rury. Poczuł gładką, delikatną skórkę jakiegoś woreczka lub mieszka. Krew napłynęła mu do głowy i poczuł, że twarz oblała się rumieńcem. Nie były to jednak emocje związane z odkryciem skarbu. Po raz pierwszy w życiu miał popełnić przestępstwo. Przemógł się i kątem oka rzucił na pracujących przy szafie. Nie patrzyli na niego, więc spokojnym ruchem wyjął skórzany mieszek i włożył go do prawej, wewnętrznej kieszeni marynarki. Odetchnął cicho z ulgą, zszedł z krzesła i położył odkręconą gałkę na parapecie za firanką. Potem przeniósł krzesło pod drugi koniec okna i powtórzył wszystkie czynności, chowając drugi mieszek do lewej, wewnętrznej kieszeni marynarki. Następnie ostrożnie zdjął z haka prawy koniec karnisza i opuścił go na wysokość oczu, wspinając się jednocześnie na palcach. Rura była już pusta. – Co tam widać przez lunetę? – zagadnął go Marek. – Widzę bufet fabryczny pełen flaczków i serdelków – odparł Jacek. – Zaraz zobaczysz go na własne oczy. Zbliżamy się już do końca. Konarski ponakręcał gałki, otworzył okno i usiadł na krześle. Rewizja zbliżała się do końca. Panowie podpisali protokół. Oryginał zabrał Miciński, a kopię główny technolog. Dokumentacja w szafie była w idealnym porządku. Nie znaleziono nic dodatkowego i niczego nie brakowało. Wizyta w bufecie fabrycznym bardzo podniosła nastrój oficerom. Dochodziła już jedenasta, więc byli porządnie głodni. – Podwieźć cię gdzieś? – spytał Miciński, gdy już wyszli z bufetu. – Nie, dziękuję. Przejdę się do dworca kolejowego. Tam złapię jakąś dorożkę lub
taksówkę. Będę w hotelu, albo u Amelii. Tam mnie szukaj, w razie czego. Oficerowie pożegnali się i Marek poszedł do biurowca, a Jacek w kierunku wartowni. Tam ponownie zapytał się o Zasadę. Wartownik wszedł do budynku wartowni, a potem powiadomił Konarskiego, że inżynier Zasada na pewno się nie pojawił, bo nie pobrał swojego woreczka z kluczami. Porucznikowi kamień spadł z serca i lekkim krokiem poszedł w stronę dworca ulicą Fabryczną, a potem 1-go Maja. Tam wybrał podróż taksówką, bo nie mógł się doczekać, kiedy obejrzy swoje znalezisko. Zamknął się w pokoju hotelowym na klucz, zostawił go w drzwiach i jeszcze powiesił chustkę do nosa na klamce, aby zasłonić całkiem dziurkę od klucza. Wyjął obydwa woreczki i położył je na stole obok nieużywanej, szklanej popielniczki. Zdjął marynarkę i usiadł na krześle. Podłużne woreczki wykonane były z delikatnego safianu barwionego na czarno. Związane były grubszym rzemykiem. Nie bez trudu rozwiązał supeł na jednym z rzemyków i delikatnie wysypał zawartość mieszka do popielniczki. Było tam kilkadziesiąt malutkich jakby cukiereczków. Kilka z nich było dużo większych, niż pozostałe. Konarski rozwinął jeden duży i jeden mały. Opakowanie było dosyć grubą folią aluminiową, a zawartość to mały brylant, lub sporo większy, pięknie oszlifowany szmaragd. Zawinął kamienie z powrotem w folię i policzył wszystkie cukiereczki. To samo zrobił z zawartością drugiego mieszka. W sumie doliczył się stu dziesięciu cukiereczków. Oszacował, że kamienie powinny być warte od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy złotych. Przybliżone rachunki oparł na informacjach, które podał mu Silberstein. Schował mieszki do wewnętrznych kieszeni marynarki wiszącej na krześle, otworzył na oścież okno i zaczął spacerować po pokoju, myśląc, co ma zrobić z tym fantem. Już samo to, że się zastanawiam, jest naganne – mówił sobie. Ale mam ochotę przywłaszczyć to sobie i kwita. Chrzanię wszelkie zasady i normy. Prawo moralne jest we mnie. Oto znalazłem się w klasycznym kantowskim konflikcie sumienia i imperatywu obowiązku. Czy nie należy mi się ten mały skarb, tak jak zdobycz wojenna, albo nagroda za wiele lat ciężkiej, niewdzięcznej służby? Mam trzydzieści lat, raptem dwa tysiące złotych oszczędności, radiostację i parę mebli w wynajmowanym mieszkanku. Jak żyć (panie premierze Sławek)? Jak założyć rodzinę? Nie wytknąłem nosa za granicę. Nie widziałem nigdy morza.
Kiedy i za co to zrobię? A przecież przywłaszczając te kamyki, nie zrobię nikomu bezpośredniej krzywdy. Poza tym, gdyby nie ja, leżałyby w karniszu kilkadziesiąt, albo więcej lat! Według mistrza Immanuela życie ludzkie jest większą wartością niż jakikolwiek zespół ludzkich norm. A przecież ja i Amelia możemy powołać do życia kilka pięknych i zdrowych ludzkich bytów. Tylko musimy mieć za co! No, trzeba przestać hamletyzować i zastanowić się, czy i jak można bezpiecznie spieniężyć ten towar. Spacerował jeszcze chwilę i nagle przyszedł mu do głowy pomysł, który mu się spodobał. Był to sposób ryzykowny, ale bezpieczny dla niego. Mógł, co prawda, stracić kamienie, ale nie ryzykował niczym więcej. Będzie to pewnego rodzaju wyrok losu, uspokajał swoje sumienie. Poszedł do telefonu i zamówił na centralce hotelowej numer Chaima Silbersteina. Zastał go w jego biurze w jesziwie i poprosił o pilne spotkanie. Chaim zaprosił go do siebie na czternastą. Konarski połączył się następnie z Amelią. Nic się jej nie stało, nikt nie dobijał się do drzwi. Zapewnił ją, że do siedemnastej zjawi się u niej. Amelia ucieszyła się i poprosiła, żeby kupił po drodze jakiś chleb i wędlinę. Porucznik miał jeszcze sporo czasu do spotkania z Silbersteinem, więc zszedł do restauracji ze swoim skarbem. Zjadł pysznego schabowego z młodymi ziemniakami i zasmażaną młodą kapustą. Potem wypił kawę i poszedł na postój dorożek przed hotelem. Wynajęta dorożka dojechała pod jesziwę za piętnaście druga. Konarski usiadł na ławce przy alejce prowadzącej od bramy do drzwi budynku jesziwy i postanowił zaczekać jeszcze dziesięć minut. Po pięciu minutach zauważył Chaima, idącego od bramy w kierunku gmachu. – Witaj, Jacku, biegnę na spotkanie z tobą – powiedział, wyciągając rękę. – Witaj, dobrze się składa, że cię tu spotykam, bo mam do ciebie, oprócz oficjalnej, i prywatną sprawę. Czy możemy porozmawiać tam, na uboczu, na tej ławce? Chaim przystał na to i usiedli na wskazanej przez Konarskiego ławce.
– Nie wiem, czy wiesz, że Nienacki został wczoraj zmordowany tu, pod jesziwą, na Unickiej – zaczął Jacek. Chaim skinął głową potakująco. – Wcześniej, wczoraj rano, przyznał się do współpracy z wywiadem niemieckim. Został zwerbowany we Francji, w 1925 roku. Podpisał zgodę na współpracę z naszym kontrwywiadem i zostawiliśmy go w spokoju, pod opieką naszych obserwatorów. Niestety, wczoraj wieczorem urwał się naszym agentom tu, na końcu Lubartowskiej. Najwidoczniej chciał się z kimś spotkać. Policja prowadzi śledztwo kryminalne, będziemy informowani o wynikach. Chciałbym, abyś podziękował rabinowi Szapirze za okazaną pomoc. Dziękuję i tobie. Dzięki panom zlikwidowaliśmy groźnego agenta wrogiego nam państwa. Z Warszawy przyjechała grupa obserwatorów, którzy będą czekać na kuriera odwiedzającego sklep pana Mordechaja Warszawskiego. Oficjalne podziękowania będą przekazane później. Powiadom proszę rabina, że będę jeszcze kilka dni w Lublinie i jestem gotów zabrać jego list do profesora Czochralskiego, tak jak ustaliliśmy. I to chyba wszystko. – No to przejdźmy do części nieoficjalnej naszej rozmowy – powiedział Chaim zachęcająco. – W pełnym obustronnym zaufaniu, o którym mówiłeś, chciałbym ci zaproponować pewien interes. Dzisiaj rano przeprowadziliśmy rewizję w biurze Nienackiego w zakładach lotniczych. Jeden z rezultatów tej wizyty mam przy sobie. Jest to sto dziesięć brylantów i szmaragdów. Musisz wiedzieć, że w naszej służbie, tradycyjnie, przeznaczamy takie odpryski naszej działalności na fundusz wdów i sierot po poległych funkcjonariuszach. Chciałbym cię prosić o pomoc w spieniężeniu tych kamieni, oczywiście za godziwy procent, który uznasz za stosowny. Chaim oparł się na ławce i zaczął głaskać prawą ręką po łysinie. – My też mamy podobny fundusz i przeznaczę uzyskane środki na podobny cel. Zapewne chciałbyś otrzymać czyste, wyprane pieniądze? – powiedział, uśmiechając się do Jacka. – Jeśli to tylko możliwe... – Są na to sposoby, tylko trochę kosztują. Myślę jednak, że to się nam opłaci.
– Mam do ciebie pełne zaufanie, Chaimie. Konarski rozejrzał się dyskretnie dookoła i widząc, że nikt ich nie obserwuje, wyjął dwa mieszki i wręczył je Silbersteinowi. Ten schował je spokojnie do kieszeni i wstał z ławki. – Czekaj na mój telefon. Do usłyszenia i do zobaczenia – powiedział, podając mu rękę. Lekkim krokiem i w dobrym nastroju poszedł Jacek Lubartowską do centrum. Bądź co bądź, spadło mu z serca sto dziesięć kamieni. Złapał po drodze dorożkę i poprosił o kurs pod sklep Zołotarewów na Kapucyńskiej. Kupił tam chleb, szynkę, serdelki i dwie butelki wytrawnego, czerwonego wina węgierskiego. Obładowany zakupami poszedł Szpitalną na Kościuszki. Amelia czekała na niego w fartuszku założonym na sukienkę. W mieszkaniu pachniało cebulą. – Przyszedłeś w samą porę. Właśnie przygotowałam masę ziemniaczaną na placki. Zacznę już smażyć, żeby masa nie sczerniała. Uwięziona w domu, nie miałam nic innego do przyrządzenia. A znalazłam jeszcze trochę starych ziemniaków, więc postanowiłam zrobić placki. Do tego będzie zsiadłe mleko... – Uwielbiam placki. Potraktujemy je jako obiad, a wino wypijemy później, do kolacji. Zjedli placki ziemniaczane i postanowili wyjść na spacer, bo Amelia cały dzień nie wychodziła z domu. Uzbrojony Jacek dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Zapewniał ją zresztą, że Zasady nie ma już w Lublinie. Poszli Krakowskim Przedmieściem do Parku Saskiego i z powrotem do Bramy Krakowskiej. Był piękny wieczór, a ulica i Plac Litewski pełne były rozbrykanej i roześmianej młodzieży. Następnego dnia dzieciaki miały otrzymać świadectwa szkolne i rozpocząć wakacje. Na koniec spaceru Amelia zaciągnęła Jacka pod posesję na ulicy Kołłątaja, gdzie właściciele wysiali w ogródku maciejkę. Stali kilka minut przy ogrodzeniu, wdychając upojny zapach. Po powrocie do mieszkania Amelii, Jacek połączył się z Markiem Micińskim, który powiedział mu, że nic szczególnego się nie zdarzyło. Mogli więc spokojnie zasiąść do kolacji, podczas której omawiali plany na następne dni. Nazajutrz Amelia miała odebrać wypłatę na uniwersytecie. Jacek namówił ją, aby wzięła cały przysługujący jej urlop, począwszy od dzisiejszego dnia. Obiecał, że pójdzie z nią jako obstawa. Potem oświadczył, że za kilka dni
zabiera ją do Warszawy i też weźmie urlop. Spędzą go razem. Jeszcze ustalą gdzie. Wstępny plan Jacka przewidywał kilka dni w Paryżu, a potem Lazurowe Wybrzeże – muszą w końcu zobaczyć morze, którego, jak się okazało, Amelia także nie widziała. Według Jacka miała to być podróż przedślubna zamiast poślubnej, bo na razie nie zdążą załatwić formalności związanych ze ślubem. – A kiedy kupisz mi pierścionek zaręczynowy? – dopytywała się żartobliwie Amelia. – Bez pierścionka nigdzie nie jadę. – Za kilka dni. Mam już nawet upatrzonego jubilera w Lublinie – odpowiedział tajemniczo Jacek. – Pójdziemy wybierać razem. – Uwielbiam cię – powiedziała i przeniosła się z krzesła na jego kolana.
***
W sobotę rano poszli spacerem na KUL. Na ulicach znowu dominowała młodzież w odświętnych biało-granatowych strojach i szkolnych czapkach. Po drodze Jacek prosił Amelię, żeby nie kontaktowała się z odbiorcą karteczek, które dostawała od Zasady. Gdyby go przypadkiem spotkała, powinna tylko powiedzieć, że Zasada przestał do niej przychodzić. Konarski nie chciał nawet znać jego personaliów, zgodnie z zasadą – im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz. Amelia zabawiła na uczelni niecałą godzinę. Jacek czekał w tym czasie na ławce przed budynkiem KUL. Wróciła zadowolona, bo dostała pensję i miesięczny urlop. Wyszli z terenu uczelni, przeszli przez Aleje Racławickie i zanurzyli się w bujnej zieleni Parku Saskiego. Spacerowali długo alejkami, przytuleni do siebie. Byli już trochę w nastroju wakacyjnym. Zachowywali się beztrosko, mimo, że w ich życiu miały zajść poważne zmiany. Ale były to przecież zmiany wymarzone i długo oczekiwane. Wyszli z parku po dwunastej. Jacek zaproponował Amelii obiad w restauracji hotelu Europa. Chciał jeszcze przedtem zadzwonić do Marka Micińskiego, więc poszli na piętro do jego pokoju. Amelia z zainteresowaniem oglądała eleganckie
hotelowe wnętrza, bo była tu pierwszy raz. Marek powiedział Jackowi, że kontaktował się z nim komisarz Maciejewski. Przeprowadzono już sekcję zwłok Nienackiego. Komisarz nie chciał nic poza tym mówić przez telefon. Powiedział tylko, że śledztwo utknęło w martwym punkcie i pesymistycznie ocenia możliwość znalezienia sprawcy. Konarski zaproponował Micińskiemu spotkanie na Placu Litewskim o ósmej rano w poniedziałek, aby omówić bieżące sprawy i złożyć wspólną wizytę w sztabie. Na obiad zjedli krem z szyjek rakowych i półkrwiste befsztyki z polędwicy wołowej. Na deser postanowili pójść do Semadeniego. Gdy podeszli do drzwi hotelu, spotkała ich niespodzianka. Zaczął padać rzęsisty deszcz. Postanowili trochę poczekać w pokoju Jacka, w nadziei, że ulewa przejdzie. Słychać było odległe grzmoty. Burza przeszła bokiem i po godzinie przestało padać. Narzeczeni poszli na deser dopiero dwie godziny później. Kochali się bowiem i zasnęli potem w hotelowym łóżku. Po wizycie w kawiarni Semadeniego szli ulicą Kościuszki do Amelii. Z przejeżdżającej ulicą dorożki usłyszeli nagle dziewczęcy głos. – Do widzenia panie poruczniku! – Do widzenia! – odpowiedział Jacek, poznając Ewę Złotowską. – Jak tam promocja? – Udało się. Dostałam! – Udanych wakacji! – krzyknął na koniec Jacek. – Znasz ją? – spytał Amelię. – To sublokatorka wujostwa. – Znam z widzenia. Chyba się w tobie podkochuje, bo od jakiegoś czasu patrzy na mnie bazyliszkowym wzrokiem... – Nic na to nie poradzę, że jestem przystojny – przekomarzał się z nią Jacek. – Ale, ale! Panna Złotowska wyjechała do Biłgoraja i to jest bardzo dobra pora, abyśmy złożyli wizytę wujostwu. Muszę im przedstawić swoją piękną narzeczoną. – Czy naprawdę musisz, Jacku? – spytała Amelia.
– Musieć nie muszę, ale to moja najbliższa rodzina i wspaniali ludzie. Nie możemy zachowywać się jak dzikusy. Poza tym, gdyby mi się coś stało, będziesz mogła na nich liczyć... – No już dobrze, masz rację – odpowiedziała, całując go w policzek. – Wpadnę do nich na chwilę, zaraz wracam – powiedział Jacek, gdy dotarli pod drzwi mieszkania Amelii. – O, pan porucznik! – wykrzyknęła gosposia Aniela. – Proszę, proszę do środka. – Witaj, Jacku, jak to miło, że wpadłeś do nas... – przywitała go w przedpokoju ciotka Irena. – Ja tylko na chwilę ciociu, bo narzeczona na mnie czeka. – Narzeczona? – pani Irena zrobiła minę będącą mieszanką zdumienia, radości i ciekawości. – Jesteśmy po słowie z panią Amelią Długołęcką, waszą sąsiadką. Chciałbym wam ją oficjalnie przedstawić i abyście ją poznali. Bardzo mi zależy na opinii cioci na temat mojej narzeczonej. Ciotka aż pokraśniała z zadowolenia i odpowiedziała: – To bardzo miłe co mówisz, ale co ja mam tu do gadania. Co prawda staram się zastąpić ci matkę, ale jesteś dojrzałym mężczyzną. A jeśli chodzi o panią Amelię, sama ci mówiłam, jaką mam o niej opinię. Nic jej nie zmieni. Może przyjdziecie do nas jutro na obiad? Aniela kupiła dziś na targu wybieganego kogutka. Zrobię rosół i potrawkę z ryżem. Może być? Jutro o czternastej? Jacek nic nie odpowiedział, tylko pocałował dłoń ciotki. Wrócił do Amelii i opowiedział jej o zaproszeniu i niezachwianej niczym doskonałej opinii, jaką się cieszy u ciotki Ireny. Podniosło to Amelii nastrój i zaczęła od razu zastanawiać się, co na siebie włoży. Jacek powiedział jej o eleganckim garniturze jaki ma w hotelu i skłamał, że przywiózł go z Warszawy, bo przewidział rozwój ich miłosnej historii. Nie chciał jej mówić, że przywiózł go na spotkanie z Majerem Szapirą.
Rozmawiali do późna w nocy. Amelia zasnęła, a Jacek długo jeszcze kręcił się w łóżku. Zaczął zastanawiać się, czy nie powinien podzielić się znalezionym skarbem z Markiem Micińskim. Doszedł do wniosku, że właściwie nie zna go dobrze, ot, po prostu kolega z pracy. Poza tym diabli wiedzą, jak zareagowałby na taką propozycję. A nuż postanowiłby zawiadomić przełożonych? Nie, nie ma co ryzykować. A ponadto nie dziel skóry na niedźwiedziu – mówił sobie – za kilka dni Chaim powie, że nic nie wie o żadnych brylantach i co mu zrobisz? Lepiej śpij i postaraj się zapomnieć o bogactwie. Niektórym ludziom pisana jest bieda i nic się na to nie poradzi... Po niedzielnym śniadaniu poszli do hotelu, gdzie Jacek przebrał się, a Amelia dobrała mu krawat do garnituru. Marynarka nie leżała zbyt dobrze, gdyż Konarski nie chciał rozstawać się z bronią. Nadal nie miał informacji o Zasadzie i zachowywał środki ostrożności. Potem, na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Ewangelickiej, kupili wiązankę łososiowych róż od handlujących tu kwiaciarek. Gdy wracali, na placu Litewskim zrobił im zdjęcie „leikarz” – uliczny fotograf. Zawodowiec z daleka wyczuł, że elegancka para przeżywa jakieś ważne chwile i zwietrzył pewny zarobek. Śmiejąc się, że to dla dzieci, zamówili cztery odbitki i dostali kwit na odbiór zdjęć od poniedziałku, w pracowni na Kołłątaja. Obiad u wujostwa minął w miłej atmosferze. Wypytywani o plany na przyszłość, narzeczeni stwierdzili, że chcą zamieszkać w Warszawie. Amelia oznajmiła, że nosi się z zamiarem sprzedania swojego mieszkania. Od kilku miesięcy nagabuje ją bogaty przedsiębiorca, który bardzo chce kupić ten lokal. Wszyscy stwierdzili, że to dobry pomysł. Pieniądze ze sprzedaży bardzo się im przydadzą w urządzeniu się w stolicy. Po obiedzie Jacek uregulował swój dług karciany z wtorku. Okazało się, że faktycznie przegrał czternaście złotych do inżyniera Zasady. Taką kwotę założyła za niego ciotka. Po powrocie do mieszkania, Amelia, za namową Jacka, zadzwoniła do amatora kupna jej mieszkania. Ten bardzo się ucieszył. Zaproponował cenę, która jej odpowiadała i oświadczył, że przyjedzie po nią w poniedziałek o jedenastej, aby u rejenta sfinalizować transakcję. W poniedziałkowy poranek Konarski spotkał się z Markiem Micińskim na Placu
Litewskim. Omówili krótko bieżące sprawy i poszli do siedziby sztabu. Tam Jacek odebrał depeszę od majora Szalińskiego, który gratulował mu zdemaskowania agenta S2 i polecał powrót do Warszawy, po wyjaśnieniu sprawy niemieckiego kuriera. W odpowiedzi Konarski zawiadomił szefa, że oczekuje także na list od rabina Szapiry do profesora Czochralskiego, co może trochę przedłużyć jego pobyt w Lublinie. Przed dziesiątą rozstał się z Markiem i wrócił do Amelii, aby wraz z nią oczekiwać na nabywcę mieszkania. Zażywny, budzący zaufanie starszy pan zapukał do drzwi punktualnie o jedenastej. We trójkę zeszli na ulicę, gdzie czekał na nich elegancki mercedes z kierowcą. Konarski nie uważał za stosowne asystowanie Amelii przy transakcji i wymawiając się obowiązkami, wrócił do hotelu. Zjadł samotnie obiad w restauracji hotelowej i poszedł do pokoju. O piętnastej trzydzieści zadzwonił do niego Marek mówiąc, że pilnie wzywają ich do sztabu. Jacek powiedział, że będzie na niego czekał za kilka minut przed Pałacem Gubernialnym. Zadzwonił jeszcze do Amelii, zaniepokojony, że tak długo nie wraca. Okazało się, że wróciła dopiero przed chwilą, bo nie mogła odmówić nabywcy mieszkania, który po udanej transakcji zaprosił ją na obiad do hotelu Victoria. Jacek powiedział Amelii gdzie idzie, a potem szybkim krokiem poszedł pod siedzibę sztabu. Przyjął ich kapitan Łaski i zakomunikował dobre nowiny. Przed trzynastą srebrna menora zniknęła z wystawy sklepu przy Kowalskiej. Wychodzący po kilku minutach ze sklepu mężczyzna odpowiadał rysopisowi podanemu przez jubilera Warszawskiego. Został sfotografowany przez agentów z centrali i śledzony, aż do dworca kolejowego. Nie spotkał się z nikim. Zjadł obiad w restauracji dworcowej, po czym wsiadł do popołudniowego pociągu do Warszawy. Dwaj agenci również wsiedli do tego pociągu, a dwóch pozostałych wyruszyło citroenem z radiostacją do stolicy. Właśnie oni nadali meldunek do sztabu dwadzieścia minut temu. Kapitan Łaski opowiadał o tym z wyraźną ulgą. Akcja przeniosła się poza Lublin, sprawę przejęła już Warszawa. Podziękował oficerom za współpracę, przyznając, że najwyraźniej to nie wywiad niemiecki zlikwidował Nienackiego, i że ta sprawa zostanie prawdopodobnie odłożona ad acta.
Konarski i Miciński również odczuli ulgę. Po wyjściu ze sztabu pogawędzili chwilę obok samochodu Marka, bo wszystkie ławki na Placu Litewskim były zajęte. Miciński powiadomił Jacka o tajemniczym zniknięciu inżyniera Zasady. Nie przychodzi do pracy, nie było go też od kilku dni w domu. Jacek również nie wiedział, co o tym sądzić. Potem pożegnali się. Marek pojechał do domu, a Jacek poszedł na ulicę Kościuszki do Amelii. W połowie drogi przypomniał sobie o fotografie ulicznym i skręcił na ulicę Kołłątaja, aby odebrać odbitki. Amelia była zachwycona zdjęciem i od razu postawiła jedną odbitkę na kredensie. – Słuchaj Jacku, umówiłam się na jutro z moją daleką krewną. Pamiętasz, byłam tam kiedyś na obiedzie z poziomkowym deserem. Chcę się z nią pożegnać i zostawić jej trochę niepotrzebnych ubrań. Nie powodzi się jej najlepiej i na pewno się jej przydadzą. Gdy kończyła mówić, zadzwonił telefon. Amelia podniosła słuchawkę i gestem przywołała Jacka. – To do ciebie, kochanie – powiedziała. – Konarski, słucham – przedstawił się. – Witaj, Jacku, to ja, Chaim. Czy mógłbyś być u mnie jutro o ósmej rano? Mam już list do profesora Czochralskiego od jego magnificencji i coś jeszcze dla ciebie... – Przybędę niezawodnie. Do jutra! – odpowiedział uradowany Jacek. – O której wybierasz się jutro do krewnej? – spytał po odłożeniu słuchawki. – Chciałabym wyjechać w południe. Muszę wziąć taksówkę, bo to dosyć daleko, na Węglinie. – Załatwię jedną sprawę rano i postaram się sprowadzić ci taksówkę. A teraz zjedzmy coś i chodźmy spać. Muszę jutro wstać o szóstej.
***
Dorożka wioząca porucznika Konarskiego zajechała pod gmach Jesziwy Mędrców Lublina za pięć ósma. Był piękny wtorkowy poranek, pierwszego lipca 1930 roku. Po wyjściu od Amelii Jacek wstąpił do hotelu, skąd zabrał swoją skórzaną teczkę. Dopiero potem wziął dorożkę z postoju. Chaim czekał już na niego. Po krótkim powitaniu wręczył mu list od rabina, zaadresowany pięknymi, okrągłymi literkami. Jacek schował go do teczki i po chwili dostał od Chaima drugą kopertę. Otworzył ją i wyjął z niej zadrukowaną kartkę. Był to los loterii pieniężnej Domu Bankowego M. Morajnego z siedzibą przy ulicy Kapucyńskiej 3. – Tydzień temu na ten los padła wygrana drugiego stopnia na kwotę dwudziestu pięciu tysięcy złotych polskich. Jesteś szczęśliwym posiadaczem tego losu. Wygraną możesz odebrać w każdej chwili, tam gdzie kupiłeś los, na Kapucyńskiej – powiedział z uśmiechem Silberstein. – Dziękuję, Chaimie. Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł ci się jakoś zrewanżować. Przekaż wyrazy najwyższego szacunku i wdzięczności jego magnificencji. Aha! Kurier z Niemiec pojawił się wczoraj u pana Warszawskiego. Nasi agenci z Warszawy przejęli śledztwo. Tak, że sprawę możemy uważać za pozytywnie zakończoną. – Cieszę się. Do zobaczenia Jacku! Powodzenia! Konarski wyszedł i polecił czekającemu na niego dorożkarzowi jechać na ulicę Kapucyńską 3. Tam go odprawił, a sam wszedł do czynnego już kantoru loterii pieniężnej. Kasjer w zarękawkach sprawdził numer losu, obejrzał go pod światło i beznamiętnie spytał: – Szanowny pan życzy sobie gotówkę, czy przelew na konto? Porucznik zażyczył sobie pięćset złotych gotówką, a resztę na swoje konto w Banku Polskim. Podyktował kasjerowi numer konta i po kilku minutach odebrał dowód przelewu i dziesięć nowiutkich banknotów pięćdziesięciozłotowych. Wyszedł z kantoru, nie dowierzając jeszcze, że stał się bogatszy o dwadzieścia
pięć tysięcy złotych. Uszczypnął się. Nie, to nie był sen. Do mieszkania Amelii doszedł ulicą Narutowicza i Szpitalną. Już od progu wydał komendę, aby ubrała się, bo idą kupować pierścionek zaręczynowy. Amelii nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zapytała się tylko, czy to daleko. Gdy dowiedziała się, że to na Kowalskiej, zaproponowała, aby poszli tam piechotą. Dwadzieścia po dziesiątej wchodzili już do firmy jubilerskiej pana Mordechaja Warszawskiego. Menora stała znowu pośrodku wystawy. Właściciel sklepu przywitał go z dosyć niepewną miną, więc Jacek pospieszył z wyjaśnieniem, że jest tu zupełnie prywatnie i chcą kupić pierścionek zaręczynowy. Stary rzemieślnik odzyskał kontenans i zaprezentował klientom dwie tace wyjęte spod szklanej lady, pełne przeróżnych pierścionków. Amelia przymierzyła dwa, w cenie około stu pięćdziesięciu złotych, i spytała nieśmiało, czy nie są aby za drogie. Jacek zapytał się, który najbardziej się jej podoba. Wskazała pierścionek z białego złota z brylantem za trzysta dwadzieścia złotych. Stary jubiler stwierdził, że to cacko tak pasuje do pięknej pani, że sprzeda go za trzysta. Jackowi nie pozostawało nic innego, jak wyjąć z portfela pieniądze i zapłacić. Na odchodnym podziękował panu Warszawskiemu za pomoc w wiadomej sprawie. Amelia kroczyła dumnie, trzymając Jacka pod ramię, zerkając od czasu do czasu na dłoń z pierścionkiem. Potem zaproponowała, żeby wziąć z postoju na ulicy 3go Maja taksówkę, bo ma już spakowaną walizkę. Wsiedli do nowego fiata i poprosili młodego taksówkarza z hiszpańską bródką o kurs na Kościuszki. Tam wyszli na górę, Jacek wziął walizkę, a Amelia jego skórzaną teczkę. Pani Długołęcka usadowiła się na tylnym siedzeniu czekającej taksówki, oddała Jackowi teczkę i nadstawiła mu policzek na pożegnalny pocałunek. – Zadzwonię do ciebie wieczorem – obiecała i zatrzasnęła drzwiczki. Jacek wrócił do hotelu. Zjadł obiad w restauracji na dole, a potem poszedł spać po dniu pełnym wrażeń. Obudził się przed szóstą i zadzwonił do Marka Micińskiego. Powiedział mu, że prawdopodobnie jutro po południu wyjedzie z Amelią do Warszawy. Zapytał też o inżyniera Zasadę. Nadal nie było wiadomo, co się z nim dzieje. Pożegnał się z kolegą i poprosił centralkę hotelową o połączenie z numerem w sztabie. Tam dowiedział się, że nie ma dla niego
żadnego szyfrogramu. Spacerował potem po pokoju, trochę zły na Amelię, że tak długo przesiaduje u krewnej. Wtem, kilka minut po siódmej rozległo się stukanie do drzwi. Jacek odruchowo rozpiął kaburę pistoletu i podszedł do drzwi. – Kto tam? – spytał. – List do szanownego pana. Jakiś pan zostawił go przed chwilą w recepcji – odpowiedział chłopięcy głos. Konarski uchylił drzwi i wziął list od boya hotelowego. – Zaczekaj chwilę – powiedział, gdy sprawdził, że nikogo nie ma na korytarzu. Znalazł w kieszeni marynarki złotówkę i dał ją chłopakowi. – Jak wyglądał ten pan, który przyniósł list? – Młody brunet z hiszpańską bródką – odparł młodzieniec. – Dziękuję ci, to wszystko – powiedział Konarski i zamknął drzwi od środka. List był zaadresowany do porucznika Konarskiego w hotelu Europa. Pachniał perfumami Amelii. Jacek rozdarł kopertę i wyjął pojedynczą kartkę zapisaną po jednej stronie ołówkiem kopiowym. Na samym dole zrobiony był dopisek zwykłym ołówkiem. Konarski siadł przy stole i zaczął czytać:
Drogi Jacku, piszę tak, bo chociaż cię nie kocham, jesteś w pewien sposób bliski memu sercu. Jestem agentką radzieckiego wywiadu i po prostu nie mogę kochać wroga klasowego. Od wielu lat jestem związana z towarzyszem Adamem i w pewnym sensie tworzymy nieformalny związek. W chwili, gdy czytasz ten list, jesteśmy już z Adamem w moim Kraju Rad, ojczyźnie Lenina i Rewolucji Październikowej. Zwlekałam z wyjazdem, bo chciałam sprzedać mieszkanie. Kapitalistyczne pieniądze posłużą ludowi pracującemu ZSRR.
Początkowo nie zorientowaliśmy się z towarzyszem Adamem, że przyjechałeś do Lublina węszyć w zakładach lotniczych. Mieliśmy cię zlikwidować, gdy odkryłeś naszą działalność. Uratowała cię twoja naiwna wiara w moje uczucia i to, że nie dopytywałeś się o naszego współpracownika na KUL. Inaczej skończyłbyś jak ta szmata Nienacki. Zresztą za kilka, może kilkanaście lat, wszyscy polaczki tak skończycie, za to, że dziesięć lat temu zatrzymaliście pochód Rewolucji na zachód Europy. Żegnaj, kapitan Anna Pietuchina. PS. Pieniądze ze sprzedaży pierścionka przeznaczę na doposażenie Armii Czerwonej.
Konarski złożył list i schował go machinalnie do koperty. Zrobiło mu się ciemno w oczach i poczuł, że krew napływa mu do głowy. Po chwili opanował się i poczuł, że zbladł. Wstał i jak lunatyk, założył marynarkę i wyszedł z pokoju, zamykając drzwi. Blady i sztywny zszedł do restauracji i poprosił, zaniepokojonego jego stanem kelnera, o trzy setki wódki i śledzia po japońsku. Po dwóch pokrytych rosą szklaneczkach wróciły mu rumieńce i zaczął się lekko uśmiechać. Zakąsił kawałkiem śledzia i podnosząc trzecią szklaneczkę, powiedział do siebie cicho: – Jestem koronnym dowodem słuszności teorii, że głupi mają szczęście. Uszedłem z życiem i jeszcze się wzbogaciłem! Ale chyba jestem za durny na pracę w kontrwywiadzie. Chociaż... – tu czknął lekko – obiektywnie rzecz biorąc, zlikwidowałem przecież dwie siatki szpiegowskie działające w zakładach lotniczych: niemiecką i radziecką...
***
Od autora
Urodziłem się w Lublinie dwadzieścia jeden lat później. W opowiadaniach mojego ojca, który przed wojną studiował prawo na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, miasto jawiło się oazą szczęścia i radości. Takie też jest i pozostanie w moich wspomnieniach z dzieciństwa i wczesnej młodości. Starałem się przekazać przedwojenną atmosferę miasta, znaną mi z opowiadań ojca. Wiele z tej atmosfery przetrwało do czasów mojej młodości. Mimo szarości PRL-u, przetrwała uroda lublinianek, zatłoczony Plac Litewski i tłumy spacerujące wieczorami po Krakowskim Przedmieściu. Koleżanki i koledzy przyjeżdżali z odległych dzielnic, aby przespacerować się od „Bramy” do „Sasa” i z powrotem. Niepowtarzalna pozostała uroda Starego Miasta i bujna zieleń wspaniale rosnąca na urodzajnych lubelskich lessach. Starałem się, być może ze szkodą dla fabuły, przedstawić jak najwięcej osiągnięć odrodzonej Rzeczypospolitej, a w tym Lublina, do 1930 roku. Okres ten był bardzo skutecznie wymazany z podręczników i książek w PRL-u. Dla mnie i wielu moich rówieśników, którym fałszowano historię naszego kraju, są to rzeczy nieznane. Dopiero w ostatnich latach mam okazję i czas, żeby się z nimi bliżej zapoznać, a są fascynujące. Po ukończeniu II Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Zamoyskiego w Lublinie, rozpocząłem studia na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej. Na jednym z pierwszych wykładów dowiedziałem się o „metodzie CZ” wyciągania monokryształów krzemu. To „CZ” wzięło się od nazwiska profesora Jana Czochralskiego. Po czterdziestu latach dowiedziałem się, że jego nazwisko jest najczęściej cytowanym w światowej literaturze naukowej, spośród nazwisk wszystkich polskich uczonych. Jan Czochralski, posądzony o współpracę z Niemcami w czasie wojny, prześladowany przez komunistyczną bezpiekę, zmarł w zapomnieniu w rodzinnej Kcyni w 1953 roku. Dopiero w 2011 roku odnalazły się bezsporne dowody jego współpracy z Armią Krajową w czasie wojny. W czerwcu tego roku został całkowicie zrehabilitowany w specjalnej uchwale Senatu Politechniki Warszawskiej.
Na pierwszym roku studiów miałem wykłady z technologii wysokiej próżni prowadzone przez legendarnego profesora Janusza Groszkowskiego. Wspomniałem o nim na stronach tej książki. Profesor, oprócz sukcesów naukowych zasłynął w czasie II wojny światowej. Jako żołnierz Armii Krajowej opracował dla niej proste nadajniki radiowe i podjął uwieńczone sukcesem prace nad rozszyfrowaniem systemu sterowania niemieckich latających bomb V1 i rakiet V2, przechwyconych przez AK. Niewykluczone, że profesor Jan Czochralski znał rabina Majera Szapirę, jak to wymyśliłem na potrzeby fabuły. Starałem się, o ile to możliwe, trzymać się jak najbliżej faktów historycznych. Czerpałem wiedzę z Wikipedii, portalu IZRAEL, Gazety Wyborczej, dostępnych mi gazet z lat trzydziestych ubiegłego wieku i fantastycznego lubelskiego portalu Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN”, w którym można odbyć wirtualny spacer uliczkami przedwojennego Lublina. Rozdania brydżowe zapożyczyłem z broszury Janusza Bińka Pierwszy krok w brydżu sportowym i opatrzyłem swoim komentarzem. Korzystałem też ze wspomnień Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego zawartych w książce Chmurnie i durnie. Bohater mojej książki spotyka komisarza Maciejewskiego i jego kolegów, którzy dzięki kryminałom retro Marcina Wrońskiego, stali się nieodłącznym elementem pejzażu Lublina tych czasów. Dziękuję tą drogą panu Marcinowi Wrońskiemu za bezcenne uwagi, dotyczące mojego przedstawienia, wykreowanych przez niego postaci.