zaślubiona
(część 7 Wampirzych Dzienników)
morgan rice
przekład: Michał Głuszak
Wybrane komentarze Wampirzych Dzienników
Rice udaje się wciągnąć czytelnika w akcję już od pierwszych stron, wykorzystując genialną narrację wykraczającą daleko poza zwykłe opisy sytuacji… PRZEMIENIONA to dobrze napisana książka, którą bardzo szybko się czyta, - Black Lagoon Reviews (komentarz dotyczący Przemienionej)
Idealna opowieść dla młodych czytelników. Morgan Rice zrobiła świetną robotę budując niezwykły ciąg zdarzeń… Orzeźwiająca i niepowtarzalna. Skupia się wokół jednej dziewczyny… jednej niezwykłej dziewczyny! Wydarzenia zmieniają się w wyjątkowo szybkim tempie. Łatwo się czyta. Zalecany nadzór rodzicielski. - The Romance Reviews (komentarz dotyczący Przemienionej)
Zawładnęła moją uwagą od samego początku i do końca to się nie zmieniło... To historia o zadziwiającej przygodzie, wartkiej i pełnej akcji od samego początku. Nie ma tu miejsca na nudę. - Paranormal Romance Guild (komentarz dotyczący Przemienionej)
Kipi akcją, romansem, przygodą i suspensem. Sięgnij po nią i zakochaj się na nowo. - vampirebooksite.com (komentarz dotyczący Przemienionej)
Wspaniała fabuła. To ten rodzaj książki, którą ciężko odłożyć w nocy. Zakończona tak nieoczekiwanym i spektakularnym akcentem, iż będziesz
natychmiast chciał kupić drugą część, tylko po to, aby zobaczyć, co będzie dalej. - The Dallas Examiner (komentarz dotyczący Kochany)
Rywal ZMIERZCHU oraz PAMIĘTNIKÓW WAMPIRÓW. Nie będziesz mógł oprzeć się chęci czytania do ostatniej strony. Jeśli jesteś miłośnikiem przygody, romansu i wampirów to ta książka jest właśnie dla ciebie! - Vampirebooksite.com (komentarz dotyczący Przemienionej)
Morgan Rice udowadnia kolejny już raz, że jest szalenie utalentowaną autorką opowiadań… Jej książki podobają się szerokiemu gronu odbiorców łącznie z młodszymi fanami gatunku fantasy i opowieści o wampirach. Kończy się niespodziewanym akcentem, który pozostawia czytelnika w szoku. - The Romance Reviews (komentarz dotyczący Kochany)
O autorce
Morgan Rice plasuje się na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autorów powieści dla młodzieży. Morgan jest autorką bestsellerowego cyklu fantasy KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA, złożonego z siedemnastu książek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, złożonej, do tej pory, z jedenastu książek; bestsellerowego cyklu thrillerów postapokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, złożonego, do tej pory, z dwóch książek; oraz najnowszej serii fantasy KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY, składającej się z dwóch części (kolejne w trakcie pisania). Powieści Morgan dostępne są w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 językach.
PRZEMIENIONA (Księga 1 cyklu Wampirzych Dzienników), ARENA ONE (Księga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATERÓW (Księga 1 cyklu Krąg Czarnoksiężnika) oraz POWRÓT SMOKÓW (Księga 3 Królowie i Czarnoksiężnicy) dostępne są nieodpłatnie.
Morgan czeka na wiadomość od Ciebie. Odwiedź jej stronę internetową www.morganricebooks.com i dołącz do listy mailingowej, a otrzymasz bezpłatną książkę, darmowe prezenty, darmową aplikację do pobrania i dostęp do najnowszych informacji. Dołącz do nas na Facebooku i Twitterze i pozostań z nami w kontakcie!
Książki autorstwa Morgan Rice
KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY POWRÓT SMOKÓW (CZĘŚĆ #1) POWRÓT WALECZNYCH (CZĘŚĆ #2) POTĘGA HONORU (CZĘŚĆ #3)
KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA WYPRAWA BOHATERÓW (CZĘŚĆ 1) MARSZ WŁADCÓW (CZĘŚĆ 2) LOS SMOKÓW (CZĘŚĆ 3) ZEW HONORU (CZĘŚĆ 4) BLASK CHWAŁY (CZĘŚĆ 5) SZARŻA WALECZNYCH (CZĘŚĆ 6) RYTUAŁ MIECZY (CZĘŚĆ 7) OFIARA BRONI (CZĘŚĆ 8) NIEBO ZAKLĘĆ (CZĘŚĆ 9) MORZE TARCZ (CZĘŚĆ 10) ŻELAZNE RZĄDY (CZĘŚĆ 11) KRAINA OGNIA (CZĘŚĆ 12)
RZĄDY KRÓLOWYCH (CZĘŚĆ 13) PRZYSIĘGA BRACI (CZĘŚĆ 14) SEN ŚMIERTELNIKÓW (CZĘŚĆ 15) POTYCZKI RYCERZY (CZĘŚĆ 16) ŚMIERTELNA BITWA (CZĘŚĆ 17)
THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZĘŚĆ 1) ARENA TWO (CZĘŚĆ 2)
WAMPIRZYCH DZIENNIKÓW PRZEMIENIONA (CZĘŚĆ 1) KOCHANY (CZĘŚĆ 2) ZDRADZONA (CZĘŚĆ 3) PRZEZNACZONA (CZĘŚĆ 4) POŻĄDANA (CZĘŚĆ 5 ZARĘCZONA (CZĘŚĆ 6) ZAŚLUBIONA (CZĘŚĆ 7) ODNALEZIONA (CZĘŚĆ 8) WSKRZESZONA (CZĘŚĆ 9) UPRAGNIONA (CZĘŚĆ 10)
NAZNACZONA (CZĘŚĆ 11)
Posłuchaj cyklu Wampirze Dzienniki w formacie audio!
Copyright © 2012 Morgan Rice
Wszelkie prawa zastrzeżone. Poza wyjątkami dopuszczonymi na mocy amerykańskiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcześniejszej zgody autora.
Niniejsza publikacja elektroniczna została dopuszczona do wykorzystania wyłącznie na użytek własny. Nie podlega odsprzedaży ani nie może stanowić przedmiotu darowizny, w którym to przypadku należy zakupić osobny egzemplarz dla każdej kolejnej osoby. Jeśli publikacja została zakupiona na użytek osoby trzeciej, należy zwrócić ją i zakupić własną kopię. Dziękujemy za okazanie szacunku dla ciężkiej pracy autorki publikacji.
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Na okładce: Jennifer Onvie. Fotograf: Adam Luke Studios, Nowy Jork. Makijaż: Ruthie Weems. Kontakt: Morgan Rice.
SPIS TREŚCI
ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ROZDZIAŁ OSIEMNASTY ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
FAKT: Odosobniona wyspa Skye (z nordyckiego: wyspa mgieł) leżąca przy zachodnim wybrzeżu Szkocji, to starożytne miejsce, w którym mieszkali i walczyli dawni władcy, gdzie nadal stoją zamki i gdzie przez setki lat trenowali najbardziej elitarni wojownicy świata.
FAKT: Na wyspie Skye, na tle malowniczego krajobrazu, istnieje miejsce zwane Faerie Glen, gdzie, jak powiadają, jeśli wypowiesz życzenie, to ono musi się spełnić.
FAKT: Znajdująca się w niewielkim szkockim miasteczku kaplica Rosslyn jest podobno miejscem wiecznego spoczynku Świętego Graala, który ponoć jest ukryty za kamiennym murem, w krypcie, na najniższej kondygnacji.
JULIA: Jakiegoż więcej chcesz zaspokojenia?
ROMEO: Zamiany twoich zapewnień na moje.
JULIA: Jużem ci dała je, nimeś zażądał: Radabym jednak one mieć na powrót. Bo moja miłość równie jest głęboką, Jak morze, równie jak ono bez końca; Im więcej ci jej udzielam, tym więcej Czuję jej w sercu.
William Shakespeare, Romeo i Julia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Highlands, Szkocja (1350)
Caitlin obudził blask krwistoczerwonego słońca. Wypełniał całe niebo, promieniując od wielkiej kuli zawisłej nad horyzontem. Na jej tle stała samotna postać, osoba, którą według jej zmysłów mógł być jedynie jej ojciec. Wyciągnął ręce, jakby chciał, by do niego pobiegła. Chciała tego rozpaczliwie. Lecz kiedy spróbowała usiąść, spojrzała w dół i zauważyła, że jest przykuta łańcuchem do skały. Żelazne obręcze przytrzymywały jej ręce i nogi w miejscu. W jednej dłoni trzymała trzy klucze – te, które były jej potrzebne, by odnaleźć ojca – a w drugiej swój naszyjnik z małym, srebrnym krzyżykiem zwisającym ku ziemi. Starała się ze wszystkich sił, jednak nie mogła się poruszyć. Zamrugała powiekami, a ojciec pojawił się tuż przy niej. Uśmiechał się. Wyczuła miłość, jaką ją darzył. Uklęknął i delikatnie uwolnił ją z kajdan. Nachyliła się i objęła go rękoma. Poczuła jego ciepło, pokrzepienie. Tak dobrze było znaleźć się w jego ramionach. Czuła spływające po policzkach łzy. - Przepraszam, ojcze. Zawiodłam cię. Odsunął się, spojrzał na nią i, uśmiechając się, wpatrzył w jej oczy. - Zrobiłaś wszystko, czego mógłbym się spodziewać, a nawet więcej – odparł. – Jeszcze tylko jeden, ostatni klucz i będziemy razem. Już na zawsze. Caitlin mrugnęła powiekami, a kiedy ponownie otworzyła oczy, ojca już nie było. Na jego miejscu pojawiły się dwie postacie. Obydwie leżały nieruchomo na
płaskiej skale. Caleb i Scarlet. Nagle Caitlin coś sobie przypomniała. Oboje byli chorzy. Spróbowała odsunąć się od skały, jednak wciąż była do niej przykuta i choć próbowała ze wszystkich sił, nie mogła dosięgnąć tych dwojga. Zamrugała i nagle zauważyła nad sobą Scarlet. Spoglądała w dół na nią. - Mamusiu? – spytała. Scarlet uśmiechnęła się i Caitlin poczuła niemal otulającą ją ze wszech stron miłość dziewczynki. Chciała ją objąć i choć starała się, ile mogła, nie zdołała się uwolnić. - Mamusiu? – spytała ponownie Scarlet i wyciągnęła w jej kierunku niewielką dłoń. Caitlin usiadła sztywno wyprostowana. Ciężko oddychając, przesunęła dłońmi po bokach. Próbowała zorientować się, czy nadal krępowały ją łańcuchy, czy może jednak była wolna. Poruszyła swobodnie dłońmi i nogami, rozejrzała się i nie zauważyła żadnych śladów kajdan. Podniosła wzrok i zauważyła krwistoczerwone słońce na horyzoncie. Rozejrzała się wokół i zobaczyła, że znajdowała się na skalnym płaskowyżu. Dokładnie, jak w swoim śnie. Właśnie wstawał świt. Jak daleko wzrokiem sięgnąć, widać było spowite mgłą szczyty gór, w bezkresie piękna odbijające się od przestworzy nieba. Spojrzała pod stonowane światło brzasku, starając się zorientować w swoim położeniu i w jednej chwili jej serce zabiło mocniej. Oto w oddali zauważyła dwie postaci leżące bez ruchu na ziemi. Wyczuła natychmiast, kim były: Caleb i Scarlet. Skoczyła na nogi, podbiegła bliżej, uklękła między nimi i, położywszy dłonie na ich piersiach, potrząsnęła delikatnie. Jej serce biło mocno, kiedy usiłowała przypomnieć sobie wydarzenia z poprzedniego życia. W jej umyśle pojawiały się okropne obrazy, jeden po drugim, kiedy powoli przypominała sobie, jak poważnie byli chorzy, Scarlet pokryta wrzodami i Caleb umierający z powodu wampirzej trucizny. Ostatnim razem, kiedy ich widziała, wydawało się, że najpewniej oboje umrą.
Caitlin sięgnęła dłonią do szyi i poczuła dwie niewielkie blizny. Przypomniała sobie tę ostatnią chwilę, kiedy Caleb się nią pożywił. Czy podziałało? Czy przywróciło go to do życia? Caitlin potrząsnęła każdym z nich rozpaczliwie. - Caleb! – krzyknęła głośno – Scarlet! Poczuła, jak łzy nabiegły jej do oczu, kiedy usilnie próbowała nie myśleć o życiu bez nich. Nie mogła znieść samej myśli o tym. Jeśli nie mogli być z nią, to i ona nie mogła żyć dalej. Nagle Scarlet poruszyła się. Serce Caitlin zabiło żywiej, kiedy dostrzegła, jak dziewczynka przesunęła się i powoli, stopniowo uniosła ręce i przetarła dłońmi oczy. Spojrzała na Caitlin. Caitlin zauważyła, że skóra dziewczynki była wyleczona, a jej błękitne oczy błyszczały i lśniły. Uśmiechnęła się szeroko, napełniając serce Caitlin radością. - Mamusiu! – powiedziała. – Gdzie byłaś? Caitlin wybuchnęła płaczem ze szczęścia, przyciągnęła Scarlet do siebie i przytuliła. Ponad ramieniem dodała - Dokładnie tutaj, skarbie. - Śniło mi się, że nie mogłam ciebie znaleźć – powiedziała. – I że byłam chora. Caitlin odetchnęła z ulgą, wyczuwszy, że Scarlet całkowicie wyzdrowiała. - To tylko zły sen – powiedziała Caitlin. – Już dobrze. Wszystko w porządku. Nagle rozległo się ujadanie. Caitlin odwróciła się i zauważyła wybiegającą zza rogu i pędzącą ku nim Ruth. Ucieszyła się bardzo, że również jej udało się przetrwać podróż w czasie. Była zdziwiona, jak Ruth urosła, że stała się w pełni rozwiniętym wilkiem. A mimo to wciąż zachowywała się jak szczenię. Merdając ogonem z podekscytowania, rzuciła się Scarlet w ramiona. - Ruth! – krzyknęła dziewczynka, oderwała się od Caitlin i uściskała Ruth.
Ruth nie potrafiła ukryć entuzjazmu. Natarła na Scarlet z taką siłą, że ścięła ją z nóg. Scarlet odbiła się od ziemi i zaczęła śmiać się krzykliwie z radości. - Co to za zamieszanie? – usłyszały głos. Głos Caleba. Caitlin odwróciła się na pięcie, czując, jak przeszył ją dreszcz na dźwięk jego głosu. Stał nad nią i uśmiechał się. Nie mogła uwierzyć. Wyglądał tak młodo i zdrowo, lepiej niż kiedykolwiek dotąd. Skoczyła i uściskała go, wdzięczna ze wszech miar, że przeżył. Poczuła jego silne mięśnie, kiedy ją przytulił. Tak dobrze było znów być w jego ramionach. Nareszcie wszystko było na swoim miejscu. Jakby cała reszta była tylko długim, złym snem. - Tak bardzo się bałam, że umarłeś – powiedziała nad jego ramieniem. Odchyliła się i spojrzała na niego. - Pamiętasz? – spytała. – Pamiętasz, że byłeś chory? Zmarszczył brwi. - Jak przez mgłę – odparł. − Jakby to był sen. Pamiętam… Jade’a. I… jak się tobą karmiłem. Nagle spojrzał na nią szeroko otwartymi oczyma. − Ocaliłaś mnie – powiedział oniemiały z wrażenia. Nachylił się i przytulił ją mocno. - Kocham cię – wyszeptała do jego ucha, kiedy trzymał ją w ramionach. - Ja ciebie też – odparł. - Tatusiu! Caleb uniósł Scarlet, serdecznie ją ściskając. Potem schylił się i pogłaskał Ruth. Caitlin zrobiła to samo.
Ruth nie posiadała się z radości, będąc w centrum uwagi – podskakiwała i skomlała, próbując odwzajemnić ich serdeczność. Po chwili Caleb chwycił dłoń Caitlin. Odwrócili się i razem spojrzeli na horyzont. Bezkresne niebo tonęło w delikatnej, porannej poświacie jaśniejącej nad przetykanym szczytami gór horyzontem. Wszędzie zalegała mgła, przez którą przebijały się różane promienie. Szczyty gór ciągnęły się hen wysoko, a kiedy Caitlin spojrzała w dół, zauważyła, że znajdowali się na wysokości tysięcy stóp nad ziemią. Zastanawiała się, gdzie do diaska byli. - O tym samym myślałem – powiedział Caleb, odczytawszy jej myśli. Zlustrowali horyzont, obracając się wokół własnej osi. - Rozpoznajesz cokolwiek? – spytała Caitlin. Powoli potrząsnął głową. - Cóż. Wygląda na to, ze mamy tylko jeden wybór – ciągnęła Caitlin. – W górę, lub w dół. Jesteśmy już dość wysoko, więc może pójdźmy w górę. Zobaczymy, co widać ze szczytu. Caleb skinął głową. Caitlin sięgnęła po dłoń Scarlet i cała trójka zaczęła wspinać się po zboczu. Na tej wysokości było zimno, a Caitlin nie była ubrana odpowiednio do takiej pogody. Miała czarne, skórzane buty, czarne, obcisłe spodnie i dopasowaną, czarną koszulę z długimi rękawami, których używała w Anglii podczas ćwiczeń. Nie były to jednak rzeczy, które zapewniłyby jej ochronę przed górskim, zimnym wiatrem. Przyspieszyli, wspinając się coraz wyżej, przytrzymując się głazów i podciągając się do góry. Kiedy słońce podniosło się na niebie i Caitlin zaczęła zastanawiać się, czy podjęli słuszną decyzję, cała trójka dotarła na najwyższy szczyt. Pozbawieni tchu, przystanęli i zaczęli rozglądać się po okolicy, mogąc nareszcie dojrzeć, co leżało za górskim łańcuchem.
Widok zaparł im dech w piersiach. Przed nimi rozpościerała się jak okiem sięgnąć druga strona górskiego pasma. A dalej, ocean. W oddali, wśród jego wód, dojrzeli górzystą, skalistą wyspę, tonącą w zieleni. Prastara wyspa wystawała z wód oceanu i jawiła się Caitlin jako najbardziej malownicza ze wszystkich miejsc, jakie do tej pory widziała. Wyglądała, jak bajkowa kraina, zwłaszcza w tej wczesnej, porannej poświacie, spowita niesamowitą mgłą, mieniącą się pomarańczowo i fioletowo. Jeszcze bardziej spektakularnie przedstawiało się jedyne połączenie wyspy ze stałym lądem – bezkresny linowy most, który kołysał się gwałtownie w porywach wiatru i wyglądał, jakby wisiał tam już od setek lat. Pod nim istniała jedynie głęboka na setki stóp przepaść. W dole zaś ocean. - Tak – powiedział Caleb. – To jest to. Rozpoznaję tę wyspę. Przyjrzał się jej badawczo z podziwem. - Gdzie jesteśmy? – spytała Caitlin. Caleb obejrzał się jeszcze raz na wyspę z szacunkiem, po czym odwrócił się i stanął przed nią. W jego oczach widać było ekscytację. - Skye – powiedział. – Legendarna wyspa Skye. Siedziba wojowników i naszego rodzaju, od wielu setek lat. Jesteśmy w takim razie w Szkocji – powiedział – w pobliżu przejścia do Skye. Najwyraźniej to tam mamy się udać. To święte miejsce. - Polećmy – powiedziała Caitlin, czując swe rozwijające się skrzydła. Caleb potrząsnął głową. - Skye jest jednym z tych nielicznych miejsc na ziemi, gdzie nie jest to możliwe. Z pewnością będą tam wampirze straże, a co ważniejsze, przed bezpośrednim nalotem, wyspy strzeże energetyczna tarcza. Woda tworzy afektywną barierę. Żaden wampir nie dostanie się do wnętrza bez zaproszenia. Odwrócił się i spojrzał na nią. – Będziemy musieli skorzystać z trudniejszej opcji: wejdziemy linowym mostem. Caitlin spojrzała na most huśtający się na wietrze. - Ale to niebezpieczne – powiedziała.
Caleb westchnął. - Skye nie przypomina żadnego innego miejsca na ziemi. Tylko godna osoba może się tam dostać. Większość ludzi, którzy próbują do niej podejść, spotyka śmierć, tak czy owak. Caleb spojrzał na nią. - Możemy zawrócić – zaoferował. Caitlin zamyśliła się. I potrząsnęła głową. - Nie – odparła z determinacją. – Trafiliśmy tu nie bez powodu. Zróbmy to.
ROZDZIAŁ DRUGI
Sam poderwał się ze snu. Świat wirował wokół niego, potem zakołysał się gwałtownie. Nie mógł zrozumieć, gdzie był, ani co się działo. Leżał na plecach, tyle wiedział na pewno, na czymś przypominającym drewno, w niewygodnej pozycji. Patrzył w niebo i dostrzegał przepływające w nieregularnym tempie chmury. Wyciągnął dłoń, przytrzymał się czegoś drewnianego i podciągnął do góry. Usiadł, mrugając powiekami. Wszystko kręciło się wokół, kiedy starał się zorientować w swoim położeniu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Był na łodzi, niewielkiej, wiosłowej, drewnianej łodzi, leżąc na jej pokładzie, pośrodku oceanu. Kołysała się gwałtownie wraz z falami, które unosiły ją, to znowu wciągały w odmęty. Łódź skrzypiała i trzeszczała z każdym ruchem, podskakując, kołysząc się na obie strony. Sam zauważył spienioną, morską wodę, która napływała falami ze wszystkich stron, załamując się wokół niego. Na twarzy i we włosach poczuł zimną, słoną bryzę. Był wczesny ranek, a w zasadzie świtało, niebo mieniło się niezliczonymi barwami. Zastanawiał się, jak u diaska trafił w to miejsce. Obrócił się i zlustrował wzrokiem wnętrze łodzi. W odległym końcu, oświetlona słabym, porannym światłem, leżała postać zwinięta w kłębek i przykryta chustą. Zastanawiał się, kto to mógł być. Kto utknął wraz z nim na tej niewielkiej łodzi pośrodku bezkresnych wód? I wtedy to wyczuł. Przeszyło go to niczym elektryczny wstrząs. Nie musiał oglądać jej twarzy. Polly. Każda cząstka ciała mu to mówiła. Był zdumiony, z jaką pewnością to poczuł, jak silna więź łączyła go z nią, jak głębokimi uczuciami ją darzył – jakby byli niemal jednością. Nie mógł zrozumieć, jak tak szybko mogło się to stać. Siedząc tak i spoglądając na nią, doznał dziwnego uczucia. Nie wiedział, czy żyła, czy nie, ale w jednej chwili uświadomił sobie, jak bardzo byłby
zdruzgotany, gdyby jednak nie żyła. I właśnie wtedy wreszcie zdał sobie sprawę, że kochał ją bez dwóch zdań. Podniósł się na nogi, potknął się, kiedy nadpłynęła fala i uniosła łódź, po czym zdołał przejść kilka kroków i uklęknąć u jej boku. Sięgnął po chustę, delikatnie ją zsunął i potrząsnął ją za ramiona. Nie zareagowała. Jego serce biło mocno, a on wciąż czekał. - Polly? – spytał. Nic. - Polly – powiedział bardziej stanowczo. – Obudź się. To ja, Sam. Ale ona nie poruszyła się. Sam musnął skórę na jej ramieniu − wydała mu się zbyt zimna. Jego serce stanęło. Czy to mogła być prawda? Nachylił się i objął jej twarz dłońmi. Była taka piękna. Dokładnie taką ją pamiętał. Jej skóra miała odcień półprzezroczystej bieli, włosy były jasnobrązowe, a rysy twarzy perfekcyjnie zarysowane w świetle wczesnego poranka. Spojrzał na jej idealne, pełne usta, niewielki nos, duże oczy i długie brązowe włosy. Przypomniał sobie chwilę, kiedy te oczy były otwarte, ich niewiarygodny, kryształowy błękit niczym oceanicznych wód. Zatęsknił za ich widokiem. Zrobiłby wszystko, by ponownie je ujrzeć. Pragnął zobaczyć jej uśmiech, usłyszeć jej głos, jej śmiech. W przeszłości, jej nierne gadulstwo przeszkadzało mu trochę, lecz teraz oddałby wszystko, by usłyszeć jej głos. Jej skóra była jednak zbyt zimna. Lodowata. Zaczął tracić nadzieję, że otworzy oczy jeszcze kiedykolwiek. - Polly! – krzyknął, a zrobiwszy to, usłyszał w swoim głosie rozpacz, która uniosła się pod niebo i stopiła z krzykiem ptaka fruwającego powyżej. Sam pogrążał się w rozpaczy. Nie wiedział, co robić. Potrząsał nią coraz mocniej, ale Polly po prostu na nic nie reagowała. Wrócił myślami do ostatniej chwili i ostatniego miejsca, w którym ją widział. Pałac Sergeia. Pamiętał, że ją uwolnił. Wrócili razem do zamku Aidena i znaleźli Caitlin, Caleba i Scarlet leżących na łożu, pozbawionych jakichkolwiek oznak życia. Aiden powiedział, że cofnęli się w czasie bez nich. Sam błagał, żeby Aiden ich również odesłał do przeszłości. Aiden potrząsnął głową i powiedział, że nie było im to pisane, że
igraliby z przeznaczeniem. Ale Sam nalegał. W końcu, Aiden przeprowadził rytuał. Czyżby umarła w trakcie podróży? Spuścił wzrok i ponownie potrząsnął Polly. Nadal bez skutku. W końcu przyciągnął Polly do siebie. Odgarnął jej długie, piękne włosy z twarzy, podparł jej głowę dłonią i przysunął twarz do swojej. Nachylił się i pocałował ją. Zastygł w długim, pełnym pocałunku, złożonym na jej ustach. Zdał sobie sprawę, że był to dopiero ich drugi pocałunek. Jej usta były takie miękkie, takie idealne. Ale również zbyt zimne, całkiem pozbawione życia. Całując ją, skupił się na tym, by przekazać jej swoją miłość, zmusić ją, by powróciła do życia. W myślach sformułował bardzo wyraźną wiadomość. Zrobię wszystko. Zapłacę każdą cenę. Zrobię wszystko, byś do mnie wróciła. Po prostu wróć do mnie. - ZAPŁACĘ KAŻDĄ CENĘ! – krzyknął, odchyliwszy się do tyłu. Jego krzyk wydawał się wznieść pod same niebiosa i tam napotkać stado ptaków, które zawtórowały mu, przelatując nad łodzią. Sam poczuł dreszcz, który przeniknął jego ciało. Wyczuł bowiem, że jakaś wyższa siła usłyszała jego wołanie i odpowiedziała mu. Zrozumiał, w tej jednej chwili, że Polly miała rzeczywiście odzyskać życie. Mimo, że nie było jej to pisane. Że wymusił to, zmienił boski plan dotyczący całego wszechświata. I że rzeczywiście miał zapłacić za to cenę. Spuścił wzrok i nagle zauważył, że oczy Polly otworzyły się powoli. Były niebieskie i cudowne, dokładnie takie, jak zapamiętał, i wpatrywały się w niego. Przez chwilę były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, ale wkrótce ujrzał w nich błysk rozpoznania. A potem, niczym najwspanialszy pokaz magii, powoli zakwitł w kącikach jej ust uśmiech. - Próbujesz wykorzystać dziewczynę, kiedy śpi? – spytała swoim charakterystycznym, kpiącym tonem. Sam mimowolnie uśmiechnął się, szczerząc zęby. Polly wróciła. Nic więcej nie miało znaczenia. Spróbował odepchnąć od siebie niepokojące uczucie, że oto
przeciwstawił się przeznaczeniu, że czekały go jakieś konsekwencje. Polly usiadła, na powrót wesoła i zwinna, wyglądając też na zażenowaną, że jeszcze przed chwilą leżała bezradnie w jego ramionach, próbując pokazać, jaka to była silna i niezależna. Rozejrzała się po otoczeniu i chwyciła burty, kiedy jakaś fala uniosła łódź wysoko i potem cisnęła w morze. - Nie nazwałabym tego romantyczną przejażdżką – powiedziała, wyglądając nieco blado i starając się złapać równowagę w rozkołysanej łódce. – Gdzie my jesteśmy? I co to takiego na horyzoncie? Sam odwrócił się i spojrzał we wskazanym kierunku. Nie zauważył tego wcześniej. O kilkaset jardów dalej wznosiła się skalista wyspa. Wystawała z morskich wód, pnąc się wysoko w postaci bezlitosnych klifów. Wyglądała na starą, niezamieszkałą, ze skalistym podłożem i całkowicie wymarłą. Odwrócił się i zlustrował horyzont. Wyglądało na to, że była to jedyna wyspa w obrębie setek mil. - Wygląda na to, że płyniemy wprost na nią – powiedział. - Mam taką nadzieję – powiedziała Polly. – Ta łódka przyprawia mnie o mdłości. Nagle nachyliła się nad burtą i zwymiotowała. I potem jeszcze raz. Sam podszedł do niej i położył dłoń na jej plecach w dodającym otuchy geście. W końcu Polly wstała, wytarła usta krańcem rękawa i, speszona, odwróciła wzrok. - Przepraszam – powiedziała. – Te fale są nie do wytrzymania. Podniosła wzrok i ze wstydem spojrzała mu w oczy. – To musiało wyglądać nieciekawie. Lecz Sam wcale tak nie uważał. Wręcz przeciwnie, uświadomił sobie, że darzył ją większym uczuciem, niżby siebie o to podejrzewał. - Dlaczego tak na mnie patrzysz? – spytała Polly. – Aż tak ohydnie to wyglądało? Sam szybko odwrócił wzrok, zorientowawszy się, że gapił się na nią.
- Wcale tak nie pomyślałem – powiedział, czerwieniejąc na twarzy. I w tym momencie coś im przeszkodziło. Na wyspie pojawiło się kilku wojowników, stojących na szczycie klifu. Po chwili dołączyli do nich inni i wkrótce cały horyzont zaroił się od ich sylwetek. Sam zaczął przeszukiwać swoje ubranie, chcąc sprawdzić, jaką broń miał pod ręką, ale z rozczarowaniem stwierdził, że nie zabrał niczego ze sobą. Horyzont ciemniał od coraz większej ilości wampirzych wojowników, a Sam zauważył, że morski prąd popychał ich łódź wprost w ich ręce. Dryfowali ku zasadzce i nie mogli nic zrobić, by temu zaradzić. - Spójrz – powiedziała Polly. – Przychodzą, aby się z nami przywitać. Sam przyjrzał się im dokładnie i doszedł do całkiem innego wniosku. - Nie – powiedział. – Przychodzą, by nas sprawdzić.
ROZDZIAŁ TRZECI
Caitlin stała przed linowym mostem prowadzącym na wyspę Skye. Caleb stanął tuż obok, a Scarlet i Ruth zatrzymały się za nimi. Obserwowała zniszczoną linę, która kołysała się w szalonym rytmie wygrywanym przez gwiżdżący wśród skał wiatr i załamujące się setki stóp poniżej fale. Most był mokry i śliski. Zsunięcie się z niego oznaczało natychmiastową śmierć dla Scarlet i Ruth, a Caitlin nie zdążyła jeszcze sprawdzić swoich skrzydeł. Pokonanie mostu było ryzykiem, jakiego niezbyt chętnie chciała się podjąć – z drugiej strony jednak, wydało jej się to oczywiste, że musieli iść na wyspę Skye. Caleb obejrzał się na nią. - Nie mamy dużego wyboru – powiedział. - Więc nie ma na co czekać – odparła. – Ja wezmę Scarlet, ty Ruth? Caleb skinął z zaciętą miną i kiedy Caitlin podniosła Scarlet i posadziła na swoich plecach, Caleb wziął Ruth w ramiona. Ruth zaczęła się wiercić, chcąc z powrotem stanąć na ziemi, ale Caleb przytrzymał ją stanowczo. Coś w jego uścisku sprawiło, że Ruth uspokoiła się. Nie mieli wyboru. Musieli pójść po wąskim moście jedno za drugim. Caitlin poszła pierwsza. Postawiła pierwszy, niepewny krok i od razu wyczuła, jak śliskie były spryskane wodą deski. Sięgnęła dłońmi do linowej poręczy, chcąc przytrzymać się jej i złapać równowagę, ale most zakołysał się wraz z nią, a linowe wsparcie rozleciało się w jej dłoniach na kawałki. Zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i skoncentrowała się. Wiedziała, że nie może polegać na wzroku, ani też na zmyśle równowagi. Musiała odwołać się do czegoś głębszego. Wróciła myślami do lekcji Aidena, przywołała jego słowa. Przestała próbować walczyć z mostem: zamiast tego starała się z nim zjednoczyć. Zaufała wewnętrznemu instynktowi i zrobiła kilka kroków. Powoli otworzyła
oczy, a kiedy zrobiła kolejny, deska umknęła jej spod stopy. Scarlet krzyknęła i Caitlin straciła na chwilę równowagę – po czy szybko zrobiła kolejny krok i ją odzyskała. Wiatr ponownie zakołysał mostem. Miała wrażenie, jakby szła po nim całą wieczność, kiedy jednak podniosła wzrok, zauważyła, że przeszli jedynie dziesięć stóp. Instynkt podpowiadał jej, że nigdy im się to nie uda. Odwróciła się i spojrzała na Caleba. Zauważyła jego dziwne spojrzenie i wiedziała, że myślał dokładnie to samo. Chciała, bardziej niż czegokolwiek, po prostu rozwinąć skrzydła i unieść się w powietrzu, ale kiedy spróbowała, wyczuła, że coś ją blokowało i zrozumiała, że Caleb miał rację: wyspę naprawdę otaczała jakaś niewidoczna, energetyczna tarcza i dotarcie na nią z powietrza bez zaproszenia było niemożliwe. Wiatr znowu zakołysał mostem i w serce Caitlin zaczęła wkradać się rozpacz. Przeszli już zbyt daleko, by zawrócić. Podjęła błyskawiczną decyzję. - Skaczemy na trzy. Złap linę po swojej stronie i pozwól, by zaniosła cię na drugi brzeg! – krzyknęła do Caleba. – To jedyny sposób! - A co, jeśli puści!? – odkrzyknął. - Nie mamy wyboru! Jeśli pójdziemy dalej, zginiemy! Caleb nie dyskutował. - RAZ! – krzyknęła, wziąwszy głęboki oddech. – DWA! TRZY! Skoczyła na prawo i zobaczyła, jak Caleb skoczył w lewo. Słyszała krzyk Scarlet i skomlenie Ruth, kiedy wszyscy razem runęli w dół. Sięgnęła po linę i chwyciła ją mocno, modląc się, by tym razem wytrzymała. Zauważyła, że Caleb zrobił to samo. Chwilę później, trzymając się liny, lecieli w powietrzu z pełną prędkością, wśród słonej, morskiej wody, a fale załamywały się nad ich głowami. Przez chwilę Caitlin nie była w stanie stwierdzić, czy nadal leciała na rozkołysanej linie, czy też opadała w dół. Po kilku sekundach poczuła jednak, że lina naprężyła się w jej dłoni i nie
spadały już w dół, ale pomknęły w kierunku odległych klifów. Lina wytrzymała. Caitlin zebrała siły. Lina, dzięki Bogu, trzymała, ale jednocześnie lecieli z wielką szybkością wprost na skalną ścianę. Wiedziała, że uderzenie o nią będzie bolesne. Przesunęła ramię i usadowiła Scarlet za sobą tak, żeby przejąć na siebie całą siłę uderzenia. Obejrzała się i zobaczyła, że Caleb zrobił to samo, trzymając teraz Ruth jedną ręką za sobą i nachylając się ramieniem w kierunku lotu. Oboje przygotowali się na uderzenie. Chwilę potem wyrżnęli w ścianę i poczuli napływający ból. Siła uderzenia pozbawiła Caitlin tchu i na chwilę całkowicie ją ogłuszyła. Utrzymała się jednak na linie i zauważyła, że Caleb również. Wisiała otumaniona przez kilka sekund, sprawdzając, czy wszystko w porządku ze Scarlet i z Calebem. Nic im się nie stało. Powoli gwiazdy zniknęły jej sprzed oczu. Uniosła rękę i zaczęła wspinać się po linie, podciągać się w górę po skalnym urwisku. Spojrzała w górę i zauważyła, że do szczytu zostało jej jeszcze ze trzydzieści jardów. Potem popełniła błąd, gdyż spojrzała w dół: czekał ich niebezpieczny upadek, gdyby lina puściła. Runęliby setki stóp w dół, wprost na ostre skały. Caleb doszedł do siebie i również zaczął się wspinać po swojej linie. Wspinali się naprawdę szybko, nawet mimo tego, że wciąż ślizgali się po porośniętych mchem skałach. Nagle Caitlin usłyszała przerażający dźwięk. Odgłos pękającej powoli liny. Zebrała się w sobie, przygotowując na chwilę, kiedy runie w dół na spotkanie śmierci, lecz wkrótce uświadomiła sobie, że to nie jej lina pękała. Natychmiast obejrzała się i zauważyła strzępy na linie Caleba. To jego lina się rozrywała. Caitlin ruszyła z miejsca. Odepchnęła się kopniakiem od ściany i przesunęła bliżej niego, wyciągając otwartą dłoń. Zdołała chwycić dłoń Caleba w chwili, kiedy leciał już w dół. Trzymała go mocno, zwisając bezwładnie w powietrzu. Potem, z najwyższym wysiłkiem podniosła go kilka stóp, ku głębokiej, skalnej szczelinie. Caleb, trzymając wciąż Ruth w jednej ręce, zdołał stanąć pewnie na
skalnym występie i przytrzymać się wyżłobionego w skalistej powierzchni uchwytu. Kiedy był już bezpieczny, Caitlin zauważyła, jak odetchnął z ulgą. Nie mieli jednak czasu na rozmyślania. Caitlin odwróciła się natychmiast i ruszyła pospiesznie w górę. Jej lina również mogła pęknąć w każdej chwili, a przecież wciąż miała na sobie Scarlet. W końcu dotarła na szczyt. Szybko wskoczyła na pokryty trawą płaskowyż i ściągnęła Scarlet na ziemię. Poczuła niewysłowioną ulgę, kiedy z powrotem znalazła się na stałym lądzie – ale nie traciła czasu. Przetoczyła się, sięgnęła po linę i wyrzuciła ją mocno, tak, by zawisła tuż obok stojącego poniżej Caleba. Spojrzała w dół i zauważyła, że obserwował linę uważnie i kiedy zakołysała się nad nim, sięgnął i schwycił, trzymając Ruth w drugiej ręce. Zaczął szybko wspinać się w górę. Caitlin obserwowała uważnie każdy jego krok, modląc się, by lina wytrzymała. W końcu dotarł na szczyt i przetoczył się na trawę tuż obok niej. Odskoczyli szybko od urwiska i padli sobie w ramiona. Scarlet objęła Ruth, a Caitlin Caleba. Caitlin czuła przepełniające jej ciało poczucie ulgi, dokładnie tak samo jak Caleb. - Ocaliłaś mi życie – powiedział. – Znowu. Odwzajemniła się szybkim uśmiechem. - Ty ocaliłeś moje już wiele razy – powiedziała. – Jestem ci winna przynajmniej kilka. Uśmiechnął się do niej. Po czym odwrócili się wszyscy i zlustrowali otoczenie. Wyspa Skye. Była zachwycająca, zapierająca dech w piersiach, mistyczna, zjawiskowa i opustoszała. Jawiła się w postaci górskich szczytów, dolin, wzgórz i płaskowyżów, niektórych skalistych i jałowych, innych- pokrytych zielonym mchem. A wszystko to spowijała niebiańska mgła, która wdzierała się do każdego zakamarka i w porannym słońcu mieniła się barwami pomarańczy,
czerwieni i żółci. Wyspa wyglądała jak miejsce ze snów. Ale też jak takie, w którym żaden człowiek nie mógłby nigdy zamieszkać. Kiedy obserwowali horyzont, nagle pojawił się, niczym zjawa, tuzin wampirów, które schodząc powoli ze wzgórza, wychynęły z mgły, kierując się wprost na nich. Caitlin nie mogła uwierzyć własnym oczom. Przygotowała się do walki, lecz Caleb położył jej dłoń na ramieniu w uspokajającym geście i wszyscy wstali. - Nie martw się – powiedział. − Wyczuwam ich. Są przyjaźnie nastawieni. Kiedy wampiry podeszły bliżej, Caitlin dostrzegła ich rysy twarzy i przekonała się, że miał rację. W gruncie rzeczy doznała szoku, kiedy ich zobaczyła. Oto stało przed nią kilkoro jej starych znajomych.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sam przygotował się na najgorsze, kiedy ich łódź, kołysząc się jak oszalała, w pełnym pędzie sunęła ku skalistemu brzegowi. Czuł strach Polly, kiedy dziesiątki wojowników pomknęło w dół po stromych klifach w ich kierunku. - I co teraz? – spytała, kiedy łódź znalazła się kilka stóp od brzegu. - Nie ma innej drogi – odparł Sam. – Stawimy im tu opór. To powiedziawszy, nagle wyskoczył z łodzi, trzymając jej dłoń i ciągnąc za sobą. Przeskoczyli kilka stóp w powietrzu i wylądowali na skraju wody. Sam doznał szoku, kiedy jego bose stopy zanurzyły się w lodowatej wodzie, wywołując u niego dreszcz, który całkowicie go obudził. Zorientował się, że wciąż miał na sobie swój bitewny strój z Londynu – obcisłe, czarne spodnie i koszulę, grubo usztywnioną w okolicach barków i ramion. Spojrzał na Polly i zauważył, że ona również miała na sobie podobny strój. Nie miał jednak czasu, by zauważyć cokolwiek innego. Na brzegu pojawiły się dziesiątki wojowników – ludzi, szarżujących wprost na nich. Ubrani w kolczugi i zbroje od stóp do głów, z mieczami i tarczami w dłoniach, byli klasycznym przykładem rycerzy w lśniącej zbroi, których książkowe podobizny Sam widział przez całe swoje dzieciństwo. Sam chciał kiedyś zostać jednym z nich. Ubóstwiał ich, jako dziecko. Teraz jednak, będąc wampirem, wiedział, że był od nich o wiele silniejszy, że nigdy nie zdołaliby dorównać jego sile, czy szybkości, ani jego bitewnej wprawie. Dlatego też, nie zląkł się ani trochę. Poczuł jednak troskę o Polly. Nie miał pojęcia o stopniu zaawansowania bitewnych zdolności Polly, a już zupełnie nie spodobała mu się broń dzierżona przez ludzi. Miecze i tarcze nie przypominały żadnych, jakie Sam widział do tej pory w swym życiu. Dostrzegł jedynie, że lśniły w świetle poranka. Wyglądało na to, że były pokryte srebrem. Przeznaczone do zabijania wampirów. Wiedział, że tego zagrożenia nie mógł zlekceważyć. Sądząc po ich minach, Sam widział, że ci ludzie nie byli skorzy do żartów. Ich ściśle skoordynowane formacje oznaczały, że byli świetnie wyszkoleni. Jak na
ludzi, byli to prawdopodobnie najlepsi wojownicy tych czasów. Byli również świetnie zorganizowani, szarżując na niego z obu stron. Sam nie pozwolił, by pierwsi go zaatakowali. Ruszył na nich, biegnąc szybko, zbliżając się do nich szybciej, niż oni do niego. Najwyraźniej nie spodziewali się tego. Wyczuł, że się zawahali, nie wiedzieli, jak zareagować. Nie dał im jednak czasu na zastanowienie. Jednym susem przeskoczył ponad ich głowami, używając swych skrzydeł, by przelecieć dalej, aż pokonał całą grupę i wylądował za nimi. Wyrwał włócznię z rąk ostatniego rycerza i lądując, zamachnął się nią szeroko, powalając kilku z koni na ziemię, tylko jednym tym wypadem. Konie zaczęły rżeć i natarły na resztę grupy, wprowadzając zamieszanie. Mimo to, rycerze byli dobrze wyćwiczeni i nie pozwolili, by to zepsuło im szyki. Inni rozproszyliby się natychmiast, ci jednak, ku zaskoczeniu Sama, odwrócili się i przegrupowali, po czym ruszyli na Sama w jednym rzędzie. Sam zdumiał się na ich widok i zaczął zastanawiać, gdzie trafił. Czyżby wylądował w jakimś królestwie elitarnych wojowników? Nie miał czasu się nad tym zastanowić. Nie chciał też zabić tych ludzi. Coś mu mówiło, że nie przybyli tu, by ich zabić, że przyszli stoczyć walkę i być może ich pojmać. Lub też, co bardziej prawdopodobne, przetestować. Jakby nie patrzeć, Sam i Polly wylądowali na ich ziemi: Sam przeczuwał, że chcieli sprawdzić, z kim mieli do czynienia. Przynajmniej udało się mu odwrócić ich uwagę od Polly. Tym razem natarli tylko na niego. Wziął zamach włócznią, wycelował w ich przywódcę i rzucił, zamierzając go tylko ogłuszyć, nie zabić. Trafił idealnie. Wybił mu tarczę z ręki i strącił z wierzchowca. Rycerz upadł z głośnym szczękiem metalu.
Sam podskoczył i wyrwał mu z rąk miecz i tarczę. W samą porę, gdyż w następnym momencie otrzymał kilka uderzeń. Zablokował je wszystkie, po czym sięgnął po cep bojowy trzymany przez innego rycerza. Chwycił za długi, drewniany trzon i zatoczył szeroki krąg groźną metalową kulą na łańcuchu. Rozległ się donośny szczęk metalu, kiedy kula wybiła miecze z rąk dziesiątki rycerzy. Sam kręcił dalej, uderzając w tarcze kilku kolejnych i powalając ich na ziemię. Jednak znowu zaskoczyli Sama. Inni wojownicy z pewnością rozbiegliby się w panice; lecz nie ci mężczyźni. Ci, którzy pospadali z koni ogłuszeni atakiem Sama, przegrupowali się, podnieśli broń z piasku i otoczyli Sama pierścieniem. Tym razem utrzymywali większą odległość, wystarczającą, by Sam nie dosięgnął ich swoją bronią. Niepokojące było to, że nagle wszyscy wyciągnęli zza pleców kusze i wycelowali prosto w niego. Sam zauważył, że ostrza ich grotów pokryte były srebrem. Wszystkie miały za zadanie go zabić. Wyglądało na to, że był zbyt pobłażliwy. Nie wystrzelili, ale trzymali go w śmiertelnej pułapce. Sam zorientował się, że znalazł się w trudnym położeniu. Nie mógł w to uwierzyć. Jeden pochopny ruch mógł oznaczać jego śmierć. - Opuśćcie broń – odezwał się ktoś lodowatym, surowym tonem. Ludzie odwrócili powoli głowy i Sam postąpił podobnie. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Oto stała przed nimi, po zewnętrznej stronie otaczającego go pierścienia, Polly. Trzymała jednego z rycerzy w śmiertelnym uścisku, owinąwszy rękę dookoła jego szyi, trzymając przy gardle niewielki, srebrny sztylet. Wojownik stał unieruchomiony uściskiem Polly, z oczami szeroko otwartymi ze strachu i wyrazem twarzy człowieka, który miał za chwilę zginąć. - Inaczej – kontynuowała Polly − tego mężczyznę czeka śmierć. Sam był zdumiony tonem jej głosu. Nigdy nie widział Polly w roli wojownika, takiej oziębłej i zdecydowanej. Jakby zobaczył całkowicie inną osobę. Był naprawdę pod wrażeniem.
Ludzie najwidoczniej też. Powoli, z ociąganiem rzucili kusze na ziemię, jeden po drugim na piaszczyste podłoże. - Z koni – rozkazała. Powoli usłuchali i zsiedli. Dziesiątki wojowników stało zdane na łaskę Polly, która trzymała jednego z nich jako zakładnika. - A więc dziewczyna ratuje chłopaka? – odezwał się nagle czyjś donośny, radosny głos, a potem rozległ się rubaszny śmiech i głowy wszystkich odwróciły się w jego kierunku. Znikąd pojawił się nagle olbrzymi wojownik na koniu. Odziany w futra, z koroną na głowie, jechał w otoczeniu tuzina kolejnych rycerzy. Najwyraźniej, sądząc po ich spojrzeniach, mężczyzna był ich królem. Miał zmierzwione rude włosy, gęstą rudą brodę i błyszczące, szelmowskie, zielone oczy. Odchylił się i zaśmiał serdecznie, patrząc na nich. - Imponujące – ciągnął, zdając się rozbawiony całym tym zajściem. – Doprawdy, wielce imponujące. Zsiadł z konia i w tej samej chwili wszyscy jego ludzie rozstąpili się, a on podszedł do środka okręgu. Sam poczuł, że się zaczerwienił, kiedy zdał sobie sprawę, iż wyglądało na to, że nie potrafił dać sobie rady; że byłby bezradny, gdyby nie pomoc Polly. Co, przynajmniej częściowo, rzeczywiście było prawdą. Lecz nie zdenerwował się zanadto, gdyż jednocześnie był jej wdzięczny za ocalenie życia. Potęgując jedynie jego zażenowanie, król zignorował go i podszedł wprost do Polly. - Możesz go puścić – powiedział, wciąż się uśmiechając. - Dlaczego miałabym to zrobić? – spytała, spoglądając raz na niego, raz na Sama, wciąż zachowując ostrożność. - Ponieważ nie zamierzaliśmy was skrzywdzić. To był zaledwie test. Mający pokazać, czy zasługujecie na to, by przebywać na Skye. Wszak – powiedział z uśmiechem – wylądowaliście na naszym brzegu!
Król ponownie wybuchnął gromkim śmiechem, a kilku jego ludzi podeszło do niego i podało dwa długie, wysadzane klejnotami miecze. Rubiny, szafiry i szmaragdy iskrzyły się w porannym słońcu, zadziwiając Sama kompletnie: oto miał przed sobą dwa najpiękniejsze miecze, jakie w życiu widział. - Zdaliście nasz test – ogłosił król. – To dla was. Podarunek. Sam podszedł do Polly, która powoli wypuściła zakładnika z uchwytu. Oboje sięgnęli po miecze, przyglądając się inkrustowanym klejnotami rękojeściom. Sam nie mógł wyjść z podziwu dla kunsztu ich wykonania. - Dla dwojga wielce godnych wojowników – powiedział król. – To zaszczyt gościć was tutaj. Odwrócił się, by odejść. Sam i Polly mieli najwyraźniej podążyć za nim. Król natomiast powiedział tubalnym głosem: - Witajcie na naszej wyspie Skye.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Caitlin i Caleb przemierzali energicznie wyspę Skye wraz z podążającymi za nimi Scarlet i Ruth, a po ich obu stronach szli Taylor, Tyler i kilku innych członków klanu Aidena. Caitlin była niezmiernie uradowana ich widokiem. Po początkowym, trudnym lądowaniu w tej epoce i miejscu, Caitlin nareszcie poczuła spokój i swobodę, wiedząc, że trafili dokładnie tam, gdzie mieli trafić. Taylor, Tyler i cała reszta klanu Ardena również ucieszyła się z ich przybycia. Dziwnie było zobaczyć ich w tych innych czasach i miejscu, w tym zimnym klimacie, na tej surowej i jałowej wyspie, na końcu świata. Caitlin dostrzegała, że miejsca i czas zmieniały się, ale ludzie pozostawali sobą. Taylor i Tyler wzięli ich na krótką wycieczkę po wyspie i szli już tak kilka godzin. Caitlin spytała ich od razu, czy mieli jakieś wieści o Samie i Polly, a kiedy zaprzeczyli, poczuła zawód. Żywiła nadzieję, że oni również cofnęli się w czasie. Taylor wprowadziła ich w rytuały i zwyczaje klanu oraz nowe metody treningu; wyjaśniła wszystko, czego tylko Caitlin chciałaby się dowiedzieć. Caitlin uświadomiła sobie, że Skye była niezwykła, że była najpiękniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek widziała. Głazy wyrastające z ziemi, wzgórza pokryte mchem, górskie jeziora, w których odbijały się promienie porannego słońca i przepiękna mgła spowijająca niemal wszystko na wyspie sprawiały, że Skye zdawała się niemal starożytna, pierwotna. - Mgła nigdy nas nie opuszcza – powiedział Tyler z uśmiechem, odczytując jej myśli. Caitlin zarumieniła się, jak zwykle speszona faktem, z jaką łatwością przychodziło innym czytać jej myśli. - W zasadzie, właśnie stąd wyspa wzięła nazwę: Skye oznacza „wyspę spowitą we mgle” – powiedziała Taylor. – Wszystkiemu tutaj nadaje dość dramatyczne tło, nie sądzisz? Caitlin skinęła głową, przeczesując wzrokiem krajobraz.
- I przydaje się w pokonywaniu wrogów – wtrącił Tyler. – Nie mówiąc o tym, że nikt nie śmie zbliżać się do naszych brzegów. - Wcale im się nie dziwię – powiedział Caleb. – To wcale nie przypominało ciepłego powitania. Taylor i Tyler uśmiechnęli się. - Tylko ktoś godny może tu się dostać. To test. Długie lata minęły, od kiedy ostatni raz ktoś próbował nas odwiedzić – a jeszcze dłużej trwało, zanim zaliczyli test i dotarli żywi na nasz brzeg. - Tylko ktoś godny przetrwa i będzie mógł tu trenować – powiedziała Taylor. – I otrzyma tu najlepsze wyszkolenie ze wszystkich na świecie. - Skye to miejsce bezlitosne – dodał Tyler – to miejsce pełne skrajności. Klan Aidena jest tu niebywale zżyty, bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Rzadko opuszczamy wyspę. Trenujemy razem niemal przez cały dzień w najbardziej ekstremalnych warunkach – chłodzie, mgle, deszczu, na klifach, górskich szczytach, mroźnych jeziorach i skalistych wybrzeżach – czasami również w oceanie. Nie zostało zbyt wiele technik, w których nas jeszcze nie trenował. I jesteśmy zaprawieni w boju bardziej niż kiedykolwiek. - I nie ćwiczymy tu sami – dodał Tyler. – Mieszkają tu też ludzcy wojownicy. Na ich czele stoi McCleod, ich król. Mają swój zamek i legion wojowników. Wszyscy razem żyjemy tu i trenujemy. Niespotykana to rzecz, aby wampiry i ludzie wspólnie ćwiczyli. Ale żyjemy tu w bliskich relacjach. Wszyscy jesteśmy wojownikami i wszyscy przestrzegamy kodeksu wojownika. - Choć, oczywiście, nie przekraczamy granic i nie łączymy się w pary – powiedział Tyler. Wielu z nich chciałoby posiadać nasze możliwości, lecz Aiden kieruje się bezwzględnymi zasadami dotyczącymi przemieniania ludzi. Dlatego też muszą godzić się z faktem, że nigdy nie zostaną jednymi z nas. Żyjemy i trenujemy razem w harmonii. Dzięki nam doskonalą swe umiejętności, osiągając poziom, o którym inni mogą tylko marzyć. Oni natomiast dają nam schronienie i bezpieczeństwo. Dysponują całym arsenałem okutej srebrem broni i jeśli jakikolwiek klan zdecyduje się nas zaatakować, ludzie staną w naszej obronie. - Zamek? – spytała nagle Scarlet. – Prawdziwy zamek?
Taylor spojrzała na nią i uśmiechnęła się szeroko. Wzięła wolną dłoń Scarlet i poszła razem z nią. - Tak, kochanie. Właśnie tam idziemy. W zasadzie – powiedziała, kiedy wyminęły wzgórze i wskazała palcem – leży o, tam. Zatrzymali się wszyscy i spojrzeli w tym kierunku. Caitlin zdumiała się na widok, który pojawił się przed nią: rozległe wzgórza, góry, jeziora, a w oddali, nad niewielkim urwiskiem starożytny zamek położony na skraju ogromnego jeziora. - Zamek Dunvegan – oznajmiła Taylor. – Siedziba szkockich królów od wielu pokoleń. - No! No! – wrzasnęła Scarlet. – Mamusiu, zamieszkamy w zamku! Caitlin uśmiechnęła się mimowolnie, podobnie jak pozostali. Entuzjazm Scarlet był zaraźliwy. - Czy Ruth też może? – spytała Scarlet. Caitlin rzuciła okiem na Taylor, a ta skinęła głową. – Oczywiście, że tak, kochanie. Scarlet pisnęła z zachwytu i uściskała Ruth, po czym wszyscy ruszyli w dół zboczem w kierunku odległego zamku. Przyglądając się mu, Caitlin poczuła, że jego mury skrywały jakieś tajemnice, sekrety, które mogły pomóc jej w poszukiwaniach ojca. Ponownie odniosła wrażenie, że znajdowała się we właściwym miejscu. - Jest tu gdzieś Aiden? – Caitlin spytała Tylera. - Sami zastanawialiśmy się nad tym od jakiegoś czasu – odparł Tyler. – Nie widziałem go od tygodni. Czasami znika. Wiesz, jaki on jest. Caitlin wiedziała. Naprawdę. Wróciła myślami do tych wszystkich momentów, wszystkich miejsc, w których była razem z klanem Aidena. Musiała z nim teraz porozmawiać. Potrzebowała go rozpaczliwie, musiała dowiedzieć się, dlaczego wylądowali w tych czasach i w tym miejscu, czy u Sama i Polly wszystko w porządku oraz gdzie był ostatni klucz – a najważniejsze, czy jej ojciec przebywał teraz na tej wyspie. Miała tak wiele ważnych pytań, które musiała mu zadać. Jak
na przykład, co stało się w Londynie po tym, jak cofnęli się w czasie? Czy Kyle zdołał przeżyć? Kiedy podeszli bliżej do zamku, Caitlin zaczęła podziwiać jego architekturę – piął się na pięćdziesiąt stóp, zbudowany wielopoziomowo na planie prostokąta z kwadratowymi wieżami i blankami. Spoczywał dumnie i odważnie nad urwiskiem, górując nad rozległym jeziorem i otwartym niebem. W przeciwieństwie do innych zamków, ten był jasny, przestronny i widny, wyposażony w tuziny okien. Samo podejście do zamku sprawiało ogromne wrażenie. Szeroka, kamienna droga prowadziła wprost do frontowej bramy i imponującego, sklepionego wejścia. Z pewnością nie było to miejsce, które z łatwością można by podejść. Caitlin zauważyła ludzkich strażników pełniących wartę na wszystkich zamkowych wieżach, obserwujących ich z najwyższą uwagą. Kiedy podeszli do wejścia, nagle rozległ się dźwięk trąb, a potem tętent końskich kopyt. Caitlin odwróciła się. Na horyzoncie pojawiły się dziesiątki ludzkich wojowników. Ubrani w zbroje, pędzili w jej kierunku. Na ich czele jechał imponujący człowiek o rudej brodzie, ubrany w futra, otoczony przez sługi i obnoszący się jak król. Miał łagodne rysy twarzy i wyglądał na skorego do śmiechu. Otaczała go wielka świta wojowników, na widok której Caitlin spięłaby się, gdyby nie swoboda, z jaką potraktowali ich Taylor i Tyler. Najwyraźniej byli ze sobą w przyjaznych stosunkach. Kiedy żołnierze zatrzymali się przed nimi i rozstąpili na boki, Caitlin wrosła w ziemię zaskoczona. Oto, pośrodku całej grupy, zsiadając z wierzchowców, pojawiły się dwie osoby, które kochała najbardziej na świecie. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zamrugała powiekami kilkakrotnie. To naprawdę byli oni. Stali przed nią i szczerzyli zęby w uśmiechu. Sam i Polly. * Caitlin i Sam wyszli z szeregu i stanąwszy przed obiema grupami wojowników, rzucili się sobie w ramiona. Caitlin poczuła wielką ulgę, przytuliwszy brata, widząc i czując, że żył i naprawdę był tu razem z nią. Potem przechyliła się i
uściskała Polly. Caleb podszedł i również uściskał ich oboje. - Polly! – krzyknęła Scarlet i podbiegła do niej razem ze skomlącą obok Ruth. Polly uklękła i uściskała ją mocno, po czym podniosła do góry. - Myślałam, że już nigdy więcej cię nie zobaczę! – powiedziała Scarlet. Polly rozpromieniła się. - Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz! Ruth zaskomlała i Polly nachyliła się, by ją uściskać, kiedy Sam objął Scarlet. Caitlin mimowolnie zaczęła upajać się błogim ciepłem, które przepełniło ją, kiedy cała rodzina i ukochane osoby były z powrotem przy niej. Wróciła myślami do Londynu, do tych wszystkich chorych i umierających ludzi, do czasów, kiedy taka szczęśliwa chwila nie mogłaby się wydarzyć. Czuła niewysłowioną wdzięczność, że wszystko zdawało się z powrotem na miejscu. Nie mogła się też nadziwić, jak wiele różnych żywotów już przeżyła. Była ogromnie wdzięczna za nieśmiertelność. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, jak niewiele mogłaby zrobić tylko z jednym życiem. - Co się z wami stało? – Caitlin spytała Sama. – Ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, obiecaliście, że nie opuścicie Caleba i Scarlet, a kiedy wróciłam, was nie było. Caitlin wciąż była na nich zła za to, że zdradzili jej zaufanie. Sam i Polly spuścili wzrok na ziemię ze wstydu. - Tak mi przykro – powiedział Sam. – To moja wina. Polly została uprowadzona i opuściłem ich, by ją ratować. - Nie, to moja wina – powiedziała Polly. – Sergei powiedział, że istnieje lekarstwo dla Caleba i Scarlet i że muszę polecieć z nim, aby je dostać. Byłam taka głupia – uwierzyłam mu. Sądziłam, że ich uratuję. Ale złamałam daną ci obietnicę. Wybaczysz mi kiedykolwiek? - I mnie? – spytał Sam.
Caitlin spojrzała na ich twarze i zauważyła bijącą z nich szczerość. W zasadzie nadal była zła, że złamali obietnicę i narazili Scarlet i Caleba na pewną śmierć. Z drugiej strony, jej nowa, rozwijająca się dopiero natura podpowiadała, by całkowicie im przebaczyć i puścić to w niepamięć. Wzięła głęboki wdech i skupiła się, chcąc jak najszybciej o tym zapomnieć. Wypuściła powietrze i skinęła głową. - Tak, wybaczam wam obojgu – powiedziała. Uśmiechnęli się do niej w odpowiedzi. - Ty może i im wybaczysz – powiedział król McCleod, zsiadając z wierzchowca i podchodząc bliżej – lecz ja im nie wybaczę, że w taki sposób zadrwili z moich ludzi! – powiedział i wybuchnął gromkim śmiechem. – Zwłaszcza Polly. Wasza dwójka zawstydziła moich najlepszych wojowników. Najwyraźniej musimy się wiele od was nauczyć, podobnie jak od reszty tutaj. Wampiry przeciwko ludziom. To nigdy nie będzie sprawiedliwa walka – powiedział, potrząsając głową i śmiejąc się serdecznie po raz wtóry. McCleod zrobił kilka kroków, podchodząc do Caitlin i Caleba. Król spodobał się jej. Był skory do śmiechu, miał głęboki, podnoszący na duchu głos i zdawał się wprowadzać wszystkich w dobry nastrój. - Witajcie na naszej wyspie – powiedział, po czym wziął dłoń Caitlin i, ukłoniwszy się, złożył na niej pocałunek. Później sięgnął po dłoń Caleba, objął ją swoimi i uściskał w ciepłym powitaniu. – Na wyspie Skye. Drugiego takiego miejsca nie ma na całej ziemi. Ostatnia przystań dla najwybitniejszych wojowników. Ten zamek należy do mojej rodziny od wielu pokoleń. Zamieszkajcie z nami. Aiden będzie uradowany. Moi ludzie również. Oficjalnie witam was w moim zamku! – powiedział niemal krzycząc, a wszyscy jego ludzie wiwatowali. Caitlin była pod wrażeniem jego gościnności. Nie wiedziała, jak zareagować. - To dla nas wielki zaszczyt – powiedziała. - I dziękujemy za okazaną nam łaskawość – powiedział Caleb. - Jesteś królem? – spytała Scarlet, kiedy podeszła nieco bliżej. − Jest tu
prawdziwa królewna? Król spojrzał na nią i wybuchnął hałaśliwym śmiechem, donośniejszym i głębszym niż kiedykolwiek dotąd. - Cóż, jestem królem, to prawda – ale obawiam się, że nie ma tu królewny. Tylko my, sami mężczyźni. Ale może ty to naprawisz, moja piękna! – powiedział przez śmiech, po czym podszedł dwa kroki, chwycił Scarlet i zakręcił z nią koło. – I jakież ty możesz mieć imię? Scarlet zarumieniła się, nagle onieśmielona słowami króla. - Scarlet – powiedziała, spuściwszy wzrok. – A to jest Ruth – dodała, wskazując niżej. Ruth zaskomlała, jakby w odpowiedzi. McCleod postawił Scarlet na ziemi, po czym pogłaskał Ruth. - Jestem pewien, że wszyscy umieracie z głodu – powiedział. – Do zamku! – krzyknął. – Czas to uczcić! Jego ludzie zawtórowali okrzykiem, odwrócili się jak na komendę i skierowali ku wejściu na zamek. W tej samej chwili całe rzędy strażników stanęły na baczność. Sam objął Caitlin ramieniem, a Caleb Polly i razem ruszyli do zamku. Caitlin, choć wiedziała, że nie powinna, pozwoliła sobie ponownie mieć nadzieję, że znaleźli wreszcie dom, miejsce, w którym wszyscy mogli zamieszkać w spokoju.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Było to najmilsze i najbardziej wystawne powitanie, jakie Caitlin mogła sobie wyobrazić. Ich pobyt był niczym jedno, wielkie świętowanie. Spotykali coraz to innego członka klanu, co rusz zauważali nowe twarze, których nie widzieli od niepamiętnych czasów – Barbarę, Caina i wielu innych. Wszyscy zasiedli do obiadu przy ogromnym, biesiadnym stole, w ogrzanym, kamiennym zamku, mając pod nogami futra, w świetle zatkniętych na murach pochodni, przy odgłosach huczącego w kominku ognia i biegających wokół psów. Sala sprawiała wrażenie przytulnej i ciepłej i dopiero teraz Caitlin uzmysłowiła sobie, że na zewnątrz było zimno – był już koniec października, według tego, co jej powiedzieli. Tysiąc trzysta pięćdziesiąty rok. Caitlin nie mogła w to uwierzyć. Cofnęła się w czasie niemal siedemset lat, od dwudziestego pierwszego wieku. Zawsze próbowała wyobrazić sobie, jak mogło wyglądać życie w tym okresie, w czasach rycerzy, noszenia zbroi, mieszkania w zamkach…, ale nigdy nie przyszło jej na myśl coś podobnego. Pomimo całkowitej zmiany otoczenia, braku miast i mniejszych miejscowości, ludzie wciąż byli serdeczni, bardzo inteligentni, bardzo życzliwi i szlachetni. W wielu kwestiach nie różnili się od tych, których znała w dwudziestym pierwszym wieku. Caitlin czuła się tu jak w domu. Całymi godzinami rozmawiała z Samem i Polly, nadrabiając zaległości, słuchając ich opowieści, ich wersji wydarzeń w Anglii. Ze zgrozą wysłuchała relacji o tym, co zaszło między Polly i Sergeiem. Była dumna z Sama, kiedy dowiedziała się, iż uratował Polly. I przez cały ten wieczór mimowolnie co rusz zauważała, że Sam praktycznie nie spuszczał Polly z oczu. Jako starsza siostra wyczuła, że zaszła w nim duża zmiana. Nareszcie dojrzał i po raz pierwszy prawdziwie się zakochał. Polly natomiast zdawała się nieco bardziej powściągliwa. Caitlin z trudem przychodziło określić jej stanowisko, jej uczucia względem Sama. Może dlatego, że Polly bardziej się pilnowała. A może dlatego, że tym razem Polly rzeczywiście się przejmowała. Caitlin wyczuła, w głębi serca, że Sam przesłaniał Polly cały świat, i że była podwójnie ostrożna, nie chciała okazać swych uczuć i zepsuć wszystkiego. Caitlin zauważyła, że kiedy Sam odwracał wzrok, Polly
spoglądała na niego ukradkiem, po czym szybko odwracała głowę, aby Sam jej nie przyłapał. Caitlin czuła, wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że jej brat i przyjaciółka byli na najlepszej drodze do zostania parą. Świadomość tego sprawiała jej ogromną radość. A ich widok, wypierających się przed całym światem uczucia, udających wręcz coś przeciwnego, bawił ją niezmiernie. Przy stole zasiadali również nowo poznani, serdeczni ludzie i Caitlin poznała wielu, z którymi połączyły ją bliskie więzi. Wszyscy oni byli wojownikami. Król zasiadał u szczytu stołu w otoczeniu dworzan i rycerzy. Przez całe popołudnie raczyli wszystkich pijackimi przyśpiewkami, głośnym śmiechem i licznymi opowieściami o stoczonych przez siebie bitwach i odbytych wyprawach łowieckich. Caitlin z łatwością zauważyła, że ludzie ci byli serdeczni, przyjacielscy, gościnni, że uwielbiali pić i byli świetnymi gawędziarzami. A mimo to, byli też szlachetnymi, dumnymi i wspaniałymi wojownikami. Uczta i towarzyszące jej opowieści przeciągnęły się do późnego popołudnia. Pochodnie gasły i trzeba było zapalać je na nowo; do kominka dołożono wiele ogromnych polan; na stołach pojawiły się kadzie powtórnie napełnione winem. W końcu nawet psy się zmęczyły i ułożyły na dywanach do snu. Scarlet również usnęła, położywszy głowę na kolanach Caitlin, a Ruth zwinęła się w kłębek tuż obok niej. Ruth najadła się do syta dzięki Scarlet, która nie ustawała w podsuwaniu jej pod nos kawałków mięsa. Wokół stołu kręciło się wiele psów, ale miały na tyle rozumu, by trzymać się od Ruth z daleka. Zadowolona Ruth również nie była nimi zainteresowana. Niektórzy wojownicy, znużeni jadłem i piciem, również w końcu przysnęli na swych futrach. Caitlin zaczęła odpływać, zwracać się myślami ku innym czasom, miejscom i sprawom. Zaczęła się zastanawiać, jaka będzie jej następna wskazówka; czy jej tata będzie w tej epoce i miejscu; dokąd wyruszy w następną wyprawę. Jej oczy zaczęły powoli się zamykać, kiedy nagle usłyszała swoje imię. Król McCleod zwrócił się do niej osobiście ponad gwarą rozmów. - A co ty o tym sądzisz, Caitlin? – spytał jeszcze raz. Kiedy to zrobił, cały wesoły nastrój wyparował. Wszyscy ucichli i zaczęli
odwracać się w jej stronę. Caitlin była zażenowana, bo nie przysłuchiwała się rozmowie. Król spojrzał na nią jakby oczekiwał odpowiedzi. W końcu odchrząknął. - Co myślisz o Świętym Graalu? – spytał powtórnie. Świętym Graalu? zdziwiła się Caitlin. Czy to o tym właśnie rozmawiali? Nie miała pojęcia. Święty Graal w ogóle nie zaprzątał jej myśli. Nie wiedziała nawet, co to takiego. Pożałowała teraz, że nie przysłuchiwała się ich konwersacji. Próbowała przypomnieć sobie, co to było, wróciła myślami do opowieści z czasów dzieciństwa, mitów i legend. Opowieści o królu Arturze. O Excaliburze. Świętym Graalu… Powoli wszystko do niej docierało. Jeśli dobrze pamiętała, Święty Graal był ponoć kielichem lub czarą, która zawierała wyjątkowy płyn… Tak, powoli przypominała sobie coraz więcej. Byli ludzie, którzy twierdzili, że Święty Graal zawierał krew Chrystusa, a wypicie jej czyniło każdego nieśmiertelnym. Jeśli dobrze pamiętała, rycerze poświęcili całe wieki na odnalezienie Graala, narażając życie, wędrowali na koniec świata. I żaden go nie znalazł. - Myślisz, że ktoś go kiedyś znajdzie? – spytał ponownie McCleod. Caitlin odchrząknęła. Wszyscy biesiadnicy wpatrywali się w nią, czekając na odpowiedź. - Hm… - zaczęła. – Nigdy tak naprawdę nie zastanawiałam się nad tym – odparła. – Lecz jeśli rzeczywiście istnieje… to w takim razie nie widzę powodu, dla którego nie miałoby się go odnaleźć. Stół zagrzmiał okrzykiem w wyrazie aprobaty. - Widzicie – powiedział McCleod do jednego z rycerzy. – Jest optymistką. Ja również sądzę, że zostanie kiedyś odnaleziony. - Babskie gadanie – powiedział rycerz. - A co z nim zrobisz, kiedy już go znajdziesz? – spytał inny rycerz. – Oto właściwe pytanie.
- Cóż, zyskam nieśmiertelność – odparł król i wybuchnął serdecznym śmiechem. - Do tego nie potrzebny ci Święty Graal – powiedział kolejny rycerz. – Wystarczy, że cię przemienią. Wokół stołu zapadła nagle pełna napięcia cisza. Najwyraźniej ten rycerz się zagalopował. Przekroczył granicę i wspomniał o czymś zakazanym. Spuścił głowę ze wstydu, zdawszy sobie sprawę z popełnionego błędu. Caitlin dostrzegła nagle mroczny wyraz twarzy McCleoda i w jednej chwili zdała sobie sprawę, jak bardzo pożądał przemiany. Że żywił wielką urazę do klanu Aidena o to, że nie wyświadczył mu tej przysługi. Najwyraźniej rycerz poruszył drażliwy temat, jedyny powód zarzewia między obiema rasami. - I jaka ona jest? – spytał na głos król, kierując z jakiegoś powodu swe pytanie do Caitlin. – Ta nieśmiertelność? Caitlin zaczęła się zastanawiać. Dlaczego akurat ją o to musiał zapytać, spośród wszystkich wampirów obecnych na sali? Nie mógł wybrać kogoś innego? Caitlin zaczęła się nad tym zastanawiać. Jaka tak naprawdę była? Co miała powiedzieć? Z jednej strony uwielbiała nieśmiertelność, ceniła, że mogła żyć w tych wszystkich czasach i miejscach, spotykać swoją rodzinę i przyjaciół wciąż na nowo, za każdym razem w innym, nowym miejscu i czasie. Z drugiej strony, żałowała trochę, że nie mogła wieść zwykłego, prostego życia, że nic nie toczyło się swoim rytmem. Najbardziej jednak zdziwiła się, kiedy uprzytomniła sobie, jak ulotna zdawała się jej nieśmiertelność: z jednej strony była niczym wiekuiste życie – ale z drugiej − Caitlin wciąż odnosiła wrażenie, że brakowało jej na wszystko czasu. - Nie wydaje się aż tak trwała, jak być może to sobie wyobrażasz. Reszta biesiadników skinęła głowami z uznaniem. McCleod nagle wstał od stołu. W tej samej chwili wszyscy stanęli na baczność. Caitlin zaczęła rozważać nagłą zmianę w królewskim zachowaniu, zastanawiając się, czy aby go nie rozzłościła, kiedy nagle poczuła za sobą jego obecność. Odwróciła się i zobaczyła go nad sobą.
- Twa mądrość wykracza poza twój wiek – powiedział. – Chodź ze mną. Zabierz też swoich przyjaciół. Muszę ci coś pokazać. Coś, co czekało tu na ciebie od bardzo długiego czasu. Caitlin zdumiała się. Nie miała pojęcia, co to mogło być. McCleod odwrócił się i dumnym krokiem opuścił salę. Caitlin, Caleb oraz Sam z Polly wstali z miejsc i podążyli za nim. Spoglądali na siebie ze zdziwieniem. Pokonali długą kamienną posadzkę, idąc za królem przez ogromną salę w kierunku bocznego wyjścia, a stojący przy stole rycerze powoli zajęli swoje miejsca i kontynuowali posiłek. McCleod szedł w ciszy dostojnym krokiem przez wąską, oświetloną pochodniami salę wraz z Caitlin, Calebem, Samem i Polly. Wiekowe kamienne sale doprowadziły ich w końcu do schodów ginących w dole w kompletnym mroku. Caitlin zastanawiała się przez całą drogę, dokąd tak naprawdę ich prowadził. Co takiego miał im do pokazania? Jakiś rodzaj pradawnej broni? W końcu dotarli do podziemi jasno oświetlonych przez liczne pochodnie. Widok, który Caitlin tam zastała, zdumiał ją niebywale. Niski, sklepiony strop skrzył się, cały powleczony złotem. Caitlin zauważyła podobizny Chrystusa, rycerzy, sceny z biblii wymieszane z przeróżnymi dziwnymi symbolami i znakami. Podłogę pokrywał prastary, wytarty kamień i Caitlin bezwiednie poczuła, jakby weszli do jakiejś tajemnej komnaty będącej skarbcem. Jej serce zaczęło bić szybciej, kiedy wyczuła, że czekało ich coś doniosłego. Przyspieszyła kroku, chcąc nadążyć za królem. - Grobowiec ze skarbem klanu McCleod mający setki lat. To tutaj, na dole przechowujemy swój najświętszy skarb, naszą broń i dobytek. Jedna rzecz ma jednak największą wartość, jest ważniejsza od całej reszty. Zatrzymał się i odwrócił do niej. -To skarb, który przechowywaliśmy dla ciebie. Po czym odwrócił się ponownie i podniósł jedną z pochodni tkwiących w ścianie. Wówczas otworzyły się nagle ukryte w kamiennym murze drzwi. Caitlin była zdumiona: nigdy by ich nie zauważyła.
McCleod odwrócił się i poprowadził ich kolejnym krętym korytarzem. W końcu zatrzymali się w niewielkiej alkowie. Przed nimi znajdował się tron, a na nim spoczywał jeden przedmiot: niewielka zdobiona klejnotami skrzynia. Oświetlał ją płomień migoczącej powyżej pochodni. McCleod sięgnął po szkatułę ostrożnie i podniósł ją. Powoli uniósł wieko. Caitlin nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wewnątrz spoczywał pojedynczy skrawek starodawnego pergaminu, wyblakłego, pomarszczonego i przedartego w połowie. Był pokryty delikatnym odręcznym pismem w języku, którego Caitlin nie rozpoznawała. Wzdłuż krawędzi ciągnęły się kolorowe litery, rysunki i symbole, a na środku widniał półkolisty wzór. Wziąwszy jednak pod uwagę, że pergamin był przedarty w połowie, Caitlin nie potrafiła powiedzieć, co takiego przedstawiał. - Dla ciebie – powiedział król, podnosząc go ostrożnie i wyciągając w jej kierunku. Caitlin schwyciła skrawek pergaminu, czując jak zmarszczył się pod dotykiem jej palców i podniosła go do światła pochodni. Była to wydarta strona, być może z jakiejś księgi. Z całą tą delikatną symboliką wyglądała niemal jak dzieło sztuki sama w sobie. - To brakująca część Świętej Księgi – wyjaśnił McCleod. – Kiedy znajdziesz księgę, odkryjesz resztę tej strony. A wówczas odnajdziesz relikwię, której wszyscy szukamy. Odwrócił się i stanął zwrócony do niej twarzą. - Święty Graal.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Caitlin siedziała przy sekretarzyku w wielkiej komnacie zamku Dunvegan, spoglądając przez okno na niebo gasnące wraz z zachodem słońca. Badała wzrokiem podartą stronicę, którą wręczył jej McCleod, trzymając ją do góry pod światło. Powoli przesunęła palcami po wypukłych, łacińskich literach. Wyglądały i sprawiały wrażenie bardzo starych. Cała strona była przepięknie i drobiazgowo zapisana. Caitlin podziwiała z zachwytem skomplikowaną mozaikę barw zdobiących krańce strony. Zdała sobie sprawę, że w dawnych czasach książki powstawały z zamysłem stworzenia dzieła sztuki samego w sobie. Caleb leżał na ich łożu, a Scarlet i Ruth odpoczywały na stosie futer ułożonych przy kominku w odległym rogu komnaty. Komnata była zaś tak przestronna, że Caitlin czuła się osamotniona w świecie swych myśli mimo, że byli tam razem z nią. Wiedziała też, że w przyległej izbie przebywali Sam i Polly. To był długi dzień i wielogodzinna uczta spędzona razem z klanem Aidena i królewskimi ludźmi, a teraz wszyscy przygotowywali się do snu. Caitlin nie mogła oderwać myśli od wydartej stronicy, od wskazówki, dokąd miała ją zaprowadzić i czy dzięki temu odnajdzie czwarty klucz. Czy tym razem spotka tam ojca? Czy było możliwe, że czekał na nią nieopodal? Serce zabiło jej szybciej na samą tę myśl. Czy oznaczało to, że w końcu odnajdzie tarczę? Że to wszystko miało wkrótce się skończyć? Co wówczas zrobi? Dokąd się uda? Zbytnio ją to wszystko przytłaczało. Czuła, że musiała jedynie skupić się na wskazówce, podążać krok za krokiem. Pomyślała o tym, co McCleod powiedział jej o Świętym Graalu. Wspomniał, że wraz ze swymi ludźmi poświęcił całe życie na poszukiwania. Że zgodnie z legendą miała pojawić się kobieta i zaprowadzić ich do niego. Wierzył, że to ona, Caitlin, była tą kobietą. I z tego to powodu przekazał jej swoją cenną wskazówkę, starodawny skrawek pergaminu. Caitlin jednak nie była o tym przekonana. Czy Graal nie był tylko mitem? A może naprawdę istniał? I w jaki sposób był związany z jej poszukiwaniami? Nie wiedziała, dokąd to wszystko prowadziło, ale kiedy już się nad tym zastanowiła, zdała sobie sprawę, że w końcu znalazła miejsce, tu, w tym zamku,
u boku tych ludzi, gdzie miała wrażenie spokoju i psychicznego komfortu. Czuła się na Skye jak w domu, w tym zamku, z tym królem, z jego rycerzami i oczywiście ponownie z klanem Aidena. Była zachwycona, że znów była razem z Calebem, Scarlet, Samem i Polly. Wreszcie, znowu, wszystko było na swoim miejscu. Na zewnątrz było zimno i wietrznie, wewnątrz zaś ogień buchał w kominku, dzięki czemu było przytulnie. Caitlin nie miała ochoty wypuszczać się na poszukiwania kolejnych wskazówek. Chciała zostać tu, na miejscu. Oczami wyobraźni widziała, jak razem z Calebem, Scarlet i Ruth tworzą tutaj własny dom. Gdyby zdecydowali się kontynuować od razu misję, jak odbiłoby się to na jej relacjach z Calebem? Lub nawet naraziło Scarlet i Ruth na niebezpieczeństwo? Wyglądało no to, że za każdym razem, kiedy zbliżała się do kolejnego klucza, zło wkraczało do jej świata. Odłożyła powoli kruchy pergamin i zamiast tego wpatrzyła się w spoczywający przed nią na sekretarzyku jej zamknięty dziennik. Był poprzecierany, napęczniały od częstego używania i sam wyglądał jak relikt. Sięgnęła po niego i zaczęła powoli przewracać strony tak długo, aż dotarła niemal do końca. Uświadomiła sobie z obawą, że nie zostało już zbyt wiele pustych stron. Nie mogła w to uwierzyć. Kiedy zaczynała go pisać, wydawało się jej, że wieki miną zanim dotrze do końca. Podniosła pióro, zanurzyła w atramencie i zaczęła gryzmolić. Nie mogę uwierzyć, że dziennik jest już prawie skończony. Spoglądam na poprzednie zapiski, te z Nowego Jorku, i mam wrażenie, że minęły od tego czasu całe wieki. Ale jednocześnie czuję również, jakby to wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj. Wracam myślami do tego wszystkiego, przez co przeszłam i nie wiem nawet, od czego zacząć. Czuję, że tak wiele się zdarzyło, że nie zdołam wszystkiego ci opisać. Wprowadzę cię zatem tylko w najważniejsze szczegóły. Caleb żyje. Przetrwał swą chorobę. Jesteśmy z powrotem razem. I zamierzamy wziąć ślub. Nic nie uszczęśliwi mnie bardziej. W naszym życiu pojawiła się Scarlet, najpiękniejsza ośmiolatka na świecie i została naszą córką. Ona również przeżyła swą chorobę. Tak bardzo się cieszę.
Nie wspominając o Ruth, która podrosła i stała się silniejsza niż Róża kiedykolwiek była. Może też być najbardziej oddanym i opiekuńczym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek widziałam. Jest członkiem naszej rodziny na równi ze Scarlet i Calebem. I cieszę się ogromnie, że znowu jesteśmy wszyscy razem, z Samem i Polly. Nareszcie czuję, że cała moja rodzina zjednoczyła się ponownie, że jesteśmy wszyscy pod jednym dachem. Denerwuję się z powodu mojego ślubu. Nie mieliśmy jeszcze z Calebem czasu o tym porozmawiać, ale czuję, że to wkrótce nastąpi. Kiedy byłam młodsza, zawsze wyobrażałam sobie dzień swojego ślubu. Nigdy jednak nie wyobrażałam sobie, nawet w najmniejszym stopniu, czegoś podobnego. Ślub wampirów? Jak w ogóle to będzie przebiegać? Mam nadzieję, że kocha mnie wciąż tak bardzo, jak ja jego. Wyczuwam, że tak jest. Zastanawiam się, czy i on denerwuje się z powodu ślubu? Spoglądam w dół na pierścień, ten, który otrzymałam od niego, taki piękny, zdobiony tymi wszystkimi błyszczącymi kamieniami. Zdaje się taki nieprawdziwy. W ogóle. Ale jednocześnie mam wrażenie, że zostałam z nim złączona na wieczność. Chcę znaleźć tatę. Naprawdę tego chcę. Ale nie mam ochoty już więcej go szukać. Nie chcę też, by cokolwiek się teraz zmieniło. Nic a nic. Chcę być z Calebem. Chcę wziąć z nim ślub. Czy to źle, że przedkładam nasz ślub nad wszystko inne? Zamknęła dziennik i odłożyła pióro. Wciąż zagubiona w świecie swych myśli zamrugała powiekami i rozejrzała się po izbie. Ciekawiło ją, ile czasu minęło od chwili, w której pogrążyła się we wspomnieniach; wyjrzała przez okno i zauważyła, że już zmierzchało. Przebiegła wzrokiem po komnacie i zobaczyła, że Scarlet i Ruth wciąż spały głęboko. Po drugiej stronie komnaty, przy świetle pochodni, leżał Caleb i również wyglądał na pogrążonego we śnie. Caitlin uświadomiła sobie, że również była senna. Czuła, że musiała oczyścić umysł, zaczerpnąć świeżego powietrza. Wstała od sekretarzyka i po cichu przeszła przez komnatę, zamierzając wymknąć się z niej chyłkiem. Po drodze chwyciła futrzany szal i owinęła nim ramiona. Kiedy jednak dotarła do drzwi, usłyszała ciche chrząknięcie.
Obejrzała się i zauważyła wpatrującego się w nią jednym okiem Caleba, przywołującego ją gestem do siebie. Odwróciła się i podeszła do niego, a kiedy poklepał łóżko, usiadła obok niego. Uśmiechnął się, otwierając powoli oczy. Jak zwykle uderzała ją jego uroda. Jego rysy twarzy były idealne, takie nieskalane i łagodne, z wydatną linią szczęki i kościami policzkowymi, pełnymi i gładkimi ustami i idealnym, kanciastym nosem. Zamrugał długimi rzęsami, po czym wyciągnął dłoń i przesunął po jej włosach. - Nie mieliśmy nawet okazji porozmawiać – powiedział. - Wiem – powiedziała z uśmiechem. - Chcę, żebyś wiedziała, że nadal bardzo cię kocham – powiedział. Caitlin uśmiechnęła się. - Ja ciebie również. - I że nie mogę doczekać się naszego ślubu – dodał z jeszcze szerszym uśmiechem. Usiadł na łóżku i pocałował ją. I całowali się długo przy świetle pochodni. Caitlin poczuła, jak w sercu zrobiło się jej od razu cieplej. Dokładnie te słowa chciała usłyszeć. Zadziwiające było, z jaką łatwością udawało mu się odczytać jej myśli. - Teraz, kiedy już tu jesteśmy, chcę się z tobą ożenić. Zanim wyruszymy w dalsze poszukiwania. Tu. W tym miejscu. Zaczął przyglądać się jej twarzy. – Co o tym myślisz? Spojrzała na niego z mocno bijącym sercem i mieszanymi uczuciami. Dokładnie tego chciała. Ale też bała się. Nie wiedziała, jak zareagować. W końcu wstała. - Gdzie idziesz? – spytał.
- Wkrótce wrócę – powiedziała. – Muszę tylko oczyścić umysł. Pocałowała go ostatni raz, po czym odwróciła się i wyszła na zewnątrz, cicho zamykając za sobą drzwi. Wiedziała, że gdyby została, skończyłaby w jego ramionach, w łóżku. A naprawdę potrzebowała teraz pozbierać myśli. Nie, żeby miała co do niego jakieś wątpliwości. Czy też do ich ślubu. Lecz wciąż czuła się rozdarta na myśl o tym, że powinna w tej chwili być gdzieś tam i kontynuować swoją misję. Czy była egoistką, przedkładając nad to swój ślub? Idąc opustoszałym, kamiennym korytarzem i wybijając stopami niesiony echem rytm, Caitlin zauważyła schody pnące się gdzieś w górę i sączące się stamtąd naturalne światło. Uzmysłowiła sobie, że był to zamkowy dach, miejsce, które w sam raz nadawało się by zaczerpnąć powietrza i nacieszyć się prywatnością. Pospieszyła schodami w górę i na zewnątrz, w osnute mrokiem powietrze. Było zimniej, niż mogła przypuszczać. Późny, październikowy wiatr dął mocno, więc Caitlin zacisnęła futro wokół siebie, wdzięczna za ciepło, które jej dawało. Idąc powoli wałem, spojrzała na zewnątrz, na krajobraz widoczny w tej resztce światła, która jeszcze pozostała. Jego piękno zapierało dech w piersiach. Po jednej stronie, zamek spoczywał nad rozległym, pokrytym mgłą jeziorem. Po drugiej - widniały wielkie połacie drzew, wzgórz i dolin. Miejsce to tchnęło magią. Caitlin podeszła do krawędzi muru i spojrzała na zewnątrz, chłonąc każdym zmysłem elementy krajobrazu – kiedy nagle wyczuła obecność kogoś jeszcze. Nie mogła pojąć, jak to było możliwe, jako że cały dach był pusty. Powoli odwróciła się, nie wiedząc, czego się spodziewać. Nie mogła uwierzyć. Na odległym krańcu dachu stała samotna postać, odwrócona do niej plecami, spoglądając na jezioro. Caitlin poczuła, jak przeszył ją prąd. Nie musiała widzieć jego długiej, opływowej szaty, jego długich, srebrzystych włosów, ani też laski u jego boku, by wiedzieć, kto to. Aiden. Czy to naprawdę było możliwe? zaczęła się zastanawiać. Czy też było to tylko złudzenie?
Powoli pokonała dach i podeszła bliżej, po czym zatrzymała się w odległości kilku stóp. Stał nieruchomo. Jego włosy rozwiewała bryza. Nie odwracał się. Przez chwilę Caitlin pomyślała, że nie był prawdziwy. Potem dotarł do niej jego głos. - Daleko zaszłaś – powiedział, wciąż odwrócony tyłem do niej. Powoli odwrócił się i stanął twarzą w twarz. Jego wielkie oczy lśniły błękitem nawet w tym przyćmionym świetle i zdawały się prześwietlać ją na wskroś. Jak zwykle jego twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Z wyjątkiem powagi. Caitlin była uradowana jego widokiem. O tyle rzeczy chciała go zapytać i, jak zwykle, pojawił się akurat w chwili, kiedy najbardziej potrzebowała jego rady. - Nie wiedziałam, czy cię jeszcze kiedykolwiek zobaczę – powiedziała. - Zawsze mnie zobaczysz – odparł. – Czasami osobiście, a czasami inaczej – odparł zagadkowo. Między nimi zaległa cisza, w miarę, jak Caitlin próbowała pozbierać myśli. - Został już tylko jeden klucz – powiedziała bez zastanowienia. – Czy to oznacza, że wkrótce zobaczę swego ojca? Zlustrował ją wzrokiem, po czym odwrócił głowę. W końcu powiedział: - To zależy od twych czynów, prawda? Jego zwyczaj odpowiadania pytaniem na pytanie zawsze doprowadzał ją do szału. Musiała spróbować inaczej. - Ta nowa wskazówka – powiedziała. Ta strona. Wydarta stronica. Nie wiem, dokąd prowadzi. Nie wiem, czego mam szukać. Ani też gdzie. Aiden tkwił wpatrzony w horyzont. - Czasami to wskazówka szuka ciebie – odparł. – Wiesz już o tym. Czasami
musisz poczekać, aż to zostanie tobie ujawnione. Caitlin zamyśliła się nad tymi słowami. Czy kazał jej nic nie robić? - W takim razie… mam nic nie robić? – spytała. - Masz wiele do zrobienia – odparł Aiden. Odwrócił się twarzą do niej i powoli, po raz pierwszy od niepamiętnej chwili, uśmiechnął się do niej. – Musisz zaplanować wesele. Caitlin uśmiechnęła się. - Chciałam, ale sądziłam, że to będzie zbyt błahe. Że powinnam dać na wstrzymanie. Że powinnam przede wszystkim kontynuować poszukiwania. Aiden powoli potrząsnął głową. - Ślub wampirów nie jest czymś błahym. To godne czci wydarzenie. To zjednoczenie dwóch wampirzych dusz. Przysparza mocy wam obojgu i całemu naszemu klanowi. I pogłębi tylko twój rozwój, twoje umiejętności. Jestem z ciebie dumny. Wiele już zyskałaś. Ale jeżeli chcesz się rozwijać, wspiąć się na następny poziom, potrzebujesz tego ślubu. Każdy związek wnosi własną moc. Zarówno dla pary, jak i pojedynczej osoby. Caitlin poczuła ulgę i podekscytowanie – ale też i podenerwowanie. - Ale nie wiem, jak planować taki ślub. Nie wiem nawet, jak zorganizować ludzki. Aiden uśmiechnął się. – Masz wielu przyjaciół, którzy ci pomogą. Ja natomiast będę przewodniczył ceremoniałowi. Uśmiechnął się. – Wszakże jestem kapłanem. Caitlin uśmiechnęła się szeroko. Spodobał się jej ten pomysł. - Co więc mam teraz zrobić? – spytała podekscytowana, podenerwowana, nie wiedząc, od czego zacząć. Uśmiechnął się.
- Idź do Caleba. I powiedz tak. I niech miłość zatroszczy się o resztę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Kyle wędrował bagnami południowej Szkocji, kipiąc nienawiścią. Z każdym krokiem wpadał w coraz większy szał na myśl o Caitlin, która wymykała mu się i zwodziła w każdym kolejnym stuleciu, w każdym nowym miejscu. Rozmyślał nad sposobami schwytania jej i zabicia, wzięcia odwetu. Wyczerpał już niemal wszystkie możliwości, które przychodziły mu na myśl, a ona zawsze zdołała mu się wyśliznąć. Co prawda, zdołał zemścić się, trując jej rodzinę. Uśmiechnął się do siebie na samą myśl o tym. Lecz to mu nie wystarczyło. Za długo to wszystko już trwało. O wiele za długo. Ostatnim razem, kiedy się spotkali, pokonała go. Musiał to przyznać. Był zszokowany jej siłą, jej bitewnymi umiejętnościami. W zasadzie − walczyła lepiej od niego. Nie spodziewał się tego. W jakiejś mierze obawiał się jej siły i dlatego zadał sobie tyle trudu, by ją otruć, by uniknąć bezpośredniej konfrontacji. Ale i ten plan nie wypalił. Przez przypadek otruł Caleba, Miał pewność, że trucizna go zabiła, lecz nie mógł tego potwierdzić, jako że musiał ratować się ucieczką po nocnym niebie. Kyle przyrzekł sobie, że był to ostatni raz i ostatnie miejsce, kiedy coś takiego się wydarzyło, kiedy musiał ją ścigać. Zamierzał albo zabić ją tym razem już na pewno, albo samemu umrzeć, próbując tego dokonać. Nie było odwrotu. Ani poddawania się. Żadnych kolejnych stuleci, ani nowych miejsc. Zamierzał stoczyć walkę na śmierć i życie. Tu, w Szkocji. W tym celu opracował świetną strategię, najlepszą ze wszystkich. Trucizna wampirów była dobrym pomysłem, jak na tamtą chwilę, lecz z perspektywy czasu wiązała się z za dużym ryzykiem, pozostawiała zbyt wiele miejsca na przypadek. Jego nowy pomysł nie powinien zakończyć się niepowodzeniem. Uknuł swój plan, wróciwszy myślami do wszystkich chwil i miejsc, kiedy zdołał osaczyć Caitlin, kiedy przypomniał sobie moment, w którym był najbliższy jej zabicia. Doszedł do wniosku, że było to w Nowym Jorku, kiedy uwięził jej brata Sama; kiedy miał go pod kontrolą i użył jego zdolności zmiany kształtu, by
przechytrzyć Caitlin. Wtedy prawie mu się udało. Zdał sobie sprawę, że zmiennokształtność była kluczem. Przy pomocy takiego podstępu mógł nabrać Caitlin, zyskać jej zaufanie i wtedy raz na zawsze z nią skończyć. Problem polegał na tym, że Kyle nie posiadał tej umiejętności. Znał jednak kogoś, w tych czasach i miejscu, kto je miał. Jego dawny protegowany. Rynd. Wieki temu Kyle wytrenował zgraję najbardziej bestialskich, sadystycznych wampirów, jakie kiedykolwiek włóczyły się po ziemi. Rynd stał się jednym z najlepszych z jego uczniów. Stał się jednak zbyt bezwzględny nawet jak dla Kyle’a i ten w końcu musiał się go pozbyć. Ostatnim razem, kiedy Kyle o nim słyszał, Rynd żył w tej epoce, zaszyty w odległych, południowych krańcach Szkocji. Kyle zamierzał go teraz odnaleźć. Jakby nie było, nauczył go wszystkiego, co sam umiał i pomyślał, że Rynd był mu coś winien. Przynajmniej tyle mógł zrobić dla swego dawnego mentora. Kyle chciał jedynie, by Rynd wykorzystał dla niego swą zmiennokształtność, tylko jeden raz. Tkwiąc po kostki w błocie, Kyle uśmiechnął się na samą tę myśl. Właśnie tak, Rynd był dokładnie tym, czego Kyle potrzebował, by oszukać Caitlin i skończyć z nią raz na zawsze. Tym razem obmyślił plan, który nie mógł go zawieść. Podniósł wzrok i ogarnął nim okolicę. Było zimno i wietrznie, a wilgoć unosząca się w powietrzu przenikała go do kości. Był zmierzch, jego ulubiona pora dnia, i nad pradawną puszczą zawisła gęsta mgła. Taki dzień odpowiadał mu najbardziej. Jeśli istniało cokolwiek, co Kyle lubił bardziej niż zmierzch, to była to mgła. Kyle czuł się wręcz jak w domu. Nagle, jego zmysły ostrzegły go o czymś. Poczuł, jak włosy zjeżyły się mu na głowie. Coś mu podpowiadało, że Rynd czaił się gdzieś w pobliżu. Kiedy wszedł w mgłę, usłyszał delikatne skrzypienie, podniósł wzrok i zauważył jakiś ruch. Kiedy mgła ustąpiła, Kyle dostrzegł jałowy las obumarłych drzew, a
kiedy przyjrzał się dokładniej, zauważył coś zwisającego z gałęzi. Kiedy podszedł bliżej i przyjrzał się lepiej, zdał sobie sprawę, że były to ciała – ludzi – nieżywych, wiszących do góry nogami, uwiązanych liną za kostki do gałęzi. Zwłoki bujały się powoli na wietrze, a w powietrzu rozlegał się odgłos ocierających się o drzewa, skrzypiących lin. Sądząc po ich wyglądzie, wydawało się, że zostali zabici dawno temu; ich skóra była sina, a w szyjach widniały znamienne otwory. Kyle zorientował się, że posłużyli jako pokarm, że wyssano z nich całą krew. Robota Rynda. Kiedy mgła ustąpiła jeszcze bardziej, Kyle zauważył setki – nie, tysiące – ciał, wszystkie powieszone na drzewach. Najwyraźniej przez jakiś czas utrzymywano ich przy życiu, powoli torturowano całymi dniami. Był to czyn sadystyczny i nikczemny. Kyle był zachwycony. Było to coś, co sam chętnie by uczynił w swoim najlepszym okresie. Wiedział, że Rynd musiał być bardzo, bardzo niedaleko. Nagle z mgły wyłoniła się samotna postać i powoli zaczęła zbliżać się do niego. Kyle zmrużył oczy, starając się dostrzec, kto to. A kiedy się zorientował, jego serce zatrzymało się. Nie, to niemożliwe. Stała przed nim jego matka. Jego prawdziwa matka, ludzka, ta sprzed jego przemiany. Była tą, którą kochał najbardziej na świecie, tą, która pamiętała jeszcze, jaki był życzliwy, zanim został przemieniony – i tą, która przypominała mu o jego ludzkim pochodzeniu. Kyle poczuł, jakby coś przeszyło jego serce. Poczuł wyrzuty sumienia, które rozdarły jego świat na dwoje. Na jej widok upadł na kolana i zapłakał. - Matko! – krzyknął, płacząc jak dziecko.
Podeszła do niego z wyciągniętymi ramionami i pełnym współczucia uśmiechem na twarzy. Kyle nie mógł zrozumieć, co ona tu, w tym miejscu i w tych czasach robiła. Czy pojawiła się po to, by prosić go o skruchę? - Dziecko moje, chodź do mnie – powiedziała, wzywając go gestem. Kyle wstał na nogi i zrobił krok w jej kierunku. I od razu tego pożałował. Nagle poczuł, jak cały świat wywrócił mu się do góry nogami, a on sam wystrzelił w powietrze. W tej samej chwili usłyszał głośny trzask i bujając się na boki i mając przed oczyma ziemię, zdał sobie sprawę, że wpadł w pułapkę. Srebrna lina zacisnęła się wokół jego kostek, wywindowawszy go wysoko w powietrze, dwadzieścia stóp nad ziemią i teraz zwisał bezwładnie głową w dół. Sięgnął w górę, chcąc ją przerwać, ale zorientował się, że była zrobiona z odpornego na wampirze siły materiału, którego nie był w stanie ruszyć. Wisiał do góry nogami, kipiąc ze złości. Był wściekły, że dał się złapać, że był taki głupi. Jednak bardziej niż cokolwiek innego wkurzało go, że został oszukany. W oddali rozległ się złowieszczy śmiech. Kyle rozpoznałby go wszędzie i po plecach przebiegł mu dreszcz. Rynd. - A więc przybył mistrz wypić piwo, którego sam sobie nawarzył – warknął Rynd gardłowym, chropawym głosem. W polu widzenia Kyle’a, odwróconego do góry nogami, pojawił się imponujący wampir, któremu towarzyszyły dziesiątki innych wampirów. Był większy, brzydszy i bardziej podły niż Kyle go zapamiętał. Musiał przewyższać Kyle’a przynajmniej o stopę, miał ogromne, czarne, puste oczy, błyszczące kły i kwadratową, dziobatą twarz. Swe gęste, czarne włosy nosił ciasno splecione. - Ty łajdaku – wyrzucił z siebie Kyle. – Zmieniłeś się w moją matkę.
- Najstarszy chwyt pod słońcem – prychnął Rynd. – Kto nie lubi swojej matki? Nawet taka kreatura, jak ty musiała się na to nabrać. - Zapłacisz mi za to – warknął speszony Kyle. Rynd roześmiał się. - Ty głupi łajdaku. Jedyną osobą, która teraz za coś zapłaci jesteś najwyraźniej ty. Przyszedłeś pożegnać się na dobre, zanim cię zabiję? - Przyszedłem ci rozkazać, byś oddał mi pewną przysługę – odparł Kyle. Rynd roześmiał się na całe gardło. - Rozkazać mi? Ty? I zaśmiał się ponownie. - Ja? Miałbym wyświadczyć ci przysługę? Jedyną przysługą, którą ci wyświadczę będzie wpędzenie ciebie głęboko pod ziemię. Nie tak to sobie Kyle wyobrażał. Wiedział, że nadeszła pora, by wypróbować innego wybiegu. - Mam coś, co ci może pomóc – powiedział. - Nic, co masz nie jest w stanie mi pomóc – warknął Rynd, a jego oczy rozjarzyły się nagłym gniewem. Nic i nikt nie jest w stanie mi pomóc. Jestem teraz znacznie od ciebie silniejszy. - Postaw mnie na ziemię, to porozmawiamy – powiedział Kyle. - Na to już za późno – powiedział Rynd. – Jeśli cię uwolnię, to tylko po to, byś legł z robalami. Serce Kyle’a przestało na chwilę bić, kiedy usłyszał odrażający odgłos wydobywanego z pochwy srebrnego miecza. Patrzył, jak Rynd podszedł do niego i wysoko uniósł broń, celując w gardło Kyle’a. Kyle dostrzegł w jego wzroku spojrzenie, które mogło oznaczać tylko jedno − chciał zabić.
I nagle uwiadomił sobie, że były to prawdopodobnie ostatnie chwile jego życia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Wstał nowy, rześki dzień i Caitlin obudziła się bardzo podekscytowana. Aiden powiedział jej wcześniej, że przygotowania do ślubu mogły rozpocząć się natychmiast, już nazajutrz. Obudziła Caleba po powrocie i powiedziała mu, że z radością za niego wyjdzie, czym niezmiernie go uszczęśliwiła. Przespała całą noc w jego ramionach, z ochotą wyczekując świtu i początku przygotowań. Aiden oznajmił jej, że tradycyjny ślub w świecie wampirów poprzedzał dzień turniejów, walki na kopie i przy użyciu różnorodnej broni, dzięki czemu wszyscy mogli sprawdzić swoje umiejętności. Była ciekawa; chciała dowiedzieć się wszystkiego o rytuałach związanych z zawarciem małżeństwa i nie mogła doczekać się początku wydarzeń, które miał zakończyć jej ślub. Wciąż odnosiła wrażenie, że to nie działo się naprawdę. Wyszła z zamku ubrana w swój bitewny strój i razem z Calebem ruszyli na przełaj po rozległych, przyzamkowych terenach, wraz z Scarlet i Ruth podążającymi w ich ślady. Panował poranny, październikowy ziąb. W oddali zauważyła cały oczekujący już na nich klan – dziesiątki wampirów Aidena wymieszanych z dziesiątkami wojowników McCleoda. Wśród nich byli też Sam i Polly, którzy z rozpromienionymi twarzami obserwowali, jak Caleb i Caitlin się zbliżali. Ogółem musiało tam być ze stu wojowników, którzy utworzyli wielki prostokąt na treningowym polu i stali w bojowym rynsztunku w ciszy, czekając. Najwyraźniej Caitlin i Caleb byli tego dnia gośćmi honorowymi. Wojownicy zadęli na trąbach na ich widok, po czym wszyscy rozstąpili się na boki, przepuszczając ich środkiem i prowadząc do centrum pola. Kiedy Caitlin i Caleb tam stanęli, podszedł do nich powoli Aiden. W ten wczesny poranek wszyscy stali, zachowując ciszę i słychać było tylko niewielki szelest wiatru i łopotanie proporców. - Ślub wampirów może odbyć się po dniu poświęconym w całości turniejom i zawodom, zgodnie z pradawnym rytuałem. Turnieje mają przypominać nam, że związek wampirów opiera się na krwi. Mąż i żona stanowią też bitewną drużynę. Dlatego też zaczniemy ten dzień od walki, w której oboje staniecie jako zespół przeciwko naszym najlepszym wojownikom. Musicie wzajemnie się ochraniać i
wzajemnie wywalczyć zwycięstwo. Aiden opuścił arenę i powoli skinął głową, dając znak swoim wojownikom. Caitlin i Caleb stanęli na środku areny odwróceni do siebie plecami. Caitlin poczuła podenerwowanie, kiedy nagle w ich stronę poleciała broń. Złapała swoją w powietrzu: drewniany miecz. Poczuła ulgę. Nie mieli walczyć prawdziwą, śmiercionośną bronią; nie martwiła się o umiejętności swoje, ani Caleba, lecz o to, by nikogo nie skrzywdzić. Nie miała dużo czasu do namysłu. W następnej chwili rzucił się na nich tuzin wojowników: wampirów i ludzi, atakując z każdej strony. Oni również dzierżyli drewnianą broń – włócznie, miecze, tarcze, lance i inną, której nie rozpoznała na pierwszy rzut oka. Poczuła, jak Caleb wsparł jej plecy swoimi, jak napięły się jego mięśnie. Jego obecność dodała jej otuchy i pewności siebie. Po chwili dotarli do nich pierwsi wojownicy, wymachując i tnąc swoją bronią. Zadziałał jej instynkt. Jej szybkość i refleks − wszystkie lata poświęcone na treningi u boku Aidena. Parowała i oddawała cios za cios, kopała, robiła uniki i zwroty. Kiedy zaatakowały ją w tej samej chwili trzy wampiry, tnąc swymi mieczami w świetnie skoordynowanym uderzeniu, zatoczyła koło i wróciwszy na pozycję, odbiła wszystkie trzy miecze, po czym kopnęła jednego wojownika z obrotu i posłała go na pozostałych – wszyscy wylądowali na ziemi, jeden na drugim. Caitlin podniosła wzrok i zauważyła kolejnego przeciwnika – tym razem człowieka – szarżującego na nią z ogromnym, bitewnym toporem. Opuścił go z siłą, trzymając oburącz i celując w jej głowę. Wiedziała, że gdyby trafił, uderzenie przysporzyłoby jej znacznego bólu. Była zaskoczona szybkością tutejszych wojowników; gdyby go nie zauważyła, z pewnością by ją dostał. Jednak znów zadziałał jej refleks i zeszła z drogi w ostatniej sekundzie, słysząc świst broni przy uchu. Kiedy wojownik przeleciał obok, odchyliła się i kopnęła go mocno w żebra, posyłając na ziemię. Odwróciła się w samą porę, by zauważyć długi łańcuch i pałkę, która rozbujana leciała wprost na nią. Odskoczyła i broń chybiła o włos, musnąwszy jej strój. Wyobraziła sobie, co by się stało – nawet mimo tego, że pałka była drewniana. Wojownik zatoczył nią koło ponownie i Caitlin zauważyła, że tym razem
celował w Caleba. Odwrócony do niej plecami Caleb miał pełne ręce roboty, tnąc i parując ciosy, walcząc z dwoma wampirami i jednym człowiekiem na raz. Nie widział zbliżającej się od tyłu pałki. Broń leciała z zatrważającą siłą, mając zadać mu bolesny cios w ramię. Caitlin uniosła miecz wysoko w powietrze i przechwyciła pocisk, zanim ten zdołał dotrzeć do Caleba. Łańcuch owinął się wokół jej miecza i zaplątał się. Wówczas Caitlin pociągnęła mocno i w tej samej chwili wojownik, pociągnięty przez swoją broń, znalazł się w jej pobliżu. Odchyliła się i kopnęła z boku mocno w brzuch, pozbawiając człowieka tchu. Odwróciła się i skoczyła w powietrze, a wykonawszy salto nad Calebem, wylądowała obiema stopami na klatce piersiowej przeciwnika Caleba. Potem sięgnęła po jego miecz, obróciła się i cięła mocno za kolanami innego przeciwnika, który, straciwszy równowagę, runął na ziemię. Caleb zdążył jeszcze kopnąć go w tors i podwoić siłę upadku. Trzeci wojownik zamachnął się swym mieczem, gotowy trzasnąć Caitlin mocno w plecy. Popełniła błąd – była zbyt zajęta pozostałą dwójką oponentów Caleba. Przygotowała się na uderzenie. Jednak w ostatniej chwili usłyszała dźwięk drzewa uderzającego o drzewo i kiedy się odwróciła, zauważyła, że Caleb zablokował uderzenie, po czym kopnął przeciwnika, powalając go na ziemię. Caitlin spojrzała na Caleba z wyrazem wdzięczności i zauważyła to samo w jego oczach. Naprawdę czuła, że dzielili swój los. Tuziny kolejnych wojowników gotowały się już do ataku, lecz nagle rozległ się głośny gwizd i wszyscy stanęli w miejscu. Aiden zrobił krok do przodu. - Świetnie – powiedział do stojących, pozbawionych tchu Caitlin i Caleba. – Teraz walka na kopie. Wojownicy przegrupowali się, a służący przyprowadzili konie. Wierzchowce były pięknie przystrojone i ozdobione klejnotami. Ludzie króla, ubrani w kolczugi, rozdali błyszczące kopie.
Caitlin została podprowadzona do konia, na którego wsiadła, a potem wręczono jej ogromną kopię. Na odległym końcu pola stał zwrócony do niej twarzą wampir. Wsiadł na konia i spojrzał na nią z nachmurzoną miną. Rozpoznała go natychmiast. Był to Cain. Rozległ się kolejny gwizd i koń Caitlin pognał przed siebie w galopie. Wojownicy zaczęli im dopingować, widząc, jak ta dwójka nacierała na siebie. Caitlin poczuła wiatr we włosach, a prędkość konia zaparła jej dech w piersiach. Robiła, co mogła, by utrzymać w rękach ciężką kopię. Zauważyła wyraz twarzy pędzącego na nią Caina. Był od niej wyższy i miał przewagę. Jednak Caitlin zdecydowała się nie polegać na swych zmysłach. Zamknęła oczy i dostroiła się do otoczenia. Wyczuła jaźń konia, jego ruchy, jego oddech; wyczuła też wierzchowca przeciwnika, odkryła jego słabe strony. Czuła każdy mięsień konia, zagłębienia w terenie, po którym biegł, zimny dotyk rękojeści kopii. Kiedy ponownie otworzyła oczy, była kilka stóp od niego – i pozwoliła, by jej dłoń sama poprowadziła broń w odpowiednie miejsce. Trafiła idealnie. Uderzyła Caina w klatkę piersiową na ułamek sekundy przed tym, nim on dosięgnął jej. Cain spadł z konia z głośnym uderzeniem, a widownia zagrzmiała wiwatami. Caitlin walczyła na kopie jeszcze przez długi, zdawałoby się trwający wieczność czas z wampirami i ludźmi… Za każdym razem wychodziła z potyczek zwycięsko. W tym samym czasie otwarto kilka kolejnych torów do walki na kopie i sprowadzono kolejne konie, tak, że Caleb walczył teraz tuż obok niej, a dalej inni. Zrobiło się wesoło i powietrze wypełniło się odgłosami szarżujących co rusz koni i uderzeń kopii. Pojawili się królewscy muzykanci i grą na trąbkach i lutniach wzbogacili świąteczny nastrój tego dnia. W końcu wytoczono kadzie z winem, a także z krwią, i wszyscy pili do woli przez cały dzień. Caitlin zrobiła sobie w pewnej chwili przerwę i zauważyła swego brata Sama na koniu szarżującego na swoich przeciwników. Jednego powalił z łatwością, z pełną gracją. Była pełna podziwu, że doszedł do takiej perfekcji. Zauważyła też walczącą Polly. Pokonawszy jednego przeciwnika, zawróciła i zauważyła, że po drugiej stronie znajdował się teraz Sam.
Caitlin zauważyła w jego wzroku niepokój: widać było, że nie chciał z nią walczyć. Ale zostali wystawieni przeciwko sobie i kiedy tłum podniósł wrzawę, nie mieli wyboru. Musieli pogalopować w swoim kierunku. W ostatniej sekundzie Sam uniósł swoją kopię wystarczająco wysoko, by chybić, pozwalając jednocześnie, by kopia Polly trafiła go wprost w pierś. Caitlin zobaczyła, jak Sam upadł ciężko na ziemię, pierwszy raz tego dnia. Potem dostrzegła zmieszany i zdziwiony wyraz twarzy Polly. Najwyraźniej Sam przyjął uderzenie na siebie ze względu na Polly. Kiedy dzień chylił się ku końcowi, walkę na kopie w końcu zastąpiły inne konkurencje i zawody. Jedna polegała na rzucaniu niewielkimi metalowymi piłeczkami do okrągłych tarcz, inna na podnoszeniu i rzucaniu głazów, a kolejne na strzelaniu z procy, łuku, a nawet rzucaniu włóczniami do ryb pływających w strumieniu. Kiedy pojawiły się łuki i strzały, do Caitlin podbiegła Scarlet. - Mamusiu, proszę, mogę spróbować? – powiedziała błagalnym tonem. Caleb spojrzał na nią. - W zasadzie, czemu nie. Scarlet popędziła z radosnym piskiem, wraz z Ruth biegnącą tuż obok. Chwyciła łuk i strzały i wycelowała, podobnie jak pozostali wojownicy, w odległą tarczę. Wokół dziewczynki zaczął gromadzić się tłum zadziwionych wojowników, którzy jeden po drugim przestawali strzelać i wpatrywali się w jej dokonania. Caitlin również była w szoku. Scarlet trafiała dokładnie w każdą tarczę, zawstydzając rosłych wojowników. Caitlin nie mogła uwierzyć własnym oczom. Najwyraźniej Scarlet miała jakąś wrodzoną zdolność. Caitlin zaczęła się zastanawiać, skąd ta umiejętność mogła pochodzić, czując jednocześnie wielką dumę z dziewczynki. Z każdą następną konkurencją dzień nabierał coraz bardziej świątecznego nastroju. Kolejne zawody dobiegały końca, zastępowane przez śmiechy-chichy i przyjazne swawole, w miarę jak coraz więcej jadła, wina i krwi pojawiało się na treningowym polu. Słońce zaczęło powoli zachodzić za widnokręgiem,
zaścielając niebo pomarańczowym całunem. Dzień zawodów przeistoczył się w wesołą biesiadę, podczas której niedawni przeciwnicy padali sobie w ramiona, razem pili i posilali się ogromnymi kawałami pieczonego nad ogniskami mięsa. Turniej zamienił się w ucztę. Caitlin odszukała Caleba i razem pili i jedli, śmiejąc się pospołu z ludźmi i wampirami, z którymi tego dnia walczyli, w otoczeniu tuzinów życzliwych im osób, przy świetle pochodni, coraz głośniejszej muzyce i coraz większej uczcie. Caitlin czuła, jak na widok wielu otaczających ją osób, które darzyła miłością, robiło się jej ciepło na sercu. Ten dzień okazał się nie tylko dobrą rozrywką, ale też w wielu aspektach wyostrzył jej umiejętności i pozwolił lepiej poznać Scarlet. Dzięki niemu również znacznie zbliżyła się z Calebem. Poczuła miłość, którą ją darzył i odwzajemniała ją. Była podekscytowana, bo pierwszy krok na drodze do ślubu mieli już za sobą, i byli o ten jeden dzień bliżej do zawarcia małżeństwa. - Teraz pora zaplanować ślub! – wykrzyknęła podekscytowana i odpowiedziały jej pełne aprobaty wiwaty gromady dziewcząt. - Wyprawimy najpiękniejszy ślub, jakikolwiek widziałaś – powiedziała Polly. - Mam już pomysł odnośnie kwiatów – wtrąciła Taylor. Caitlin poczuła się nieco przytłoczona, kiedy wszystkie dziewczyny zaczęły zarzucać ją swoimi pomysłami. Zanim zdążyła zareagować, zauważyła coś w oddali, ponad ich ramionami, co sprawiło, że stanęła jak wryta. Najpierw pomyślała, że miała zwidy, że zobaczyła ducha. Po chwili bliższej obserwacji, doszła jednak do wniosku, że nic jej się nie przewidziało. Poczuła, jak szklany kielich wyślizgnął się jej z dłoni i rozbił o ziemię, a ona stała nieruchomo, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Oto w oddali, na skraju lasu, obserwując ją intensywnie, stał mężczyzna, którego nie potrafiłaby kiedykolwiek zapomnieć. Blake.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Sam nie czuł się taki szczęśliwy od dawna. Spędził wspaniały dzień, walcząc z każdym na kopie i uczestnicząc w całym tym świętowaniu z okazji turniejowego dnia Caitlin i Caleba. Czuł się również zachwycony bliską obecnością Polly. Musiał to przyznać. Nie był w stanie przestać o niej myśleć. Zastanawiał się, czy zdawała sobie sprawę, że przyjął na siebie tamto uderzenie kopii. Los chciał, że stanęli naprzeciw siebie i nic innego Sam nie był w stanie wymyślić: wiedział, że za nic w świecie by jej nie skrzywdził, nawet palcem by jej nie dotknął. Kiedy wytoczyli kadzie z winem i zaprawianym krwią alkoholem i przynieśli ogromne kawały mięsa pieczonego na rożnie, Sam jadł, pił i radował się wspólnie z pozostałymi. Uzmysłowił sobie również, że co chwila szukał wzrokiem Polly. Zauważył ją kręcącą się przy Caitlin, przejętą swoją rolą druhny, jeszcze bardziej podekscytowaną dyskusją na temat przygotowań do ślubu. Sam czekał na okazję, by odciągnąć ją na bok, ale jakoś żadna się nie nadarzała. Hałaśliwy i zaaferowany tłum złożony z setek wojowników, ludzi i wampirów, z każdą chwilą pił i ucztował coraz głośniej, a ogólna wesołość przerodziła się w najzwyklejszą taneczną zabawę. Pojawiło się więcej muzykantów, muzyka stała się głośniejsza, napitki mocniejsze i ludzie zaczęli tańczyć w parach na starą modłę, biorąc się pod ręce, obracając w koło, potem zmieniając ręce i obracając się w drugą stronę. Mężczyźni chwytali się za ramiona, tworzyli koła i obracali się w rytm muzyki, a kobiety tańczyły w swoich kołach. Potem zrywali łańcuchy − mężczyźni i kobiety tańczyli ze sobą. Tańczyli w dużych kołach, mniejszych, również w parach… Spontanicznie i chaotycznie. Sam nigdy jeszcze tak dobrze się nie bawił. Najpierw tańczył w kole z dwunastoma mężczyznami, potem ośmioma mężczyznami i kobietami, po czym wziął się pod ręce z jakimś człowiekiem i zaczęli wirować najszybciej, jak się dało w jedną stronę, potem w drugą. Partnerzy zmieniali się co chwilę i Sam tańczył niemal z każdym na treningowej arenie. W pewnej chwili trafił na Caitlin − zaczęli tańczyć w koło, po czym podnieśli wzrok i roześmiali się, zauważywszy, że tańczyli ze sobą. Sam był uradowany, widząc ją taką szczęśliwą. Potem zatańczył z Calebem i kolejny raz
poczuł się szczęśliwy, że to akurat on miał zostać jego szwagrem. Po kilku kolejnych tańcach, Sam zorientował się, że znów zmienił partnera i wziął się pod ręce z kimś innym. W tej samej chwili poczuł, jak przeszył go prąd. Nie musiał podnosić wzroku, by wiedzieć, kto to. Każda cząstka jego ciała mu to podpowiadała. Polly. Był zbyt zdenerwowany, by podnieść głowę i napotkać jej wzrok. Powoli jednak to zrobił i zobaczył parę błękitnych oczu uśmiechających się do niego. Wirowali w koło, raz w tę, raz w drugą stronę, w rytm coraz głośniejszej muzyki. Zamiast jednak puścić się i zatańczyć z kimś innym, jak to robili co kilka sekund przez cały ten czas, przywarli do siebie mocno. Pomimo wszystkich, którzy próbowali ich rozdzielić, żadne nie zmieniło przez kilka minut partnera, aż w końcu muzyka ucichła. Nastąpiła przerwa, ludzie wiwatowali, a oni stali naprzeciw siebie, zapatrzeni w swoje oczy. Sam nie mógł oderwać od niej wzroku. Zresztą, żadne z nich nie chciało odwrócić się od siebie. Powoli, uśmiech na ich twarzach ustąpił miejsca poważniejszej minie. Sam czuł, że nie mógł pozwolić jej w tej chwili odpłynąć w tłum, tańczyć z kim innym. Musiał być z nią. Musiał z nią porozmawiać. Nie był pewien, o czym, ale wiedział, że chciał ją mieć przy swoim boku. Stojąc i wpatrując się w nią, Sam szukał odpowiednich słów. Wiedział, że chciał zabrać ją z tego miejsca, z dala od rozkrzyczanego tłumu. Chciał być z nią sam na sam. Nie wiedział jednak, co dokładnie powiedzieć. Zaczął się denerwować. Co zrobi, jeśli ona nie zechce? - Hm… − zaczął – myślisz, że – znaczy – czy chcesz – znaczy… Zażenowany spuścił wzrok. W końcu zdobył się na odwagę i spojrzał na nią znowu. Polly patrzyła na niego zmieszana i czekała. - Czy chciałabyś pójść ze mną na spacer? – zapytał Sam, czując, jak jego
policzki się zarumieniły. Polly uśmiechnęła się powoli i uniosła brew. - Masz na myśli tylko nas dwoje? Samych? – spytała swawolnie. Sam poczuł, że serce zaczęło mu walić. Dziwne, ale odnosił wrażenie, jakby pierwszy raz ją zobaczył. I nie rozumiał jej wahania. Czy tylko się z nim bawiła? A może nie była zainteresowana? - Znaczy – hm – tylko, jeśli chcesz – nie chciałbym – hm – przeszkodzić ci w niczym, czy coś. Polly uśmiechnęła się. - Oczywiście. Z największą ochotą – powiedziała. Sam uśmiechnął się, poczuwszy niewysłowioną ulgę. Podał jej ramię i kiedy go chwyciła, poszli razem przez tłum. Muzyka zagrała na nowo i wszyscy znów zaczęli tańczyć. Lecz Sam już jej nie słyszał. Ścisnął kurczowo rękę Polly i razem wyszli z tłumu na otwartą przestrzeń. Miał nadzieję, że już nic nie stanie im na przeszkodzie. * Sam był pod wrażeniem krajobrazu, jaki roztaczał się przed nimi, kiedy tak szli ku zachodzącemu słońcu. Horyzont jarzył się odcieniami czerwieni i purpury i Sam pomyślał już po raz wtóry, że było to najpiękniejsze miejsce spośród wszystkich, w których był do tej pory. Miał przed sobą rozległy widok na góry, doliny i wzgórza, a w oddali − bezkres oceanicznych wód. Wzgórza pokrywał intensywnie zielony mech, a oni szli po miękkiej trawie, minąwszy po drodze szemrzący strumień i niewielki wodospad. Odniósł wrażenie, jakby trafił dokładnie tam, gdzie powstała Ziemia. Szli swobodnym krokiem i mimo, że minęło już wiele minut od chwili, kiedy pozostawili za sobą biesiadę, żadne nie wypowiedziało ani jednego słowa. Częściowo dlatego, że widoki zapierały im dech w piersiach, ale też dlatego, i Sam zdawał sobie z tego sprawę, że był zbyt podenerwowany, nie mógł słowa z siebie wykrztusić. Wyczuwał, że Polly również miała ten problem.
Nie był pewien co dokładnie chciał jej powiedzieć. Chciał po prostu z nią pobyć, spędzić wspólnie trochę czasu, sam na sam. Przyszło mu na myśl, że to, co miał jej do powiedzenia, co chciał wyrazić, nie mieściło się w słowach. Nie pojmował siły uczuć, która zaczęła przejmować nad nim kontrolę. Nie czuł się w ten sposób, kiedy spotkali się po raz pierwszy i nigdy też nie czuł czegoś podobnego do innej dziewczyny. Wcześniej spotykał takie, które wydały mu się pociągające, lecz z Polly było inaczej, było to coś głębszego niż zwykły fizyczny pociąg. Nie rozumiał zbyt dobrze, co się z nim działo, ani też, jak szybko to się stało. Wydawało mu się, że jeszcze wczoraj w ogóle nie był zainteresowany Polly i był przekonany, że ona również nie była zainteresowana jego osobą. Jednak od chwili, kiedy trafił do tej epoki i do tego miejsca, zdążył uświadomić sobie, jak wiele dla niego znaczyła. A mimo to, nadal nie potrafił tego wyrazić. Nie chciał jej wystraszyć i był zbyt podenerwowany, by powiedzieć cokolwiek w razie, gdyby ona nie czuła tego samego do niego. - Przykro mi, że odciągnąłem cię od zabawy – zaczął, nie wiedząc, co innego mógłby powiedzieć. Polly popatrzyła na niego z dziwną miną i Sam natychmiast pożałował doboru słów. W żadnej mierze nie przypominało to tego, co chciał powiedzieć. - Dlaczego ci przykro? – spytała Polly. – Mnie nie jest. - Hm… Znaczy – zaczął −… Znaczy, więc, nie chciałem ci przerywać. - Więc dlaczego mnie zaprosiłeś na tę przechadzkę? – spytała. - Bez powodu – powiedział szybko Sam i znów tego pożałował. Wyglądało na to, że nie jest w stanie powstrzymać się od mówienia niewłaściwych rzeczy i z rozpędu brnął dalej. - Tak tylko, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Polly ponownie spojrzała na niego z dziwną miną i pożałował swoich słów jeszcze bardziej. Dlaczego po prostu nie potrafił stawić czoła i powiedzieć, co mu na sercu leżało. Wiedział, że wampiry potrafiły czytać w myślach i w tym przypadku pożałował, że Polly tego nie robiła i nie ułatwiła mu zadania.
Wyglądało jednak na to, że nawet nie próbowała, a może nie chciała. - Ach – powiedziała. – Myślałam, że może chodziło o coś więcej. - Co na przykład? – spytał Sam. Tym razem miał ochotę palnąć sobie w łeb. Ale z ciebie kretyn – powiedział do siebie w myślach. Chciał powiedzieć: tak, chodziło o coś więcej. Przyprowadziłem cię tu, by powiedzieć, co do ciebie czuję. Jednak wyglądało na to, że nie potrafił zebrać się na odwagę. Wyglądając na zawiedzioną, Polly wzruszyła ramionami i poszła dalej, a Sam razem z nią, pokonując kolejne omszałe pagórki w milczeniu. Sknociwszy wszystko w ten sposób, Sam nie miał już naprawdę pojęcia, co powiedzieć, by przerwać ciszę. Był na siebie wściekły za brak odwagi, by wyrazić, co leżało mu na sercu. Na szczęście, krajobraz uległ zmianie. Weszli na niewielki pagórek i nagle spostrzegli przed sobą oszałamiający widok: setki stóp poniżej widniał ocean rozświetlony niezliczonymi odcieniami czerwieni i purpury. Stanęli na skraju klifu, mając wrażenie, że patrzyli na cały wszechświat. - No! No! – wyszeptał Sam. Nie mógł oderwać wzroku od tego widoku. Przynajmniej do chwili, kiedy zauważył jego odbicie w oczach Polly. Zdał sobie sprawę, że odwrócił się i gapił na nią. Polly musiała wyczuć jego wzrok, ponieważ w końcu odwróciła się i spojrzała na niego. Zastygli we wzajemnym spojrzeniu. Sam czuł, jak jego oddech zrobił się płytki, a serce z każdą chwilą biło coraz mocniej. Nie miał pojęcia, co powiedzieć w tej sytuacji. Z łatwością radził sobie z dziewczynami, kiedy mu na nich tak bardzo nie zależało. Nigdy dotąd jednak nie zależało mu tak na nikim, jak na Polly. Nie mógł tego pojąć. Polly była zawsze taka rozmowna; w zasadzie nie pamiętał
chwili, która nie byłaby wypełniona jej słowami. Teraz, podczas tej boleśnie cichej przechadzki, Polly nie odezwała się niemal słowem. Dlaczego akurat teraz, kiedy tak bardzo mu na tym zależało? W końcu, na szczęście, przerwała milczenie. - Dlaczego dałeś się mi powalić wtedy, podczas walki na kopie? – spytała cicho, wpatrując się mu w oczy. Sam przełknął, nie wiedząc, jak zareagować. Był zdecydowany tym razem niczego nie popsuć. - Ponieważ nie mógłbym cię nigdy skrzywdzić – powiedział. Po czym, w przypływie odwagi, dodał – Przyjąłbym za ciebie każde uderzenie. Był dumny z siebie i oczekiwał, że Polly w końcu zrozumiała, ile dla niego znaczyła. Zamiast tego jednak, ku jego zaskoczeniu, zmarszczyła brwi z widoczną konsternacją. - Nie chcę, byś ty, czy ktokolwiek inny, podkładał się za mnie – warknęła. Najwyraźniej poczuła się urażona. - Całkiem dobrze sama sobie radzę w walce. Wolałabym przegrać z powodu przegranej niż dlatego, że ktoś się za mnie podłożył. Sam nie wiedział, co powiedzieć. Nie tak to wszystko sobie wyobrażał. Sądził, że będzie mu wdzięczna za przejęcie uderzenia i nie mógł zrozumieć, dlaczego była taka zła. - Hm… − zaczął. – Nie chciałem cię zdenerwować. - To dlaczego to zrobiłeś? – odparła bardziej stanowczo z wciąż zmarszczonym czołem. Sam nie miał wyboru. Wiedział, że nadeszła chwila − albo teraz, albo nigdy. - Ponieważ cię kocham – usłyszał swój beznamiętny głos.
Zapanowała pełna magii cisza, jakby ktoś inny się tu pojawił i przemówił jego ustami. Nie mógł uwierzyć, że w jakiś sposób zdołał zebrać się na odwagę i wypowiedzieć te słowa. Polly gapiła się na niego, również zaskoczona, i powoli wyraz jej twarzy zmieniał się. Złość ustąpiła niedowierzaniu. Pierwszy raz Polly wydała się oniemiała z wrażenia. Serce Sama biło mocno w piersi i z ledwością oddychał. Ale przynajmniej to zrobił. Teraz, jeśli nie czuła tego samego, mogła po prostu odejść. Sam podejrzewał, że powie, iż lubi go jako przyjaciela, lecz nie czuje do niego tego, co on do niej, po czym odwróci się i odejdzie. I przygotował się na to. Jednak ku jego zdziwieniu Polly pozostała w miejscu i wpatrywała się w niego. Żałował bardziej niż kiedykolwiek, że nie potrafił w tej chwili odczytać jej myśli. Jednakże wampirza umiejętność czytania w myślach zdawała się ograniczona w kwestii miłości. Sam wiedział, że musi wybierać: teraz lub nigdy. Słońce przedarło się przez ciężkie chmury i rozświetliło cały horyzont. Powoli oświetliło też jej twarz i jej jarzące się, błękitne oczy. Sam podszedł bliżej, nachylił się i przywarł ustami do jej warg. Jej usta były niewiarygodnie miękkie. Na początku nie zareagowała. Poczekał chwilę, mając nadzieję, że odda pocałunek, licząc na to, że nie zrobił z siebie głupca. I wtedy, sekundę później, pocałowała go. A kiedy to zrobiła, poczuł, jak cały jego świat zamknął się w niej. I wiedział, że wreszcie znalazł prawdziwą miłość.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Osamotniona Caitlin szła w półmroku, we mgle spowijającej wyspę Skye. Zabawa skończyła się już dawno i Caitlin poczuła, że potrzebny jej długi spacer, by oczyścić myśli. Idąc przed siebie, spuściła wzrok i zauważyła omszałe podłoże i zapadające się w nim jej bose stopy. Zastanowiła się, dlaczego nie założyła butów. Podniosła wzrok i zobaczyła, że weszła na niewielki, sklepiony mostek, a kiedy rzuciła okiem ponad jego krawędzią, dostrzegła liczącą setki stóp przepaść i huczący w dole ocean. Skądś wiedziała, że gdyby tylko poślizgnęła się, nawet o cal, jej życie dobiegłoby końca. Pokonała most, co wydawało się trwać całą wieczność, a kiedy dotarła na drugą stronę, podniosła wzrok i poprzez mgielną zasłonę dostrzegła kontury wielkiego zamku – największego i najbardziej niesamowitego, jaki do tej pory widziała, obfitującego w łuki i iglice oraz otoczonego fosą. Kiedy zbliżyła się do niego powoli, zwodzony most ruszył w dół z jękiem, po czym wylądował z hukiem na ziemi. Ruszyła dalej po ciężkim, dębowym moście i nagle, w wejściu, z mgły wyłoniła się samotna postać. Poczuła, jak jej serce stanęło. Blake. Caitlin stanęła jak wryta z mocno bijącym sercem. Wówczas Blake podszedł do niej. Sięgnął po jej dłoń i poprowadził do wejścia. Wiedziała, tak po prostu, że zamek należał do niego. Coś skłaniało ją do tego, by się odwróciła i uciekła; lecz była bezsilna. Pozwoliła, by ją poprowadził przez wejście, a kiedy znaleźli się w środku, zwodzony most zatrzasnął się za nimi z hukiem, zamykając ich w środku. W ogromnym zamku panował mrok rozświetlany gdzieniegdzie pochodniami.
Uzmysłowiła sobie, że prowadził ją w górę po marmurowych, krętych schodach, mijając niezliczone kondygnacje. Potem pokonali liczne korytarze, aż dotarli do ogromnych, sklepionych drzwi. Wiedziała, że była to jego komnata. Podniósł dłoń i otworzył drzwi, a Caitlin, myśląc o Calebie i zastanawiając się, gdzie był, była gotowa odwrócić się i uciec. Kiedy jednak Blake chwycił jej dłoń, zdała sobie sprawę, że była bezradna, nie potrafiła mu się oprzeć. Podniósł ją i wniósł do swej komnaty. Jego brązowe oczy płonęły intensywnym blaskiem, dokładnie tak, jak pamiętała. Powoli i delikatnie opuścił ją na największe łoże, jakie kiedykolwiek widziała, na najbardziej miękkie płótna i poduszki, jakie kiedykolwiek czuła. Usiadł przy niej, po czym nachylił się i delikatnie pocałował w usta. Wbrew sobie Caitlin była bezradna i nie potrafiła mu się oprzeć. Nagle, rozległo się walenie do drzwi, ktoś zaczął uderzać żelazną kołatką o dębowe podwoje. Jej serce stanęło. Wiedziała, że to Caleb przyszedł sprawdzić, co u niej. - Caitlin! – wrzasnął zza drzwi. Caitlin spróbowała wstać, ale Blake przytrzymał ją w miejscu. Podniósł palec i przyłożył do jej ust. - Ciii – powiedział. Rozległo się kolejne bicie w drzwi. - Caitlin! - Caitlin! – dobiegł ją głos. Caitlin zerwała się ze snu. Usiadła wyprostowana w łóżku, oddychając z trudem. Była zdezorientowana i próbowała zorientować się w swoim otoczeniu. Rozejrzała się wkoło i uświadomiła sobie, że właśnie się obudziła we własnej
komnacie, na zamku Dunvegan, i że była sama. W odległym końcu pomieszczenia zobaczyła Scarlet leżącą na kozetce z Ruth w objęciach. Wyjrzała przez okno i dostrzegła wschodzące właśnie słońce i pierwsze oznaki świtu. Nie była w zamku Blake’a, ani nigdzie w pobliżu. To wszystko było tylko snem. Przerażającym snem. Poczuła ulgę, ale mimo to, jednocześnie, ten sen wydał się taki realny. Nawet pomimo tego, że był to tylko sen, poczuła wyrzuty sumienia, jakby oszukała Caleba. Musiała na siłę przekonywać samą siebie, że był to tylko sen. Nie zrobiła nic złego. Obejrzała się na puste łoże, rozejrzała po pokoju i nigdzie nie zauważyła Caleba. Gdzie mógł być? Wówczas sobie przypomniała. Ze względu na ślubny rytuał wampirów, panna młoda i pan młody mieli spać osobno w noc poprzedzającą zaślubiny. Drzwi odezwały się kolejnym pukaniem. - Caitlin! – rozległ się podekscytowany, damski głos. Caitlin wstała, narzuciła jedwabną szatę i pospieszyła ku drzwiom. Od chwili, kiedy podczas świętowania zobaczyła Blake’a, z trudem przychodziło jej o nim nie myśleć. I to ją denerwowało. Kochała Caleba, tylko jego. Mimo to, Blake czyhał wciąż gdzieś w zakamarkach jej świadomości. Żałowała, że nie mogła zupełnie wymazać go z pamięci i w ten sposób okazać lojalność wobec Caleba. Po prostu nie była w stanie. Po tym, jak go zobaczyła, jak zniknął w następnej chwili, zaczęła wypytywać innych o niego i z szokiem przyjęła do wiadomości, że mieszkał tu razem z klanem. Caitlin nie spodziewała się tego. Nawet przez głowę jej to nie przeszło – zwłaszcza po tym, gdy nie spotkała go w momencie pojawienia się na Skye. Kiedy przeszła przez komnatę i otworzyła dwuskrzydłowe drzwi, nadal będąc podenerwowaną, niemal spodziewała się ujrzeć tam Blake’a, pomimo damskiego głosu. Na szczęście, była to Polly. Stała i czekała podekscytowana z szerokim uśmiechem na twarzy. Caitlin nie widziała jej jeszcze tak uszczęśliwionej i zadowolonej.
- Wstajesz już? – wykrzyknęła i wbiegła do środka. – Spóźnimy się! Caitlin zaczerpnęła tchu, zamknęła drzwi i weszła za Polly do swojej komnaty, czując na powrót ulgę. Polly zawsze potrafiła w jakiś sposób odwrócić jej myśli od kłopotów. - Spóźnimy się? Z czym? – spytała zmieszana Caitlin. - Jedynie z przygotowaniami do najważniejszego dnia w twoim życiu! – powiedziała Polly z poirytowaniem w głosie. – To ostatni dzień przed twoim ślubem! Dziś musimy przygotować wszystko na tę wielką chwilę. Kwiaty, suknię, ucztę, ceremonię… Przytłoczona tym wszystkim Caitlin uniosła dłoń. Wiedziała, że Polly była w swoim żywiole, jakby od dawna na to czekała. Caitlin natomiast nie miała w tym najmniejszej wprawy. Wszystkie te zabiegi przytłaczały ją, a ona chciała jedynie wyjść za Caleba. Nie czuła potrzeby organizowania ceremonii z pompą. A nawet jeśli, to z pewnością było za wcześnie, by tym wszystkim się zajmować. - Polly, jeszcze nie obudziłam się na dobre – zaprotestowała Caitlin. Polly uśmiechnęła się, przeszła przez komnatę i zaczęła wybierać strój dla Caitlin, wyrzucając ubrania z komody na łóżko. - Od tego tu jestem – powiedziała Polly. Caitlin wiedziała, że Polly już zdecydowała, że była podekscytowana, jak mało kiedy. Wykryła w swojej przyjaciółce jeszcze coś: poczucie spokoju i zadowolenia, których nigdy wcześniej u niej nie dostrzegła. Coś się w niej zmieniło: jeśli Caitlin nie myliła się − Polly była zakochana. Caitlin natychmiast pomyślała o Samie. Ostatnim razem, kiedy widziała ich, oboje opuszczali biesiadę, trzymając się za ręce. Czyżby coś się wówczas wydarzyło? Caitlin przyglądała się uważnie Polly, która podbiegła do niej i z radością owinęła jej ramiona szalem. - Polly? – spytała Caitlin, uśmiechając się do niej.
Ta odwróciła się w końcu i spojrzała na nią. - Wyczuwam w tobie jakąś zmianę – powiedziała i zauważyła na policzkach Polly delikatny rumieniec. Tak, z całą pewnością się zarumieniła. - Nic się nie zmieniło – odparła Polly. Ale Caitlin zobaczyła już, co trzeba. Sam i Polly byli oficjalnie parą. Myśl ta sprawiła Caitlin radość. Bardzo chciała, by Polly stała się częścią jej rodziny. Jej siostrą. Jej prawdziwą siostrą. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i do komnaty weszły Taylor, Barbara i kilka innych dziewcząt należących do klanu Aidena. Wszystkie były zarumienione, szczęśliwe i podekscytowane, podobnie jak Polly, ubrane w najwytworniejsze suknie i w dłoniach trzymały kwiaty. Powitały Caitlin okrzykiem i otoczyły kręgiem z radością. Caitlin zatkało. - Przecież nie biorę ślubu już dzisiaj – zaprotestowała. - Nie – powiedziała Taylor. – Ale został już tyko dzień! I dziś musisz się przygotować. Czeka nas mnóstwo pracy. To takie ekscytujące! Ruth zaskomlała i Caitlin obejrzała się. Spostrzegła za sobą Scarlet, która szarpała jej suknię, patrząc w górę z entuzjazmem. - Mogę pomóc? – spytała. – Mamusiu, proszę, obiecałaś! Powiedziałaś, że będę sypać kwiatki! Chcę pomóc! We wszystkim! Przecież to mój pierwszy ślub! Dziewczęta wybuchnęły śmiechem, a Caitlin chwyciła Scarlet i uściskała ją. - Oczywiście, że możesz, skarbie – powiedziała. Odwróciła się do pozostałych. - A co z Calebem? – spytała. – Nie pomoże w planowaniu? - Nie dzisiaj – powiedziała Polly. – Dziś jest babski dzień. I na początek, mam dla ciebie niespodziankę.
Pozostałe dziewczęta zamilkły, wyczekując niecierpliwie. Caitlin wiedziała, że wszystkie skrywały przed nią jakąś tajemnicę. Patrzyła z zaciekawieniem, jak Polly przeszła przez komnatę wraz z pozostałymi i podeszła do gałki umieszczonej w murze, której wcześniej nie zauważyła. Polly pociągnęła za nią, ukazując wielką, schowaną we wnęce szafę. Wewnątrz szafy czekał ją widok, który sprawił, że serce jej stanęło. W ogromnej szafie wisiała najpiękniejsza suknia ślubna, jaką Caitlin kiedykolwiek widziała. Była nieskończenie długa, cała w koronkach, z wąskim, wysadzanym klejnotami pasem wokół talii. Była rozkloszowana, miała długie rękawy i tren, który zdawał się nie mieć końca. Co dziwne, miała niezwykły, wysoki kołnierz otaczający szyję. Najdziwniejsze było jednak to, że była czarna. Polly sięgnęła do środka szafy i wyjęła suknię. Od razu podbiegły do niej z pomocą dwie dziewczyny i podtrzymały tren, aby nie dotknął podłogi. Caitlin była pod tak dużym wrażeniem niespodzianki, piękna sukni, troski okazanej przez Polly i wszystkie te dziewczyny, że nie wiedziała, co powiedzieć. Chciała im podziękować, wyrazić swoją wdzięczność, lecz brakło jej słów. - Jest czarna – usłyszała swój pełen podziwu głos. - Tak – powiedziała Polly. – Ślubny kolor świata wampirów. Mam nadzieję, że ci się podoba. Oszołomiona Caitlin podeszła bliżej i przesunęła dłonią wzdłuż sukni. Od zawsze wyobrażała sobie swój ślub pewnego dnia, i teraz, po raz pierwszy odczuła, że działo się to naprawdę. Już kiedy była małą dziewczynką zastanawiała się, w jakiej sukni chciałaby wziąć ślub. Nigdy nie zdecydowała się na jakąś konkretną, czy też jakiś konkretny fason – ale zawsze przeczuwała, że nie będzie to taka typowa suknia. A ta z pewnością typowa nie była. Biła na głowę wszystkie, o których Caitlin kiedykolwiek myślała. Nie była przeznaczona dla dziewczyny – tę suknię miała założyć kobieta. A nawet bardziej – ta suknia była godna samej królowej. Caitlin spojrzała w dół, śledząc wzrokiem tren, i zauważyła, że materiał był poprzetykany diamentami, że kiedy się poruszył, suknia skrzyła się tysiącami
barw. Caitlin zamurowało. Była przejęta, pełna wdzięczności i w jej oczach pojawiły się łzy. Odwróciła się i przytuliła Polly. Potem uściskała pozostałe dziewczęta. - Jest piękna – powiedziała. – To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam. - Przymierz ją! – zawołała Scarlet zachęcająco, a pozostałe dziewczyny zawtórowały jej okrzykiem. Łzy Caitlin przeistoczyły się w szczęśliwy śmiech, kiedy dziewczęta pomogły jej wyswobodzić się z szat i przytrzymały suknię, by mogła do niej wejść. Kiedy była w środku, podciągnęły ją do góry i związały na plecach sznurkiem, krzyżującym się w górę. Zaczęła odczuwać coraz większy ucisk wokół klatki piersiowej. Była w szoku, kiedy uświadomiła sobie, że suknia pasowała idealnie – jakby była przeznaczona wyłącznie dla niej. Caitlin poczuła się w sukni jak zupełnie inna osoba; nigdy wcześniej nie czuła się tak dostojnie. Okręciła się i poczuła, jak materiał uniósł się i pofrunął za nią, po czym osunął się powoli z powrotem na podłogę. Wspaniałe uczucie. Caitlin widziała po zdumionych spojrzeniach dziewcząt, ze również były zaskoczone, jak świetnie suknia dopasowała się do niej. - Zadziwiające – szepnęła Polly. - Nigdy jeszcze nie widziałam niczego podobnego – powiedziała Taylor. – Pasuje ci niczym rękawiczka. Niewiarygodne. Caitlin podeszła do ogromnego lustra i stanęła przed nim, instynktownie zamierzając sprawdzić, jak wyglądała. Lecz nie ujrzała swego odbicia i przypomniała sobie poniewczasie, że było to bezcelowe. Mimo to wpatrywała się w puste lustro, stwarzając pozory, że była człowiekiem. - Skąd się tu wzięła? – spytała.
- Od Aidena – odparła Polly. Caitlin odwróciła się i spojrzała na nią z niedowierzaniem. Nigdy nie podejrzewałaby go o to. - Powiedział, że trzymał ją dla ciebie od wielu stuleci. Że od zawsze była ci przeznaczona. Wiadomość ta wstrząsnęła Caitlin. Stuleci? Od jak dawna wiedział, że wyjdzie za mąż? Od samego początku, od chwili, kiedy spotkali się po raz pierwszy? Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, ile wiedział – oraz jak dużo wiedział o jej przyszłości, która miała dopiero nadejść? Czy widział w niej jakieś dzieci? - Mamusiu, czy ja również mogę dostać taką suknię? – spytała Scarlet. Caitlin uśmiechnęła się do niej. - Oczywiście, że tak, skarbie. Jestem pewna, że znajdziemy kogoś, kto uszyje coś dla ciebie, dobrze? Dziewczęta skinęły głowami. - Jak się rzuca kwiatki? – nagabywała Scarlet. – Chcę poćwiczyć. Dziewczęta roześmiały się. - Co do kwiatów – powiedziała Taylor – musisz wybrać. Jaki rodzaj chciałabyś mieć w czasie ceremonii? I jaki na weselnej uczcie? Jedna z dziewcząt podeszła bliżej i pokazała Caitlin kilka odmian kwiatów: długie, różnokolorowe róże, hortensje, tulipany… W oczach Caitlin, wszystkie były piękne. Poczuła się przytłoczona tym wyborem. - Hm… - zaczęła Caitlin. - A co z zaproszeniami? – wtrąciła Barbara. Wolisz ten papirus, czy ten? – spytała, podnosząc do oczu kilka różnej grubości kawałków papirusu. - A jaki atrament? – spytała inna dziewczyna. – Oczywiście, zakleimy zaproszenia woskiem, tak? Jakiego koloru wosk wybierasz?
W głowie Caitlin zakotłowało się od tych pytań i szczegółów. Nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad tym. - A w jakim kolorze powinny być suknie druhen? – spytała jeszcze inna. - W tradycyjnym ślubnym kolorze wampirów – wyjaśniła Polly. – Panna młoda ubiera się na czarno, a jej druhny na biało. Tylko, czy chciałabyś czystą biel, czy jakiś jej odcień, a może zupełnie inny kolor? A co z panem młodym? – spytała inna dziewczyna. – I jego świadkami? Na większości wampirzych ślubów noszą czarne, aksamitne szaty z wysokimi kołnierzami i białe, satynowe koszule z ćwiekami i mankietami. Ale może wolisz inny zestaw kolorów? I czy chcesz, by Caleb był ubrany inaczej niż pozostali? - Co chcesz zrobić z włosami? – spytała kolejna dziewczyna. – Upiąć je wysoko, czy rozpuścić? I co z makijażem? - Kto jest drużbą Caleba? – padło kolejne pytanie. - Jakie rodzaje napitków mają podać późnym popołudniem? – spytała inna dziewczyna. – Mamy koktajle zaprawiane krwią, zwykłe i trzy odmiany krwi. - Jakie jadło mają podać do tego? – spytała jeszcze inna. - Gdzie ustawić świece podczas ceremonii? – spytała kolejna. – I jaki ołtarz planujesz? - Wybrałaś już obrączkę dla Caleba? – spytała Polly. Caitlin w końcu wybuchnęła śmiechem i podniosła dłoń. - Dość. Proszę. Jesteście wszystkie kochane. I bardzo wam dziękuję. Nie wiem nawet, od czego zacząć. Nie myślałam jeszcze o tym wszystkim. Sądzę, że wszystko będzie odpowiednie. Nie dbam ani o kolory, ani o kwiaty, czy też inne szczegóły. Ja tylko chcę wyjść za Caleba. Tylko to się dla mnie liczy. - Cóż, po to tu jesteśmy – powiedziała Polly. – Zajmiemy się tym wszystkim za ciebie. W porządku?
Caitlin skinęła głową. - Tak, proszę. Cokolwiek postanowicie, ja na wszystko się zgadzam. W komnacie rozległy się podekscytowane szepty dziewcząt, które natychmiast zaczęły debatować nad tym, co wybrać i co zaplanować w jej imieniu. - W takim razie w porządku – powiedziała Polly. – Zdecydujemy o tym wszystkim później. Teraz wydostańmy cię z tej sukni i niech rozpoczną się rytuały dnia poprzedzającego zaślubiny! Kiedy dziewczęta pomagały Caitlin zdjąć suknię i ubrać na powrót jej strój, Caitlin obejrzała się na Polly ze zdziwieniem. - Jakie rytuały? – spytała. - Jak to, życzenie przedślubne – powiedziała Polly, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Caitlin wciąż była zaintrygowana. - Zanim dojdzie do ślubu – wyjaśniła Taylor – panna młoda zabierana jest w magiczne miejsce, gdzie może wypowiedzieć życzenie. Coś takiego zdarza się tylko raz w życiu. Niedaleko stąd znajduje się takie miejsce, gdzie, jak powiadają, cokolwiek sobie zażyczysz, stanie się naprawdę. Tam się teraz udamy. Caitlin wiedziała, czego sobie życzyć – ale to już stawało się rzeczywistością. Chciała być z Calebem. Nie chciała jednak rozczarować dziewcząt; jeśli to wszystko wiązało się z wampirzym ślubem, była gotowa przez to przejść. Poza tym, nie miała nic przeciwko, by ujrzeć inną część wyspy i zaczerpnąć świeżego powietrza. A poza tym, nie miała wyboru. Zanim się obejrzała, została ubrana w nowe, piękne szaty i błyskawicznie wypchnięta przez drzwi. * Caleb wyjrzał przez okno swojej komnaty i z uśmiechem obserwował, jak
Caitlin wychodziła z zamku głównym wejściem, w otoczeniu swoich druhen. Dostrzegł radość na jej twarzy, zobaczył też, jak bardzo podekscytowana była Scarlet, która przywarła do jej boku. Był cudowny jesienny dzień i Caleb postanowił wejść na dach i obserwować, jak odchodziły, podziwiać piękne, zielone pagórki i zmieniające barwę liście. Pospiesznie opuścił sypialnię, pokonał korytarz, wspiął się po kamiennych, krętych schodach wiodących na dach. Przeszedł po wale i kiedy dotarł do końca, w dole ujrzał przechodzącą właśnie po zwodzonym moście Caitlin i resztę jej kompanii. - Caitlin! – zawołał, utworzywszy tubę z dłoni. Daleko na dole Caitlin podniosła wzrok, podobnie jak pozostałe dziewczyny z jej otoczenia. Caleb wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i pomachał ręką. - Kocham cię! – dodał, poruszając bezgłośnie ustami. Uśmiechnęła się do niego i również wyszeptała te słowa. I w następnej chwili zniknęła w grupie dziewcząt, które ruszyły dalej w drogę. Caleb stał, uśmiechając się i obserwując, jak odchodziły. Jego szczęście nie mogło być większe. Był podekscytowany nadchodzącym ślubem. Wiedział, że to był jej wielki dzień i że wszyscy mieli być zajęci przygotowaniami do ślubu i organizacją wampirzych rytuałów. Dziwił się, jak niewiele przygotowań czekało pana młodego, ale pomyślał, że pewnie tak już musiało być. I szczerze, czuł wielką ulgę na myśl o tym, że nie musiał kłopotać się tymi wszystkimi szczegółami. Był szczęśliwy w tym miejscu i w tej epoce. Uwielbiał być tutaj razem z Caitlin, Scarlet, Ruth i wszystkimi innymi. Czuł się tu swobodnie, jakby nareszcie nie musiał przez cały czas mieć się na baczności. Poszukiwania ostatniego klucza oczywiście cały czas tkwiły w zakamarkach jego świadomości, lecz wiedział, że nie wiele można było zrobić dopóki lokalizacja kolejnej wskazówki nie została objawiona Caitlin. Do tego momentu mogli spokojnie cieszyć się sobą. Wszak ile razy w życiu bierze się ślub? Był szczęśliwy, że miał chwilę czasu dla siebie i mógł zwolnić, i
skupić się na ślubie. Chciał jedynie, by wszystko pozostało tak jak dawniej, by wszystko potoczyło się bez zakłóceń, przynajmniej do końca zaślubin. Potem był gotów kontynuować misję, dokądkolwiek prowadziła. Wrócił myślami do tych wszystkich miejsc i czasów, które już razem z Caitlin odwiedzili i zdał sobie ponownie sprawę, jak bardzo ją kochał. Stała się naprawdę częścią niego; w tej chwili nie wyobrażał sobie życia bez niej. I ponownie poczuł niepokój, kiedy pomyślał, co miało się stać, kiedy już rozwiążą ostatnią wskazówkę. Czy będą mogli nadal być ze sobą? Jak miała wyglądać ich przyszłość? Kiedy tak stał oparty o zimne, kamienne wały w ten październikowy poranek i zastanawiał się, czy kiedykolwiek pisane im było założyć rodzinę, nagle usłyszał czyjś głos: - Tutaj jesteś. Obrócił się na pięcie zaskoczony, że był tu ktoś jeszcze. Jakąś częścią swojej jaźni rozpoznał ten głos, chociaż wszystko mówiło mu, że to niemożliwe. Serce mu stanęło, kiedy odwrócił się i ją ujrzał. Tak, to z pewnością była ona. Stała nie dalej niż dziesięć stóp od niego, zwrócona twarzą, wpatrując się intensywnie i namiętnie, jak to miała w zwyczaju. Sera. Caleb zaniemówił. Podeszła niespiesznie kilka kroków, uśmiechając się krzywo. - Tęskniłeś? – spytała. Caleb miał już odpowiedzieć, ale zamilkł. Nie wiedział, co powiedzieć. Zupełnie zabrakło mu słów. Jak w ogóle była w stanie tego dokonać? Pojawić się tu, i teraz, w tym miejscu i w tych czasach? Kiedy dzieliły go już godziny od ślubu? Chociaż z drugiej strony, uzmysłowił sobie − nie powinien być zaskoczony. Od zawsze potrafiła w jakiś sposób pojawiać się w najmniej odpowiednich momentach, rujnować wszystko to, co dobre w jego życiu. Czuł, jak zaczęła wzbierać w nim frustracja.
- Nie musisz odpowiadać – kontynuowała Sera, podchodząc jeszcze bliżej. – Wyczułam to. Tęskniłeś za mną przeraźliwie. Ale nie musisz się już martwić: jestem tu teraz z tobą. Zrobiła kilka kolejnych kroków i wyciągnęła dłoń, zamierzając położyć ją na jego ramieniu, przyjąwszy swą najbardziej uwodzicielską minę. Caleb cofnął się o krok i pozwolił, by jej dłoń opadła w powietrzu, nie chcąc, by go dotknęła. - Co ty tu robisz? – spytał ozięble. Powoli potrząsnęła głową. - Takiego Caleba pamiętam – powiedziała. – Nadal zgrywasz trudnego do zdobycia. Nadal obawiasz się, by ktokolwiek poznał twe uczucia do mnie. Ale w porządku. Wiem, co tak naprawdę czujesz. - Musisz odejść, Sero – odpowiedział Caleb.− Przykro mi, że tu przybyłaś, ale nie jesteś tu mile widziana. To teraz nasz czas. Caitlin i mój. Sera spojrzała z nachmurzoną miną. - Nie wymawiaj przy mnie jej imienia – fuknęła. – Ona się nie liczy. Wiesz o tym. Zwróciłeś na nią oczy jedynie dlatego, że nie mogłeś mieć mnie. Wiem, że za mną tęskniłeś. - Przybyłam na dzień przed twoim ślubem, by ocalić ciebie przed tym, czego tak naprawdę nie pragniesz. Masz teraz szansę. Twoją ostatnią, zanim popełnisz największy błąd swego życia. Wróć do mnie. Do naszego domu we Francji. Założymy nową rodzinę. Będziemy szczęśliwi, jak dawniej. Caleb potrząsnął głową. Był zdumiony, jak głęboko tkwiła w swojej ułudzie, zwłaszcza, że minęło już tyle lat. - Naprawdę mi przykro – zaczął – ale nie kocham cię już od wielu stuleci. Sądziłem, że wyraziłem się jasno. To nie jest gra. Nie zgrywam trudnego do zdobycia. Szczerze, nie żywię już do ciebie żadnych uczuć. Dlatego też grzecznie cię proszę, odejdź. I nie wracaj.
- Jednak przyznajesz, że kiedyś darzyłeś mnie uczuciem? – spytała. Caleb zamyślił się. – Raz. Wieki temu. Całe setki lat. Uśmiechnęła się. – Tylko tyle chciałam usłyszeć. Jeśli czułeś coś do mnie choć raz, możesz poczuć to i drugi. Przecież ja nie zmieniłam się ani trochę. - Ale ja się zmieniłem – odparł Caleb. – Nie jestem już tą samą osobą, którą kiedyś znałaś. Dojrzałem i zmieniłem się. Caitlin mnie zmieniła. To ją teraz kocham. Naprawdę ją kocham. I poślubię ją. Nie mogę się już doczekać. I nic, co powiesz, czy zrobisz nie sprawi różnicy. - A co z naszym synem? – warknęła Sera praktycznie przez łzy. – Co z Jadem? – warknęła ponownie, używając jego imienia, jak broni. – Czyżbyś tak wygodnie o nim zapomniał? Czy nic już dla ciebie nie znaczy? Caleb na myśl o synu poczuł łzy w oczach. Bardzo za nim tęsknił, każdego dnia, lecz nic nie mogło mu go zwrócić. W końcu pogodził się z tym. - Przykro mi Sero, lecz Jade odszedł. Nie możemy już nic zrobić, by to zmienić. Odwrócił się by odejść, uświadomiwszy sobie, że żadne jego słowa nie były w stanie wpłynąć na zmianę jej postawy, mając równocześnie nadzieję, że Sera po prostu zniknie. Chwilę później poczuł na swoim ramieniu zimną dłoń, poczuł, jak go pociągnęła i odwróciła w swoją stronę. Tym razem patrzyła gniewnie, a jej twarz wykrzywiała furia. - Masz czelność nie okazywać mi szacunku? – spytała. – Mi? Tej, którą kochałeś przez wieki? – zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów i z powrotem, jakby był jakimś robakiem. – Jak bardzo upadłeś. Jesteś żałosną kreaturą. - Skończyłaś? – spytał. Jej twarz wykrzywił jeszcze większy gniew.
- Nie. Nie skończyłam. Nigdy z tobą nie skończę. Nikt mnie nie będzie odrzucał. Nikt!- Praktycznie wypluła te słowa, jakby była wariatką. – Popełniłeś dziś największy błąd swego życia. Jeśli nie mogę być częścią twego życia, ona również nie będzie. Jeśli nie chcesz mnie za kochankę, będziesz miał we mnie wroga. Dokładnie dziś, tuż przed twoim ślubem, przeklinam cię: oświadczam, że poświęcę resztę życia, by rozdzielić was dwoje, zniszczyć to, co razem zbudowaliście. Od dziś, od teraz jestem waszym zaprzysięgłym wrogiem. Caleb zauważył, jak jej oczy zmieniły barwę i w tej samej chwili zrozumiał powagę jej klątwy – i dreszcz przeszył mu ciało. Jej klątwa zdała się pochodzić z czeluści samego piekła. Wiedział, że mówiła poważnie. Zanim zdążył odpowiedzieć, Sera odwróciła się nagle, skoczyła w powietrze, i odleciała w dal, łopocząc ogromnymi, czarnymi skrzydłami. Caleb obserwował jak znikała we mgle i czuł coraz głębszy niepokój. Czuł, jak ogarniał go chłód, jak przenikała wilgoć i wiedział, że dokądkolwiek odleciała, nic dobrego z tego nie mogło wyniknąć.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Wisząc w powietrzu do góry nogami, uwiązany wokół kostek srebrną liną, Kyle podniósł wzrok i spojrzał na Rynda – jego ogromne, czarne, pozbawione życia oczy, okropny grymas twarzy – kiedy ten wziął zamach ogromnym, srebrnym mieczem, celując w jego gardło. Wiedział, że ta chwila mogła być jego ostatnią. W jakiejś mierze poczuł ulgę. Żył już wiele stuleci, o wiele za długo i dobrze o tym wiedział, a śmierć mogła przynieść spokój i wytchnienie. Z drugiej strony, kiedy o tym pomyślał, zorientował się, że śmierć w jego przypadku wcale nie oznaczała odpoczynku – raczej szybkie zejście do piekieł. Wiedział, że musiał spodziewać się wiekuistej batalii z demonami, tortur wyrządzanych przez obrzydliwe stwory i nie spieszyło mu się do tego szczególnie. Co ważniejsze, nadal miał niedokończone sprawy na ziemi. Pomyślał o Caitlin, o Calebie, o Samie, o tym, jak bardzo ich wszystkich nienawidził i o tym, że nie mógł tak po prostu odejść, nie rozerwawszy ich najpierw na strzępy, nie przysporzywszy im cierpienia, które sam musiał znosić – i to natchnęło go całkiem nową determinacją, by walczyć o życie. Zaczerpnął tchu i szybko wykrzyczał jedyne słowa, które, jak wiedział, mogły, ale tylko mogły, powstrzymać Rynda od dokończenia dzieła: - Mogę cię zaprowadzić do Świętego Graala! Rynd wstrzymał miecz w połowie uderzenia, zaledwie kilka cali od szyi Kyle’a. Powoli, stopniowo opuścił go, patrząc gniewnie. - Ty? – parsknął. – Jak? Kyle zauważył, że Rynd zaczął się zastanawiać. Przypomniał sobie, że Graal znaczył dla niego wszystko, że Rynd miał obsesję na jego punkcie przez cały swój żywot. Rynd był przekonany od samego początku, że gdyby tylko go znalazł, posiadłby tajemnicę wiodącą do wampirzej nieśmiertelności – rzadkiego rodzaju nieśmiertelności, która sprawiała, że nawet wampir był odporny na wszelkiego rodzaju ataki i śmierć – że dzięki niemu stałby się najpotężniejszym wampirem, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Kyle nie wierzył, że Graal
istniał – ale wiedział, że była to właściwa przynęta, by przekonać Rynda do siebie. Kyle przełknął. - Caitlin – ta dziewczyna, z powodu której cofnąłem się w czasie i którą chcę odszukać – jest na tropie starożytnej tarczy. A nie odnajdzie jej, póki najpierw nie znajdzie Graala. Wiem, że to prawda. Nawet teraz, w tej chwili, podąża ścieżką, która prowadzi do jego odnalezienia. Przybyłem tu, by ją powstrzymać. I potrzebuję twojej pomocy. - Dlaczego po prostu sam jej nie zabijesz? – warknął Rynd. – Czy postarzałeś się tak bardzo, osłabłeś i zdziecinniałeś, że nie potrafisz już nic osiągnąć bez czyjejś pomocy? Kyle usłyszał rżenie stojących wokół wampirów i poczuł, jak rozgorzał w nim gniew, ale zebrał ostatki cierpliwości i powstrzymał się. Jakby nie było, wciąż był skazany na łaskę Rynda. - Stała się potężna – silniejsza, niż byłbyś skłonny uwierzyć. Jej brat, Sam, ma tę samą zdolność, co ty. Potrafi zmieniać kształt. Muszę mieć kogoś, kto temu zaradzi. Muszę mieć kogoś, kto użyje tej umiejętności przeciwko niej. Kto ją oszuka i sprawi, że będę w końcu mógł ją zabić, raz na zawsze. - Cóż, strasznie mi pochlebiasz – powiedział powoli szyderczym tonem Rynd. – Innymi słowy, myślałeś, że możesz mnie wykorzystać. Dla własnych celów. Rynd wycofał miecz powoli, powtórnie gotując się do zadania ciosu. - NIE! – krzyknął błagalnie Kyle. – Nie chciałem cię wykorzystać. Chciałem ci pomóc. Ty pomożesz mi dobrać się do nich. Potem zaprowadzą nas do Graala. A ja przekażę go tobie. - A może po prostu zabiję tu ciebie i zostawię, byś powisiał z innymi. Jako karma dla nietoperzy. Kyle przełknął. - Ale jak miałbyś na tym skorzystać? Rynd odchylił się i roześmiał mrocznym, złowieszczym śmiechem.
-Nie zawsze kieruję się swoim interesem. Czasami robię coś, co sprawia mi przyjemność. To powiedziawszy, Rynd odchylił miecz, zrobił krok w przód i zamachnął się nim mocno. Kyle zamknął oczy, czując powiew powietrza od przelatującego miecza, zdając sobie sprawę, że w następnym ułamku sekundy mógł już nie żyć. Nie miał już nic więcej do powiedzenia. Była to jego ostatnia chwila na ziemi. I, ku swemu zdziwieniu, bał się. Chwilę później poczuł, jak runął w dół, twarzą do przodu, zastanawiając się, czy właśnie tak wyglądał upadek do piekieł. Wtedy jednak jego twarz uderzyła o coś twardego i zrozumiał, że wylądował twarzą płasko na ziemi. Reszta jego ciała podążyła wkrótce za głową, również uderzając o ziemię, i kiedy podniósł wzrok, zdał sobie sprawę, że Rynd, zamiast w jego gardło, ciął po sznurze. Kyle poleciał na ziemię. Był nadal związany, jednak żywy. Odetchnął z ulgą. Rynd podszedł bliżej, ledwie mijając butem jego twarz, i rozciął linę wiążącą stopy Kyle’a. Kyle skoczył natychmiast na nogi, odwrócony twarzą do Rynda. Był wściekły i cały czerwony na twarzy. Jednak, Rynd górował nad nim, był ogromny. Spojrzał gniewnie w dół na Kyle’a. - Tęskniłem za tobą, Kyle – powiedział. – Zbyt dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz widziałem kogoś tak podłego jak ja sam. To powiedziawszy, nagle ruszył przed siebie, uderzając Kyle’a mocno w ramię i oddalając się niespiesznie polną drogą pomiędzy setkami wiszących ciał. Kiedy zniknął we mgle, tuziny jego zwolenników pomknęły za nim w jednym rzędzie. Kyle pospieszył za nimi, nie chcąc pozostać w tyle.
Szli we mgle polną drogą w stronę zapadającego zmierzchu, aż wreszcie mgła przerzedziła się nieco i Kyle zdołał dostrzec wąski zwodzony most spinający fosę. Za nim leżał niewielki zamek w kształcie trójkąta z prostymi blankami, niskimi i kanciastymi murami. Kyle dobrze pamiętał to miejsce. Zamek Caeverlock. Siedziba prawdziwego zła. Miejsce, w którym Kyle spodziewał się zastać Rynda. Kyle dogonił go i szedł teraz tuż za nim w stronę wejścia do zamku. - Przybyłeś w idealnym momencie – powiedział Rynd bez oglądania się za siebie. – Jutro przypada festiwal Samhain. Będzie mnóstwo okazji do rzezi i wielu ludzkich jeńców do torturowania. Nasza ulubiona noc w roku. Kiedy się skończy, zapolujemy na twoich przyjaciół. Rynd zatrzymał się w wejściu na zamek i odwrócił do Kyle’a, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech wyglądający raczej jak grymas. - W zasadzie, myślę, że bardzo mi się to spodoba.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Caitlin szła wraz z druhnami omszałymi pagórkami wyspy Skye, a widoki rozciągające się przed nimi zapierały jej dech w piersiach. Wczesne, poranne, czerwone słońce wisiało nisko nad horyzontem, oświetlając otwartą przestrzeń. Krajobraz poprzetykany był niewielkimi jeziorami, a trawa, po której szły miała odcień żywej zieleni, bardziej soczystej Caitlin nie widziała. Miała wrażenie, że trafiły do miejsca, z którego ziemia brała początek, miejsca tak czystego, że wyglądało nierealnie. W chwili, kiedy Caitlin zaczęła się zastanawiać, dokąd szły, Polly odezwała się, odczytując jej myśli. - Faerie Glen – powiedziała pełnym podniecenia głosem. Była jeszcze bardziej radosna niż zazwyczaj. Praktycznie podskakiwała, pokonując malowniczy krajobraz razem ze wszystkimi. – To jedyne miejsce na świecie, w którym jak powiadają, jeśli wypowiesz życzenie, to ono się spełni. Jest to też starożytny, wampirzy rytuał, podczas którego panna młoda wypowiada jedno, ostatnie życzenie przed swymi zaślubinami. Caitlin myślała o tym, obchodząc kolejny, łagodnie opadający pagórek, trzymając Scarlet za rękę i podziwiając kolejny, oszałamiający widok. Miejsce ostatniego życzenia. Caitlin miała jednak wrażenie, że wszystko, czego mogłaby sobie życzyć, już miała. Miała Caleba, Scarlet, Ruth, Sama, Polly, Aidena i wielu bliskich jej przyjaciół w pobliżu. I do tego wychodziła właśnie za mąż. Czego innego mogłaby jeszcze chcieć? Dziecko. Tak, dziecko. Z Calebem. Może mogłaby tego sobie zażyczyć. Idąc dalej, poczuła, że nareszcie wszystko w jej życiu układało się idealnie. Chociaż jednocześnie resztki snu o Blake’u wciąż tliły się gdzieś w jej głowie. Dlaczego musiał przyśnić się jej akurat w noc poprzedzającą tak świąteczny dzień? Czuła poirytowanie, jakby Blake w jakiś sposób dostał się do jej snu, zakłócił jej wyjątkowy czas. Nie chciała myśleć o nim, ani nawet odczuwać jego obecności w zakamarkach swojej świadomości. Idąc jednak dalej, za każdym razem, kiedy usłyszała trzask gałązki, czy łopotanie ptasich skrzydeł,
mimowolnie podskakiwała i rozglądała się, chcąc sprawdzić, czy aby Blake nie stał gdzieś w pobliżu i nie wpatrywał się w nią. W jakiejś mierze była spięta. A tego z pewnością nie chciała. Był czas, kiedy kochała Blake’a. Bardzo kochała. Ale było to wtedy, gdy myślała, że straciła Caleba na zawsze. Od momentu, kiedy Caleb wrócił do jej życia, nie pomyślała o Blake’u ani razu. A przynajmniej nie zrobiła tego świadomie. Zastanawiała się, dlaczego życie nie mogło być prostsze? Kiedy ominęły kolejny pagórek, ich oczom ukazała się widowiskowa, pokryta mchem dolina z jeziorem po środku. Była to najbardziej zdumiewająca sceneria, jaką Caitlin w swoim życiu widziała. Odniosła wrażenie, jakby znalazła się w olejnym obrazie, w jakiejś jarzącej się zielenią krainie fantazji, która nie mogła być prawdziwa. Wyczuwała energię płynącą z tego miejsca. Na zewnątrz była to tylko trawiasta dolina u skraju niewielkiego jeziora. Jednakże Caitlin czuła, że gdzieś głęboko pod powierzchnią skrywała coś więcej – i każde życzenie, które by wypowiedziała, rzeczywiście mogło się spełnić. Dziewczęta wydały z siebie stłumiony okrzyk zachwytu i razem zaczęły zbiegać ze wzgórza w kierunku jeziora. Polly chwyciła dłoń Caitlin i w podskokach zbiegły na dół, kierując się ku miejscu, w którym Caitlin miała wypowiedzieć swe życzenie. - Musisz wrzucić monetę do jeziora – wykrzyknęła Polly, kiedy pędziły w kierunku brzegu.- Jeśli wyląduje orłem ku górze, twoje życzenie spełni się. Jeśli reszką, to nie. Tak przynajmniej opisuje to legenda. - Ale ja nie mam żadnej monety – powiedziała Caitlin, śmiejąc się i biegnąc jednocześnie w dół. - Nie martw się – powiedziała Polly, biegnąc przy niej i ciężko dysząc. – Wzięłam jedną dla ciebie. - A ja? – wtrąciła Scarlet. – Ja też chcę jedną! Ruth zaskomlała. - I Ruth też! Polly zaśmiała się.
Wkrótce dotarły do jeziora i wszystkie, pozbawione tchu, zatrzymały się na brzegu. Scarlet śmiała się nieprzerwanie, a Caitlin spojrzała na wodę i zdumiała się na widok jasnoniebieskiej i krystalicznie czystej barwy: dzięki temu zauważyła dno zaścielone tysiącami gładkich, wielokolorowych kamieni. Miejsce to naprawdę wyglądało magicznie. Polly sięgnęła do niewielkiej, skórzanej sakiewki i wręczyła im wszystkim po jednej błyszczącej, złotej monecie. - Rzucacie tylko jeden raz – wyjaśniła, wręczając im monety. – Dobrze się namyślcie nad swoim życzeniem. I niech to będzie coś dobrego. Caitlin spuściła wzrok, otworzyła dłoń i poczuła niewielki, zimny kawałek metalu. Potem zamknęła oczy i z całych sił się skoncentrowała. W tej samej chwili poczuła pieszczotliwe muśnięcie wiatru na swej twarzy i delikatne, przesycone kropelkami jeziora powietrze. Panowała głucha cisza mimo, że w pobliżu stały pozostałe dziewczęta. Caitlin sądziła, że przypuszczalnie również wypowiadały po cichu swoje życzenie. Słyszała jedynie, jak wiatr smagał starodawne omszałe wzgórza, marszcząc powierzchnię wody. Skupiła się ze wszystkich sił. - Chciałabym mieć z Calebem dziecko. Nasze własne dziecko. Wypowiedziała to z taką mocą, że niemal poczuła, jak nakłoniła świat do swej woli, jak zażądała, by spełnił jej życzenie. Nagle poczuła na twarzy coś mokrego. Otworzyła oczy i ze zdumieniem zauważyła, że zaczął padać śnieg. Poczuła respekt. Czyżby jakaś wyższa siła właśnie jej odpowiedziała? Wyciągnęła rękę i rzuciła monetę. I obserwowała, jak moneta opadła w czystej wodzie na dno. Jej serce zabiło mocniej, kiedy zobaczyła, że moneta ułożyła się orłem ku górze. Poczuła, jak jej ciało przeszył ciepły prąd. Miała wielką nadzieję, że jej życzenie się ziści. Obejrzała się w porę, by zauważyć, jak Polly wrzuciła monetę i obserwowała jej lot. Wylądowała reszką ku górze. Pełna nadziei mina Polly zrzedła i zastąpiła ją rozpacz. Caitlin zrobiło się jej bardzo żal.
- Nie przejmuj się – powiedziała, mając nadzieję, że ją pocieszy. – Jestem pewna, że to wszystko to tylko babska gadanina. Jestem pewna, że twoje życzenie spełni się niezależnie od wszystkiego. Polly jednak wyglądała na przybitą - Nie, nie spełni się. Wylądowała reszką do góry. Caitlin podeszła do niej i objęła ją ramionami w dodającym otuchy geście, nie wiedząc, co powiedzieć. - Jakie było twoje życzenie? – spytała. Kiedy na nią spojrzała, zauważyła, że Polly była bliska płaczu. - Chciałam być z twoim bratem już na zawsze. Tylko tyle. Caitlin poczuła dreszcz na plecach, kiedy usłyszała, z jaką powagą Polly to powiedziała. Nigdy jeszcze nie słyszała, by Polly wyrażała się o czymś tak poważnie. Wyczuła, jak bardzo Polly pokochała Sama, jak wiele znaczyło dla niej to, że mogła z nim być. Caitlin nie wiedziała, co powiedzieć. Był to pierwszy raz, kiedy oboje przyznali, że darzyli się miłością. Kiedy namyślała się nad możliwą odpowiedzią, podbiegła do nich nagle Taylor z wyrazem niepokoju na twarzy. - Gdzie jest Scarlet? – spytała z obawą. – I Ruth? Serce Caitlin stanęło. Gwałtownie odwróciła się na pięcie i przeszukała wzrokiem okolice. Nigdzie ich nie było. Nie mogła tego zrozumieć. Jeszcze chwilę temu były u jej boku. A teraz wyglądało na to, że po prostu znikły. Nie miała pojęcia, gdzie mogły się schować w tym pustym krajobrazie. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. - Scarlet! – krzyknęła, słysząc rozpacz we własnym głosie. Nagle niebo zasnuły ciemne chmury i znad jeziora powiała zimna bryza, sypiąc
śniegiem jeszcze obficiej. W tej samej chwili Caitlin poczuła, że już nigdy więcej nie ujrzy Scarlet.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Scarlet skakała po rozległej łące razem z Ruth u boku. Była w doskonałym nastroju. Kiedy wszyscy stanęli przy brzegu jeziora i zaczęli wypowiadać swe życzenia, Scarlet postanowiła, że jednak nie chciała tego robić: wszystko, czego mogłaby sobie życzyć, już się ziściło. Daleko za sobą, w Londynie, zostawiła tego okropnego, paskudnego mężczyznę, który zastępował jej rodziców i ją bił; była cała i zdrowa u boku Caitlin i Caleba; miała nowych rodziców, których kochała; i miała też Ruth, którą traktowała jak siostrę. Niczego więcej nie chciała. Postanowiła zatem zostawić to dorosłym. Poza tym, nie mogła tak stać bezczynnie ze wszystkimi i marnować czas; miała ważne zadanie. Bardzo poważnie potraktowała swą rolę dziewczynki sypiącej kwiatki, a ponieważ nikt nie mówił jej dokładnie, co miała w związku z tym zrobić, pomyślała, że sama coś postanowi. Według niej, taka osoba powinna udać się na pola i znaleźć najlepsze kwiaty, jakie świat miał do zaoferowania. Musiała je zebrać, włożyć do koszyka i przechować bezpiecznie do dnia ślubu. Scarlet zależało na tym, by jej mama nie stąpała po jakichś starych, zwiędniętych kwiatach, idąc wzdłuż nawy do ślubu: chciała znaleźć dla niej najlepsze, najpiękniejsze i najbardziej niezwykłe kwiecie, jakiego nikt nigdy nie widział. Taką sobie wyznaczyła pracę do wykonania. Przyniosła w tym celu nawet specjalny koszyk, choć nikt z dorosłych tego nie zauważył ze względu na wszystkie emocje, które im towarzyszyły w drodze nad jezioro. Kiedy wszyscy stanęli dokoła i zapatrzyli się w toń jeziora, Scarlet zauważyła w oddali rozległą łąkę wyściełaną najpiękniejszymi, najjaskrawszymi kwiatami, jakie w życiu widziała. Odwróciła się i bez namysłu pobiegła. Ruth oczywiście popędziła za nią. Była teraz pośrodku tej łąki i zbierała polne kwiaty, które sięgały jej do pasa. Rwała niewiarygodne odmiany i wkładała do swojego koszyka. Była niezmiernie uradowana tym, co do tej pory znalazła. Nazbierała już przeróżne kwiaty w niezwykłych odcieniach czerwieni, żółci, fioletu i bieli. Nie znała wszystkich nazw, ale wiedziała, że były tam dzikie róże, żonkile i tulipany. Podziwiała mnogość kształtów i rozmiarów i była dumna z siebie, kiedy koszyk się zapełnił.
Szła przed siebie skocznym krokiem, zbierając kwiaty z obu stron, kiedy nagle podniosła wzrok i w oddali zauważyła las. Wśród drzew zaś rosło jeszcze więcej kwiatów, których niektóre odmiany mieniły się żywymi kolorami. Scarlet nie widziała jeszcze tak pięknych kwiatów i postanowiła zebrać je dla swojej mamy. Pokonała łąkę i wbiegła do lasu w ślad za kwiecistym szlakiem, razem z Ruth. Kiedy znalazła się pod kopułą leśnych konarów, zapanował nagle mrok, jednak Scarlet nie zauważyła tego, zapuszczając się głębiej. Odkrywała niewiarygodne okazy i jej koszyk wkrótce przepełnił się nimi, w miarę jak szła w głąb lasu. Nagle usłyszała hałas i stanęła jak wryta. Obejrzała się na wszystkie strony, na grube pnie leśnych drzew i nagle dotarło do niej, że jej otoczenie zmieniło się nie do poznania. Uświadomiła sobie, że być może popełniła błąd, zapuszczając się tak głęboko w las, tak daleko od mamy i pozostałych. Obróciła się dokoła. Nie wiedziała dokładnie, z którego kierunku przyszła. Nie widziała też żadnej drogi wyjścia. Jedynie otaczające ją zewsząd drzewa. Ponownie usłyszała ten dźwięk i ze strachu zesztywniała. Kiedy trzasnęło kilka gałązek, zauważyła ruch w kępie krzaków dwadzieścia stóp dalej. Później usłyszała głębokie, gardłowe warczenie. Chciała odwrócić się i uciec, ale strach unieruchomił ją i nie wiedziała, dokąd mogłaby uciec. Warczenie pogłębiło się jeszcze i nagle zza krzewów wyłoniło się kilka potężnych stworzeń. Jej serce niemal zatrzymało się. Była to wataha wilków. Ale ani na jotę nie przypominały Ruth. Były ogromne, potężne, dwukrotnie większe od niej, rozmiarami przypominały niemal niedźwiedzia. Były wychudzone, wygłodniałe i szczerzyły kły w nienawistnym spojrzeniu. Ich ślepia jarzyły się na żółto, wróżąc tylko śmierć. Było ich z pół tuzina i wszystkie utkwiły wzrok w Scarlet. Dziewczynka stała sparaliżowana ich spojrzeniem i nie wiedziała, co robić. Zdała sobie natychmiast sprawę, że nie dałaby rady uciec przed nimi i że popełniła wielki błąd, przychodząc tutaj. Stojąca obok niej Ruth zawarczała ostrzegawczo, głośno i wściekle, przerażająco, jak nigdy dotąd; zrobiła kilka kroków do przodu i stanęła przed
Scarlet, osłaniając ją i warcząc. Scarlet poczuła wdzięczność za ochronę. Ale nie uspokoiło jej to. Wataha przewyższała Ruth liczebnie, a do tego te wilki były dwukrotnie od niej większe. Mimo to, Ruth była nieustraszona. Po kilku chwilach wypełnionych ostrzegawczym, wściekłym warczeniem Ruth, Scarlet zrozumiała, że wilki nie miały zamiaru się wycofać – i właśnie w tym momencie Ruth zaatakowała. Wybrała największego, który wyglądał na przywódcę stada, i runęła wprost na niego. W kilku skokach znalazła się przy nim i zatopiła kły w jego szyi. Pozostałe wilki wyglądały na zaskoczone, jakby nie przypuszczały, że Ruth może być taka śmiała i zuchwała. Ruth siłowała się z wilkiem na ziemi, a jej kły wciąż tkwiły głęboko w wilczej gardzieli. Nadbiegł drugi wilk i zaatakował Ruth z boku, zatapiając kły w jej karku. Ruth jednak nie zamierzała wypuścić przywódcy ze śmiertelnego uścisku. Ten przewrócił się na grzbiet i próbował pozbyć się Ruth pazurami. Ale nadaremnie. Ruth miała śmierć w oczach i zacisnęła szczęki tak mocno, że po chwili przywódca padł martwy. Jednak zapłaciła za to cenę. Dwa wilki skoczyły na nią i zdołały przygnieść do ziemi. Stanęły na niej i zaczęły rozdzierać jej ciało kłami i pazurami. Leżąc na grzbiecie, Ruth broniła się dzielnie, ale wtedy czwarty wilk skoczył na nią. Przeciwnicy Ruth byli po prostu zbyt liczni. Scarlet była zrozpaczona. Kolejny wilk, który cały czas miał ją w zasięgu wzroku, nagle ruszył z miejsca i rzucił się na nią. Scarlet odwróciła się i ratowała ucieczką, wiedząc jednocześnie, że to nie miało sensu. Już po chwili poczuła na plecach wilczy pazur. Był długi i ostry jak brzytwa i uderzył z taką siłą, że przeciął skórę. Przedarł się przez jej ubranie i przejechał po łopatce, a siła, z jaką uderzył, wyrzuciła ją w powietrze tak, że wylądowała twarzą na ziemi. Nie miała nawet okazji, by się odwrócić. Ułamek sekundy później wilk znalazł się na niej. Jego warczenie wypełniło jej uszy, jej cały świat. Czuła jego gorący oddech na twarzy i jego paskudne pazury na plecach. Wszystko wirowało dokoła niej, a kiedy nadeszła chwila opamiętania, zrozumiała, że jej życie ot tak miało za chwilę się skończyć.
Kątem oka obserwowała bezradnie, jak wilk rozwarł szczęki i opuścił wielkie, żółte kły ku jej gardle. Potem poczuła okropny ból, kiedy trzycalowe kły przebiły się przez skórę i zatonęły w jej szyi, ból, jakiego istnienia nie podejrzewała i poczuła, jak z jej ciała uchodzi krew, jak świat wiruje wokół niej. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyła, zanim świat ogarnął mrok, był jej koszyk i kwiaty leżące bezładnie na leśnej ściółce. A ostatnią myślą, która przyszła jej do głowy, zanim jej życie dobiegło końca, była chęć pozbierania ich z powrotem do koszyka i pokazania ich mamie.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Caitlin biegła przez odkrytą łąkę, nie posiadając się ze smutku i obawy. Jak mogła być tak głupia i spuścić Scarlet z oczu? Winiła się za to, że nie była lepszym rodzicem. Powinna instynktownie trzymać ją w zasięgu wzroku przez cały czas. A tymczasem Scarlet gdzieś zniknęła i Caitlin czuła, że to była wyłącznie jej wina. Przebiegła przez łąkę razem z Polly i pozostałymi dziewczynami, nawołując imię Scarlet, lustrując trawę w poszukiwaniu śladów w ogólnym przerażeniu. Caitlin mimowolnie zastanawiała się, czy i one również ją o to obwiniały. Bądź co bądź, Scarlet była teraz jej córką – nieważne, czy łączyły je więzy krwi, czy też nie. Ponosiła za nią odpowiedzialność. Postąpiła egoistycznie, przymykając oczy na tak długą chwilę, nie spiesząc się z wymówieniem swojego życzenia. Z drugiej jednak strony, nie mogła przecież tego przewidzieć. Scarlet nigdy nie należała do dzieci, które w ten sposób znikały, oddalały się bez zapowiedzi i jakiegokolwiek ostrzeżenia. Caitlin nie mogła zrozumieć, dlaczego Scarlet to zrobiła. Jedynym pocieszeniem, jeśli w ogóle, był fakt, że Ruth również nie było nigdzie w pobliżu, a zatem musiała być ze Scarlet. Caitlin poczuła z tego powodu maleńkie pocieszenie. Ruth nigdy nie pozwoliłaby, aby Scarlet przydarzyło się coś złego. - Nikt ciebie nie wini – powiedziała Polly, idąc spiesznie obok niej i bacznie obserwując łąkę. Musiała odczytać jej myśli. – Nie zrobiłaś nic złego. Caitlin była zbyt zmartwiona, by jej odpowiedzieć, jednak w głębi serca czuła, że zawiodła. Była też całkiem wytrącona z równowagi, gdyż Scarlet znikła dokładnie w tym momencie, kiedy Caitlin wypowiadała życzenie, że chciałaby mieć własną rodzinę. Ostrzegano ją, że Faerie Glen było miejscem o wielkiej potędze, miejscem, w którym spełniały się życzenia. Sama wyczuła tę moc. Czyżby jej życzenie w jakiś sposób uruchomiło inny ciąg wydarzeń? Czy jej życzenie posiadania rodziny wspólnie z Calebem w jakiś sposób sprawiło, że odebrano jej Scarlet? Czy naraziła Scarlet na niebezpieczeństwo? Caitlin czuła się wewnętrznie rozdarta, targana przeróżnymi emocjami.
Dlaczego musiało się to stać akurat dzisiaj, w przeddzień jej ślubu? Żałowała, że w ogóle wybrała się nad to jezioro i wymówiła swe życzenie. Rozpaczliwie żałowała, że nie mogła zacząć wszystkiego od nowa. Chciałaby móc zrobić wszystko inaczej. Była tak bardzo zajęta myślami o sobie, o przygotowaniach do tego głupiego ślubu, że straciła czujność. Nigdy sobie tego nie wybaczy. - SCARLET! − krzyknęła ponownie, po raz nie wiadomo który, przeczesując wzrokiem horyzont, rozległe pola i niebo. Śnieg sypał coraz gęstszy i kładł się grubą pokrywą pod jej stopami. Wysoko nad głową zaskrzeczało wielkie ptaszysko (znowu sęp), niejako ją przedrzeźniając. Caitlin podniosła głowę i zauważyła ciemne, ciężkie chmury gromadzące się nad horyzontem i odniosła wrażenie, jakby cały świat pogrążył się w żałobie. Zlustrowała horyzont jeszcze raz, siłą własnej woli zmuszając wszechświat, by ujawnił, gdzie przebywa Scarlet. Nie miała pojęcia, gdzie Scarlet mogła tak szybko pójść i zniknąć jej z oczu. Wszystkie dziewczyny chodziły nachylone po łące, przeszukując trawę, jakby Scarlet upadła gdzieś w pobliżu i leżała ukryta w wysokiej trawie. Myśl ta sprawiła ból Caitlin. Nagle usłyszała za sobą kroki i odwróciła się z nadzieją, że to Scarlet biegnie gotowa rzucić się jej w ramiona. Jednak nie. To Caleb biegł w ich kierunku. Taylor zawróciła, by go znaleźć i przekazać wieści i właśnie wrócili. Przybiegł z marsową miną, zmartwiony ponad wszelką miarę, wyglądając, jakby postarzał się znacznie przez jedną tylko noc. Caitlin miała nadzieję, że nie winił jej za Scarlet. - Gdzie jest? – spytał natarczywie. Caitlin potrząsnęła głową i starła łzę z oka. Caleb przytulił ją. Na chwilę, będąc w jego ramionach, poczuła się lepiej, spokojniej, jakby jego napięte muskuły mogły zaradzić każdemu problemowi na świecie.. Kiedy jednak oderwała się od niego, wiedziała, że tym razem tak nie będzie.
Caleb rozpaczliwie przeszukał wzrokiem horyzont, z wyrytą na twarzy obawą. Caitlin zamierzała ruszyć dalej przez łąkę, ale zmieniła zdanie. Zamiast tego stanęła w miejscu. Czuła, że nadeszła pora na inne środki. Nadszedł czas, by skorzystać z wewnętrznych mocy, ze wszystkiego, czego Aiden dotąd ją nauczył. Zamknęła oczy i dostroiła zmysły, unosząc dłonie wewnętrzną częścią do góry, czując powietrze, jego wilgoć, ziemię pod stopami. Oddychała głęboko, starając się zjednoczyć ze światem, ze wszystkim, co ją otaczało. Poczuła delikatny wiatr muskający jej twarz i płatki śniegu opadające na policzki. Nasłuchiwała w skupieniu, wyławiając najdelikatniejsze dźwięki wydawane przez owady. Siłą woli zmusiła się, by zespolić się z wszechświatem, zmusić go, by odkrył przed nią, gdzie najprawdopodobniej przebywała Scarlet. Stała tak przez nie wiadomo jak długą chwilę, całkowicie straciwszy poczucie miejsca i czasu. I wtedy nagle to zobaczyła. Otworzyła oczy i przebiegła wzrokiem po horyzoncie. Tam, w oddali. W tej kępie drzew. - Tam! – krzyknęła nagle, wskazując palcem to miejsce. Pozostali zatrzymali się, podnieśli z ziemi i spojrzeli we wskazanym kierunku. - Jest w tym lesie – wrzasnęła i wyrwała do przodu. Caleb i pozostali pobiegli za nią, goniąc najszybciej, jak tylko mogli. * Kiedy Caitlin wpadła do lasu, wokół niej pociemniało od gęstwiny leśnych liści. Natychmiast wyczuła, że coś było nie w porządku. Poczuła to, jako matka. Odniosła wrażenie, jakby coś urwało jej jedną kończynę. Poczuła dreszcz, który przeszył jej ciało, kiedy zagłębiła się w las. Miała złe przeczucie. Biegnąc, zauważyła szlak usłany z zerwanych kwiatów, a kiedy przyjrzała im się lepiej, dostrzegła na nich krople krwi. Jej złe przeczucie tylko się pogłębiło.
Nie musiała zaglądać za zakręt, by wiedzieć, co tam leżało. Każda cząstka jej ciała krzyczała, że coś było nie w porządku, okropnie i nieodwołalnie nie w porządku. Kiedy wychynęła zza zakrętu i to zobaczyła, osunęła się na kolana i zawyła z rozpaczy. Oto jej oczom ukazała się, leżąc bezładnie cała we krwi na leśnym szlaku, Scarlet. Jej córka. Kilka stóp dalej zobaczyła pokrytą krwią, leżącą na boku, skomlącą i ledwie poruszającą się Ruth. Krew była wszędzie, ale Caitlin widziała ją niewyraźnie, nieostro. Świat zaczął wirować wokół niej, kiedy upadła na kolana w śniegu, na miękkiej, leśnej ściółce, zawodząc nad niewielkim ciałkiem Scarlet. Obawiała się ją przekręcić, ale jednak to zrobiła. Jej żal, jeśli to w ogóle było możliwe, jeszcze bardziej się pogłębił. Pozbawiona życia twarz Scarlet wpatrywała się otwartymi oczyma w dal, nieruchomo. Caitlin spróbowała wyczuć jej puls, ale nadaremnie. Scarlet odeszła. Caitlin zauważyła głębokie rany w jej szyi, całą tę krew wokoło i uświadomiła sobie, że Scarlet poniosła okrutną śmierć, że nikt nie byłby w stanie przeżyć tego, co ją spotkało. Odchyliła się i krzyknęła. Jej pełen żalu lament wzniósł się pod niebo akurat w chwili, kiedy Caleb, Polly, Taylor i wszyscy pozostali stanęli nad nią, gapiąc się z rozdziawionymi ustami. - Scarlet! – płakała Caitlin, czując, że nie miała już po co żyć. Sięgnęła w dół i podniosła Scarlet, tuląc ją w swych ramionach, przyciskając mocno do siebie. Czuła jej malutkie ciało w swych objęciach i w tej jednej chwili była gotowa oddać wszystko, dosłownie wszystko, by przywrócić jej życie. - Zrobię wszystko! – wykrzyczała do nieba. – Słyszysz? – wrzasnęła w bezkresny nieboskłon niczym opętana. – Wszystko. Oddam wszystko, byleby tylko mieć ją z powrotem. PRZYSIĘGAM! WSZYSTKO! Nagle zerwał się wicher i śmignął między drzewami. Śnieg zaczął zacinać
wokoło i chmury przesunęły się szybciej, przepuszczając słoneczne promienie przez głęboki i mroczny las. W oddali, na leśnym szlaku pojawiła się pojedyncza postać, która zmierzała w ich kierunku. Caitlin podniosła wzrok, ledwie cokolwiek dostrzegając przez łzy. Aiden. Szedł powoli i majestatycznie w jej kierunku, ukryty pod długą szatą z kapturem, pomagając sobie kosturem. Po chwili był już przy niej. Caitlin spojrzała na niego oczyma pełnymi łez, mając ogromną nadzieję, że być może istniało jeszcze coś, co mógł zrobić. Lecz w jego poważnej minie nie było ani cienia nadziei. - Musisz nam pomóc – błagała. – Proszę. Musisz. Musisz przywrócić ją do życia. Musisz. Nagle Caitlin poczuła jakiś ruch w swych objęciach. Spojrzała w dół i jej serce stanęło. Leżąc z zamkniętymi tym razem oczyma, Scarlet wzdrygnęła się odrobinę. Caitlin wstrzymała oddech, obserwując z nadzieją, że zobaczy to powtórnie. I zobaczyła. Scarlet zaczęła wykręcać się w jej ramionach. Serce zabiło jej mocniej, jednak wciąż obawiała się choćby żywić nadzieję. Czy to się działo naprawdę? Chwilę później, kiedy wszyscy skupili się wokół niej, Scarlet nagle otworzyła oczy. Wpatrywała się w Caitlin. - Mamusiu – powiedziała cichym głosem – szyja mnie boli. Caitlin przytuliła ją mocno, kołysząc się razem z nią w przód i w tył. Łzy spływały jej po policzkach z radości, że widzi ją żywą, poruszającą się, oddychającą i przemawiającą do niej. Miała wrażenie, że to sen. Była zdezorientowana. Nie rozumiała, jak to możliwe. Jeszcze chwilę temu Scarlet była martwa. Z całą pewnością.
Kiedy jednak niewielkie rączki Scarlet objęły ją i uściskały, Caitlin było wszystko jedno. Nie musiała wiedzieć, jak to się stało. Liczyło się tylko jedno, że miała Scarlet z powrotem przy sobie. - Tak mi przykro – powtarzała raz po raz przez łzy. – Tak mi przykro. Już nigdy nie zostawię cię samej. Caitlin podniosła wzrok powoli i zobaczyła Aidena, który wciąż stał nad nimi, wpatrując się w ich twarze. Czuła, że miała wobec niego dług wdzięczności. Ale też zaczęła się zastanawiać. - Jak to zrobiłeś? – spytała. – Jak przywróciłeś ją do życia? Kiedy wszyscy odwrócili wzrok w jego stronę, Aiden potrząsnął powoli głową. - Nadal nie rozumiesz – powiedział cicho. – Nie sprowadziłem jej z powrotem. Ona nie umarła. Tylko śmiertelnicy umierają – dodał, po czym, odwróciwszy się, wypowiedział słowa, których Caitlin miała już nigdy nie zapomnieć – a Scarlet nie jest jedną z nich. Jest wampirem. I twoją córką.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Kyle wspinał się wraz z Ryndem i jego ludźmi na skaliste wzgórze wyspy Lewis. Mieli za sobą długi lot, by dostać się aż tutaj, a po drodze minęli wyspę Skye. Kyle zastanawiał się, jaki sens miał plan Rynda. Kyle chciał ot tak sfrunąć z nieba w dół i przypuścić atak frontalny na wyspę, lecz Rynd uparł się, że to nie najlepsze wyjście. Twierdził, że Skye otaczała niewidzialna tarcza chroniąca wyspę przed atakiem wampirów. Zasugerował inny, chytry sposób. Szli już od kilku godzin, a Rynd wspomniał jedynie o kilku szczegółach planu. Kyle nie był przyzwyczajony słuchać czyichś rozkazów, ani postępować według czyjejś woli i jego cierpliwość powoli się kończyła. Kiedy był już gotowy postawić się Ryndowi, ten akurat wyrównał z nim krok. - Dziś wieczór obchodzimy festiwal Samhain – powiedział. − Nasz rodzaj przybędzie tłumnie z całego świata. W tę noc objawia się nasza siła. To jedyna noc, kiedy zło rządzi światem bez ograniczeń. Wykorzystamy energię tej magicznej nocy, by wezwać nasze złowrogie kohorty z każdego zakątka ziemi. Jakiekolwiek kreatury tam się lęgną, przybędą do nas, jak ćmy do płomienia. Wówczas, jutro, zaatakujemy Skye wielką armią. Kyle spojrzał na niego zdziwiony. - Ale przecież mówiłeś, że Skye otacza tarcza i wyspa jest odporna na atak— - Nie możemy przeprowadzić czołowego natarcia. Ale mogę wykorzystać swoją zdolność zmiany kształtu i oszukać jednego z nich, by zaprosił nas na wyspę. Na oficjalne zaproszenie bramy otworzą się przed nami bez przeszkód. Wówczas będziemy mogli zaatakować cała armią. Kyle spojrzał na Rynda z podziwem. Oczywiście. To święte zaproszenie wampira. Żaden wampirzy klan nie mógł ot tak przekroczyć wody i zaatakować innego. Chyba, że został zaproszony. Dzięki mocy zmieniania kształtu, Rynd mógł kogoś zwieść i otrzymać zaproszenie. Kyle uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że nie bez powodu chciał wykorzystać
swego dawnego ucznia. Wiedział, tak po prostu, że Rynd stanie się kluczem do rozwiązania jego problemu. Spodobał mu się plan Rynda. Oczywiście. Samhain. W całym roku nie było lepszego dnia, by okiełznać mroczne siły wszechświata. Kyle przypomniał sobie swój najlepszy okres w życiu, kiedy całe dnie poprzedzające Samhain, jak i później, składał ludzi w ofierze, pijąc ich krew, jak spędzał całe noce na orgiach, uprawiając seks i czary, skazując innych na rzeź. Był to niewątpliwie jego ulubiony dzień roku. Dzięki obecności tylu zwolenników Rynda, mogli wspólnie odprawić ceremoniały, rytuały i złożyć ofiary, które pomogłyby przywołać najmroczniejsze duchy. O tak, Kyle pałał optymizmem. Był to rzeczywiście dobry pomysł. Z drugiej strony, Kyle wciąż nie był pewny, dlaczego Rynd wybrał akurat wyspę Lewis na obchody Samhain. Wtedy minęli zakręt i Kyle ujrzał je: kamienie z Callanish. Oczywiście. Minęły całe wieki od chwili, kiedy ostatni raz o nich myślał. Teraz jednak, kiedy je ujrzał, wszystko nabrało sensu. Lepszego miejsca Rynd nie mógł wybrać. Kamienie z Callanish stały tu od wielu wieków i były pradawnym miejscem mocy wampirów. Ustawione na planie okręgu, wyglądały jak kamienie ze Stonehenge, z tą różnicą, że tutejsze, były węższe i jakby zebrane przypadkowo. Stały majestatycznie na szczycie widowiskowego pagórka, na odległej wyspie, wznosząc się nad klifami i bezkresnym oceanem. Były upiorne i emanowały mistyczną mocą. Kiedy podeszli bliżej, zerwał się nagle porywisty wiatr i Kyle natychmiast poczuł moc drzemiącą w tym miejscu. Niczego więcej nie było mu trzeba: festiwal Samhain. Kamienie Callanish. Rynd i jego klan… Niezawodna recepta na zwycięstwo. Tym razem, Caitlin musiała wpaść w jego ręce. Idąc do środka kamiennego kręgu, Kyle usłyszał w oddali jakieś krzyki. Obejrzał się i zobaczył kilka wampirów Rynda. Uśmiechali się sadystycznie, ciągnąc między sobą człowieka – kobietę – z długimi blond włosami. Zdarli z niej ubranie, po czym poprowadzili na środek kręgu i oparli o kamienny filar. Przytrzymali ją w miejscu, a Rynd podszedł do niej, wydobył nóż i jednym szybkim ruchem podciął jej gardło. Krew trysnęła na wszystkie strony. Dziesiątki zwolenników Rynda rzuciły się na
nią, karmiąc się jej krwią. Rynd podniósł ostrze i oblizał do czysta. Kyle poczuł, że zrobiło mu się ciepło na sercu. Wiedział, że był to początek wspaniałej nocy.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Trzymając śpiącą Scarlet w ramionach, Caitlin szła wraz z Calebem leśnym szlakiem, podążając za Aidenem. Caleb niósł Ruth, która odniosła ciężkie rany, lecz wciąż żyła. Wydawało się, że uda się jej przeżyć – aczkolwiek z ogromną szramą przebiegającą w poprzek pyszczka, w miejscu, gdzie została zaatakowana. Szli w ślad za Aidenem krętym szlakiem, coraz głębiej w leśne czeluście. Na prośbę Aidena pozostali wrócili na zamek, zostawiwszy ich samym sobie. Aiden chciał coś z nimi przedyskutować i najwyraźniej potrzebował do tego celu odosobnienia. Caitlin była szczęśliwa ponad wszelką miarę, mając Scarlet z powrotem przy sobie − żywą. W głowie wciąż miała mętlik. Scarlet. Wampirem. Jej córką. Korciło ją, by zarzucić Aidena pytaniami, tak wiele ich było. W tej chwili jednak wolała upajać się faktem, że Scarlet żyła. I że była jej córką. Nigdy jeszcze nie czuła tak wielkiej radości. Gdzieś, w głębi serca zawsze czuła, że to prawda, że Scarlet była jej córką. Ich więź była tak mocna, tak bezpośrednia, i wiele razy wydawało jej się, że widziała w tym dziecku samą siebie. A jednak była w szoku, kiedy to usłyszała. Caleb również wydawał się zaskoczony: przez cały czas spoglądał czule na Scarlet, głaskał ją po głowie i był pod silnym wrażeniem, że miał córkę. Prawdziwą córkę. Caitlin pomyślała bezwiednie, iż jej życzenie z Faerie Glen naprawdę się spełniło. Las skończył się nagle, słońce wyjrzało w pełni zza chmur i przed sobą ujrzeli rozległą krawędź urwiska. Na horyzoncie zaś majaczył bezkresny ocean. Aiden podszedł bliżej, stanął odwrócony do nich plecami i spojrzał w niebo. Westchnął, wsparł się na kosturze, po czym, wyglądając jak ktoś z odległych
czasów, rozejrzał się po oceanicznym przestworzu. Minęło kilka minut ciszy i Caitlin zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle zamierzał przemówić. W końcu to zrobił. - Scarlet jest twoją córką. Jest owocem waszego związku. Miałaś ją w przyszłości. Cofnęła się w czasie, by być z tobą. Nie pamięta tego i nigdy nie będzie pamiętać. Ale jest twoją córką, tą, której nie zdążyłaś zobaczyć w przyszłości. - Na Pollepel podjęłaś decyzję, że odrzucisz wszystko i cofniesz się w czasie, zrobisz wszystko, byle ocalić życie Caleba. Poświęciłaś nawet swoje nienarodzone dziecko. Teraz ta decyzja została wynagrodzona. Tu i teraz w końcu odzyskujesz to, co straciłaś. - Scarlet nie jest zwykłym dzieckiem. Jest niepodobna do żadnego innego wampira. Jest o wiele bardziej rozwinięta, może wyczuwać i widzieć wszystko o wiele wyraźniej. Jej moc będzie rosła z latami. Ponad wszelką, możliwą do wyobrażenia, miarę. Musisz bacznie ją obserwować. W każdej sytuacji. Chroń ją najlepiej, jak potrafisz. - Tak zrobię – odparła Caitlin ze szczerym zamiarem. Wyczuła, że zganił ją za to, że spuściła Scarlet wcześniej z oczu. - Kiedy znalazłaś Scarlet w lesie, złożyłaś przysięgę. Przysięga wampira to świętość. Każda musi zostać spełniona. Przysięgłaś zrobić wszystko, poświęcić wszystko, by ją odzyskać. Tak, jest nieśmiertelna. Ale równocześnie miała swe przeznaczenie. Twoja miłość sprowadziła ją z powrotem. Zmieniła jej los. I twój. Aiden odwrócił się i spojrzał na nią. - Przysięgłaś poświęcić wszystko. I tej przysięgi będziesz musiała dotrzymać. Rzeczywiście będziesz musiała coś poświęcić. Coś bardzo ci drogiego. Caitlin poczuła, że jej serce zaczęło bić szybciej. - Co? – spytała, obawiając się odpowiedzi. Aiden jednak odwrócił się tylko i spojrzał z powrotem na ocean. - Obawiam się, że tego będziesz musiała sama się dowiedzieć. Taka jest kolej
rzeczy. Caitlin była przerażona. Co takiego zrobiła? - Ale nie Caleba, prawda? Nie będę musiała z niego zrezygnować? Aiden potrząsnął głową. - Nie, ale będzie to coś równie ci drogiego. Caitlin zaczęła łamać sobie głowę, czując ukłucie lęku. Mimo to, poświęciłaby wszystko, by odzyskać Scarlet i była gotowa zapłacić za to cenę. - Jutro odbędzie się wasz ślub – oznajmił Aiden. − To święty czas w świecie wampirów. Było wam przeznaczone dowiedzieć się o Scarlet, zanim wypowiecie przysięgi. Kiedy zaślubiny dobiegną końca, następnego poranka, musisz kontynuować swoją misję. Jak najszybciej znajdź czwarty klucz. W świecie wampirów dzieje się coś złego. Sytuacja jest nagląca. Nie możesz zwlekać. Caitlin zauważyła, że Aiden zamknął oczy z wyrazem troski na twarzy; najwyraźniej wyczuwał coś okropnego, widział coś strasznego w niedalekiej przyszłości. - Co się wydarzy? – spytała szeptem, niemal nie chcąc usłyszeć odpowiedzi. Aiden potrząsnął jedynie głową. Caitlin odwróciła się i spojrzała na Caleba. Oboje wymienili pełne niepokoju spojrzenia. Potem spojrzała z powrotem na Aidena. Ku jej zaskoczeniu, Aidena nigdzie już nie było. Znikł. Caitlin i Caleb spojrzeli na siebie w osłupieniu. Kręciło się jej w głowie. Czuła się przytłoczona konsekwencjami tych ostatnich wydarzeń. Scarlet, ich córką. Która wróciła do nich z innego czasu. Złożoną przez siebie przysięgą. Groźbą utraty czegoś cennego. Jutrzejszym ślubem. Podjęciem misji na powrót. Zapowiedzią kłopotów w wampirzym świecie. Ponownie zakręciło się jej w głowie.
I wówczas, by wszystko jeszcze bardziej skomplikować, Caleb spojrzał na nią nagle z poważną miną. Widziała, że skrywał coś, o czym bał się jej powiedzieć. Serce zabiło jej mocniej. Nie miała pojęcia, ile jeszcze mogła znieść. - Miałem gościa – powiedział Caleb i odchrząknął – tuż zanim przyszedłem do ciebie. To Sera. Szukając mnie, cofnęła się w czasie. Serce Caitlin waliło mocno w piersi, a w ustach jej zaschło. Nie, pomyślała. Nie teraz. Nie, kiedy został już tylko dzień. Caleb potrząsnął głową. - Odesłałem ją. Daję ci słowo. Musisz mi uwierzyć. Sądziłem, że powinnaś wiedzieć. Myślę, że powinnaś też wiedzieć, że nas przeklęła, poprzysięgła nas rozdzielić. Nie obawiam się jej. Ale martwię się o Scarlet. Musimy ją pilnować. Caitlin musiała się przejść. Za dużo było tego na raz jak dla niej. Czuła też, jak ścięło jej krew w żyłach. Jeszcze to. Caleb i Sera. Dlaczego go odwiedziła? Czy wciąż żywił do niej jakieś uczucia? Nieświadomie przypomniała sobie sen, który miała poprzedniej nocy. Ten o Blake’u. O tym, jak wciąż uporczywie tkwił w zakamarkach jej świadomości. Czy Sera tkwiła w świadomości Caleba również? Rozpaczliwie potrzebowała czasu na osobności, by to wszystko przemyśleć. Nie chciała nic mówić w obawie, aby tego nie pożałować. Dlatego chwyciła Scarlet wciąż śpiącą w jej ramionach i odwróciła się nagle. - Muszę pobyć przez chwilę sama – powiedziała. To powiedziawszy, zrobiła trzy duże kroki i wzbiła się w powietrze, lecąc nad wyspą w kierunku horyzontu, coraz dalej i dalej od Caleba.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Caitlin szła piaszczystym wybrzeżem, trzymając Scarlet za rękę, wzdłuż rozbijających się o brzeg oceanicznych fal. Linia brzegowa była opustoszała, ponura i ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Ciemne, szare wody oceanu zlewały się na horyzoncie z ciemnymi chmurami, odwzorowując nastrój, w jakim Caitlin właśnie była. Jak zwykle w jej życiu, kiedy wszystko zaczęło układać się idealnie, ni stąd ni zowąd wydarzenia przyjęły zły obrót. Przypuszczalnie powinna być zadowolona. Przecież Scarlet ożyła. Tylko to tak naprawdę miało znaczenie. I była wdzięczna ponad wszelkie, możliwe do opisania, wyobrażenie. Uścisnęła rękę dziewczynki mocniej, obawiając się wypuścić ją choćby na chwilę. Nie mogła dojść do siebie po traumie, jaką jeszcze niedawno przeżyła, po oświadczeniu Aidena o jakiejś okrutnej stracie, którą miała ponieść w przyszłości, a do tego jeszcze tych wieściach o Serze. Caleb wykazał się okropnym wyczuciem czasu, choć jednocześnie Caitlin doceniała to, że nie ukrył przed nią tego faktu. Przynajmniej tym razem udało się jej rozsądnie trzymać język za zębami i dać sobie chwilę na ochłonięcie. Była dumna z siebie, iż nie powiedziała czegoś, czego mogłaby później żałować, ani nie zrobiła czegoś pochopnie, nie obwiniła Caleba za całą tę sytuację. Teraz, kiedy była daleko od niego, kiedy wdychała słone, oceaniczne powietrze, spacerując razem ze Scarlet, nareszcie zaczęło układać się wszystko w jej głowie. Zaczynała uświadamiać sobie, że to nie była wina Caleba, że o nic nie mogła go obwiniać. Owszem, to, że Sera uparcie wtrącała się do ich życia było aż nadto denerwujące. I owszem, zaniepokoiło ją to, że Sera przyrzekła rozbić ich związek. Naturalnie, żadna panna młoda nie chciałaby usłyszeć takich wiadomości na dzień przed ślubem. Ale jednocześnie Caleb należał już do niej. Przynajmniej Caitlin odnosiła takie wrażenie. Nosiła jego pierścień i bez względu na to, czy ceremonia odbyła się, czy też nie, głęboko w sercu czuła, że ich dusze były już ze sobą związane. Jakby nie było, trzymała w dłoni rękę Scarlet, rękę ich wspólnego dziecka. Jakiego innego dowodu mogłaby chcieć bardziej?
Jej bose stopy zanurzały się w piasku. Idąc tak, zaczęła zdawać sobie sprawę, że powinna zignorować wszelkie niesnaski między nią a Calebem. To Sera tak naprawdę była temu winna. Jeśli już, to powinna być wdzięczna Calebowi za ustawiczne odpieranie umizgów Sery, za to, że był z nią szczery. Co ważniejsze, Caitlin uświadomiła sobie, że nie miała się czego obawiać: nie istniał żaden sposób, w jaki Sera mogłaby ich rozdzielić. Caleb kochał ją, Caitlin. I ona to czuła. I nic – ani nikt – nie był w stanie jej tego zabrać. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej słabła jej złość wobec Sery. Uzmysłowiła sobie, że Sera była jedynie bezsilną, żałosną istotą, zagubioną kobietą, która nie potrafiła poradzić sobie z własnym życiem. Caitlin skierowała myśli ku Scarlet. Spojrzała na nią i zdziwiła się, jak spokojna i zadowolona się jej wydała. Skakała po piasku, spoglądając co rusz na morze, i goniła morskie ptaki, biegając wzdłuż brzegu. Czuła łączącą je więź. Była do głębi poruszona myślą, że Scarlet należała do niej. Była jej córką. Jej prawdziwą córką. Teraz, kiedy już wiedziała, że była jej matką, czuła za nią jeszcze większą odpowiedzialność. By pokierować nią, nauczyć, kim jest i co znaczy nie być przedstawicielem ludzkiej rasy. Caitlin przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy dowiedziała się, że ona sama nie jest człowiekiem; przeżyła duży szok. - Mamusiu? – spytała nagle Scarlet, kopiąc muszelkę. – Co to jest wampir? Caitlin przeszył dreszcz. Intuicja Scarlet była zdumiewająca. Nie mogła uwierzyć, z jaką łatwością odczytała jej myśli. - Cóż – zaczęła Caitlin, próbując wymyślić, w jaki sposób wytłumaczyć to dziecku, jakich słów użyć. – Wampir to bardzo wyjątkowa osoba, która posiada wyjątkowe talenty i zdolności. Która w szczególny sposób się odżywia, i która może żyć bardzo, bardzo długo. Scarlet zmarszczyła brwi. - Dłużej niż inni ludzie? - O, tak – powiedziała Caitlin. – O wiele dłużej. - Czy ja taka właśnie jestem? – spytała. – Jestem wampirem? Caitlin spojrzała na wpatrującą się w nią błyszczącymi oczyma Scarlet i
wiedziała, że musiała być teraz całkowicie z nią szczera. Dzieci tego właśnie wymagały. - Tak, kochanie, jesteś. I w twoim przypadku jest to coś wspaniałego. - Ty też? I tatuś? - Tak – powiedziała. – Wszyscy jesteśmy. Cała nasza rodzina. - Czy to oznacza, że będziemy długo żyć? Razem? Caitlin zatrzymała się, uklękła i spojrzała jej w oczy. - Mam nadzieję, że tak – powiedziała. Scarlet zmarszczyła brwi. - Słyszałam, że wampiry są przerażające. Czy to znaczy, że ja jestem przerażająca? Caitlin uśmiechnęła się. - Nie, kochanie. Wcale nie jesteś przerażająca. Jesteś idealna. Tylko niektóre wampiry są przerażające. Inne są bardzo miłe. Nawet milsze od niektórych ludzi. - Czy ja do nich należę? – spytała Scarlet. - Tak. Nigdy nie krzywdzimy ludzi. Zjadamy zwierzęta, tak samo jak ludzie. Scarlet wydała się na chwilę nieco uspokojona. - Kiedy zaatakowały mnie te wilki – zaczęła – czułam, jak mnie gryzły. Czułam ich zęby w mojej szyi. I wtedy wszystko zgasło. Byłam pewna, że umarłam. Czułam, że mam umrzeć. Ale nie umarłam. Nie rozumiem. Czy to znaczy, że już nigdy nie będę mogła umrzeć? Scarlet spojrzała na nią wytężonym wzrokiem i Caitlin zauważyła, jak rozpaczliwie chciała poznać prawdę. Caitlin odchrząknęła i spojrzała jej w oczy.
- Jesteś taka jak twoja mamusia i tatuś, a to oznacza, że nie możesz umrzeć. Nie tak, jak ludzie. Scarlet spuściła wzrok na piasek, potem spojrzała na wodę, jakby zastanawiała się, jak zareagować. W końcu spojrzała z powrotem na Caitlin. - Zawsze wiedziałam, że jestem inna. Czasami słyszę różne rzeczy. Nie tak, jak normalni ludzie. Jakby… Słyszę myśli innych ludzi. Twoje czasami też. Kiedy się postaram. Spojrzała na Caitlin. – Czy to normalne? Caitlin uśmiechnęła się do niej, odgarniając włosy z twarzy. - To normalne. Masz tylko wyjątkowy talent. I możesz mieć ich więcej, tylko jeszcze o tym nie wiemy. Ale to nie znaczy, że jesteś dziwna. Po prostu jesteś wyjątkowa. Taka jak my. - Jak my wszyscy – odezwał się czyjś głos. Caitlin obróciła się na pięcie na dźwięk dziwnego, męskiego głosu dobiegającego z bliska, wprost spoza niej. Natychmiast też osłoniła Scarlet. Nie mogła zrozumieć, jak ktoś był w stanie podkraść się niepostrzeżenie, zwłaszcza tu, pośrodku całkowitego pustkowia. To znaczy do chwili, kiedy ujrzała wpatrującą się w nią twarz. I szczęka jej niemal opadła. Oto stał przed nią, zaledwie krok dalej, Blake. * Caitlin patrzyła na niego oniemiała z wrażenia. Blake wyglądał dokładnie tak samo, jak ostatni raz, kiedy go widziała: wciąż miał idealne rysy twarzy, przydługie, falujące, brązowe włosy i ogromne, zielone oczy oraz to dalekie, nieobecne spojrzenie, niczym udręczony samotnik. Blake. To był naprawdę on. Pomyślała o swoim śnie z poprzedniej nocy. Czy było w tym coś więcej niż tylko zbieg okoliczności? Czy odwiedził ją we śnie? Tak całkiem sam na tej odludnej plaży, dlaczego musiał to być akurat on? I dlaczego akurat teraz, kiedy właśnie analizowała swe uczucia do Caleba, kiedy przygotowywała się do dnia swojego ślubu?
Wpatrywał się w nią, a w kąciku ust pojawił się niewielki uśmiech. - Witaj, Caitlin – powiedział swoim łagodnym głosem. Scarlet stała między nimi i Caitlin wyczuła jej ciekawość, kiedy tak obserwowała ich na zmianę, próbując cokolwiek zrozumieć. - Witaj, Blake – powiedziała beznamiętnie. Caitlin nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła, że wewnątrz cała się trzęsła, że targały nią tysiące sprzecznych emocji. Chciała mu podziękować za uratowanie życia, przeprosić za wszystko, przez co z jej winy musiał przejść; poczuła nawet potrzebę przeproszenia go za to, że wychodziła za Caleba. Ale najbardziej pragnęła, by przestał wpatrywać się w nią w ten sposób, tak intensywnie, że nie była w stanie odwrócić wzroku, nie mogła pomyśleć o niczym innym. Wróciła myślami do ich pierwszego spotkania na Pollepel, do dnia, kiedy razem pełnili wartę na podtopionych murach na rzece. Z jednej strony, miała wrażenie, że minęły całe wieki; z drugiej zaś, czuła, jakby to było wczoraj. Musiała na siłę otrząsnąć się z tego, przypomnieć sobie, że była teraz z Calebem. Że Blake należał do odległej przeszłości. Na tym polegał cały kłopot ze związkami wampirów i nieśmiertelnością: nic nigdy nie pozostawało kwestią przeszłości. Osoby i związki powracały zawsze do punktu wyjścia, wciąż na nowo, nieważne kiedy i gdzie akurat byłeś. Nic nigdy nie umierało. Przenigdy. - Jutro jest twój ślub − oznajmił beznamiętnie. Nie była całkiem pewna, jak zareagować. Była jednocześnie podenerwowana i miała poczucie winy. - Cieszę się twoim szczęściem – dodał. - Dziękuję – powiedziała, starając się zachować spokój. - Mamusiu, kto to? – spytała Scarlet, szarpiąc ją za spodnie i wskazując Blake’a. Caitlin nie była pewna, co odpowiedzieć.
Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, Blake spuścił wzrok i uśmiechnął się do niej. Podszedł do linii brzegu, zebrał garść małych kamieni i skinął na Scarlet. Natychmiast do niego podeszła. Wyciągnął dłoń i wręczył jej kilka. - Zobacz – powiedział. Skinęła głową i przyjrzała się kamykom. - Wybierz takie, które są gładkie. Jak ten – powiedział, wybrawszy jeden ze swej dłoni i położywszy go na jej ręce. - Potem rzuć je w ten sposób, z ukosa. Blake wziął zamach i rzucił kamień w fale. Kamyk odbił się od powierzchni wody kilka razy, a Scarlet zapiszczała z zachwytu. Spróbowała zrobić, to co on, ale nie wyszło jej. Poprawił jej chwyt. - Musisz tylko musnąć wodę. Nie wrzucaj go w dół do wody. Spróbuj rzucić z ukosa. Scarlet spróbowała drugi raz i trzeci, i wciąż jej nie wychodziło. Jednak za czwartym razem udało jej się rzucić tak, że kamyk podskoczył raz. Krzyknęła z zachwytu. - Mamo, mamo! Zobacz, co zrobiłam! Kamyk podskoczył na wodzie! Caitlin uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy Scarlet rzuciła się zbierać kamyki, ile tylko dała radę, i próbowała puszczać kaczki. Blake stał obok i obserwował ją z uśmiechem na twarzy. Po chwili wrócił wolnym krokiem do Caitlin. - Tęsknisz za mną? – zapytał cicho. Dostrzegła smutek i przejęcie w jego oczach. Widziała, że bardzo za nią tęsknił. Zagłębiła się w uczucia i uświadomiła sobie, że gdzieś głęboko w świadomości rzeczywiście za nim tęskniła. Rzeczywiście myślała, od czasu do czasu, o
wspólnie spędzonych dniach, jakkolwiek mocno starałaby się odepchnąć te myśli od siebie. Jednocześnie kochała przecież Caleba. Nie tylko częściowo, tak jak Blake’a. Całą sobą. Może i rozmyślała od czasu do czasu o Blake’u, lecz nie usychała za nim z tęsknoty. Nie czuła, aby był jej potrzebny on, ani ktokolwiek inny, by poczuć pełnię szczęścia, by wypełnić jakąkolwiek pustkę. Czuła się całkowicie spełniona razem z Calebem. Wspomnienie Blake’a może i tliło się w jej przeszłości, lecz zdała sobie sprawę, że było to normalne. W ten sposób, według niej, każdy, kto cokolwiek znaczył w czyimś życiu, pozostawiał w nim jakiś ślad po sobie. Nie znaczyło to jednak, że nadal była mu oddana. Nie oznaczało to też, że zdradzała Caleba. W końcu zaczynała uświadamiać sobie, że oni obaj mogli istnieć jednocześnie w jej świadomości; gdyby kiedyś zdecydowała się wyrzucić jakieś myśli o Blake’u, a one nie chciałyby dać jej spokoju, nie oznaczało to, że robiła coś złego. Lub że nadal była z nim związana. Zdawała sobie za to sprawę z tego, że nawet gdyby nie potrafiła zapanować nad swymi najgłębszymi, doświadczanymi w nieświadomości uczuciami i myślami, miała ogromną kontrolę nad świadomymi myślami, wyborami, działaniami i własnymi słowami. Była odpowiedzialna za to, by przestać świadomie myśleć o Blake’u, by pozwolić jakimkolwiek, związanym z nim myślom przepłynąć obok bez ich roztrząsania, by zamiast tego skupić się na Calebie. Była odpowiedzialna również za to, by ostrożnie dobierać słowa, by jasno zwracać się do Blake’a, by między nimi nie było żadnego nieporozumienia. - To co wtedy zaszło między nami, było piękne – powiedziała. – Nie chcę cię zasmucać. Ale musisz zrozumieć, dla dobra nas obojga, że już się skończyło. Minęło i już nigdy nie wróci. Jeśli zaczniemy szukać na nowo, niczego nie znajdziemy. Musimy pozwolić, by odeszło. Ty musisz pozwolić. Kocham teraz Caleba. Jestem z nim związana. I nic nigdy tego nie zmieni. Blake przyglądał się jej przez długą chwilę. Widziała, że wysłuchał jej uważnie, że starał się z tym pogodzić. W końcu skinął powoli głową, po czym odwrócił się i spojrzał na ocean. - Mamusiu, patrz! – krzyknęła Scarlet. – Mój kamyk podskoczył cztery razy! Caitlin zauważyła smutny uśmiech obserwującego Scarlet Blake’a. Odwróciła się i sama na nią spojrzała.
Scarlet podniosła kamień, by Caitlin również spróbowała swych sił. Podeszła do niej, chwyciła kamyk i rzuciła, wróciwszy myślami do swego dzieciństwa, do puszczania kaczek razem z Samem gdzieś na jeziorze na północy stanu. Kamień podskoczył kilka razy i Scarlet krzyknęła z radości. Caitlin odwróciła się przepełniona dumą, chcąc zobaczyć wyraz twarzy Blake’a. Lecz ku jej zaskoczeniu, jego już nie było. Zniknął. Caitlin obróciła się i spojrzała na niebo. Słońce w końcu przedostało się przez chmury, oświetlając wszystko dokoła tysiącem odcieni barw. W oddali z trudem dostrzegła samotną postać, wymachującą ogromnymi skrzydłami i lecącą desperacko w stronę świetlistego horyzontu. I kiedy tak stała i go obserwowała, coś jej mówiło, że był to ostatni raz, kiedy widziała Blake’a.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Sam stał wraz z Polly na odległym krańcu wyspy Skye, na szczycie pagórka, z którego roztaczał się widok na bezkresne morskie przestworza. Poniżej fale rozbijały się o ogromne głazy, a powyżej niebo rozświetlał jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie Sam kiedykolwiek widział. Niebo było tu tak ogromne, że poczuł się przy nim jak karzeł. Szli razem z Polly od wielu godzin, aż wreszcie natrafili na to miejsce. Przyszła do niego wcześniej tego samego dnia i, cała roztrzęsiona, opowiedziała mu, co przydarzyło się Scarlet. Jej opowieść zszokowała Sama. Potrafił zrozumieć, jak bardzo niepokojące musiało być to wszystko dla Polly. Myśl o utracie Scarlet poruszyła Polly na równi z wiadomością, że Scarlet była córką Caitlin i Caleba. Całe godziny zajęło Polly rozprawianie o tym, aż w końcu zdołała się uspokoić. Sam wyczuł, że potrzebowała tego, potrzebowała dać upust swoim uczuciom i pozwolił jej mówić. - Ślub jest jutro i czuję, że czeka mnie jeszcze wiele pracy – powiedziała. – Jestem przecież druhną. Caitlin odleciała i wygląda na to, że nie wykazuje specjalnego zainteresowania różnymi szczegółami. Wydaje mi się, że będzie zadowolona bez względu na wszystko, a ja wiem, że inne dziewczęta zajęły się ostatnimi przygotowaniami, więc chyba nie powinnam się martwić. A jednak. Wiem, że powinnam tam być… ale chciałam spędzić trochę czasu z tobą. Usiedli na trawie zwróceni twarzą ku sobie, na tle słońca. Samowi zrobiło się ciepło na sercu, kiedy usłyszał te słowa. Chciała zobaczyć się z nim. Z nim. I z nikim innym. Był pierwszą osobą, do której się zwróciła. Dzięki temu poczuł się wyjątkowo. Czuł, że był jej potrzebny. Zwierzywszy się z wydarzeń mających miejsce tego dnia, Polly skupiła się na nim. - Dzięki za wysłuchanie – powiedziała. – Przepraszam, że tak długo mówiłam. - W porządku – powiedział Sam. – Mogę słuchać cię godzinami.
Polly nachyliła się i pocałowali się. Sam czuł krążące w jego żyłach pożądanie i to samo wyczuwał w niej. - Czy mówiłeś poważnie, to wszystko wczoraj? – spytała z wahaniem. – O tym, jak bardzo mnie kochasz? - Tak – powiedział Sam. – Kocham cię. Pocałowali się ponownie, dłużej i namiętniej. - Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam – powiedziała Polly, uśmiechając się nieśmiało – spodobałeś mi się od razu. Miałeś w sobie coś ujmującego. Sądzę jednak, że chyba odsunęłam to od siebie, ponieważ byłeś bratem mojej najlepszej przyjaciółki. Myślałam… Nie wiem… Sądziłam, że to mogłoby stać się problemem. Spojrzała w oczy Sama. – Ale szczerze mówiąc, nigdy nie przestałam o tobie myśleć. Usłyszawszy to, Sam poczuł, że jego serce zabiło mocniej. Tak dobrze było usłyszeć jej słowa, bo oddawały to, co sam miał na myśli. - Ja również nigdy nie przestałem o tobie myśleć – odparł Sam. Chciał znowu ją pocałować, kiedy nagle Polly zmarszczyła brwi. - Co się stało? – zapytał. Odwróciła wzrok i w tym samym momencie zauważył, jak bardzo się zasmuciła. - Wypowiedziałam dzisiaj życzenie – powiedziała. – Przy Faerie Glen. Po czym zamilkła z ponurą miną na twarzy. - I? – ponaglił ją Sam. – Czego sobie życzyłaś? Obrzuciła go spojrzeniem. – Nie wolno ci o to pytać – powiedziała. Sam poczuł zakłopotanie. - Przepraszam – powiedział.
Polly westchnęła. - Chciałam powiedzieć… moneta… wylądowała reszką do góry. Spojrzała na niego. – Moje życzenie nie spełni się. - To tylko takie przesądy – zbagatelizował sprawę Sam. Polly potrząsnęła głową i Sam dostrzegł, że naprawdę się tym przejęła. W końcu odwróciła się do niego. - Myślisz, że jeśli pisane jest nam być ze sobą, to tak będzie? Znaczy, że będziemy ze sobą na zawsze? Na zawsze. Słowa te zabrzmiały w jego myślach niczym rozhuśtany dzwon. Ale nie wystraszyły go. Był zaskoczony, kiedy je usłyszał, gdyż było to bardzo poważne oświadczenie, zwłaszcza na tak wczesnym etapie ich związku. Zdumiały go nawet jeszcze bardziej, ponieważ odnosiły się do tego, nad czym sam mocno się zastanawiał. Na zawsze. Również tego pragnął. Nie wiedział, czy czuł to, ponieważ ich związek, jego miłość do Polly była taka niepewna – czy też dlatego, że była to prawdziwa miłość. Głęboko w sercu czuł, że była to miłość prawdziwa, że dokładnie tego pragnął. - Tak – powiedział. – I niczego innego tak nie pragnę. Na twarzy Polly pojawił się radosny uśmiech, przyćmiewający ostatnie promienie słońca. Nachyliła się i pocałowała go. Chwilę później przetoczyli się po miękkiej trawie. Całowali się, a ich wzajemne pożądanie sięgnęło zenitu. Tocząc się po trawie w zapadającym zmierzchu, Sam uzmysłowił sobie, że nadeszła chwila, by w końcu stali się jednością.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Kyle stał razem z wampirami Rynda pośrodku kamiennego kręgu Callanish. Obserwując krwistoczerwone, zachodzące słońce, czuł, że nigdy dotąd nie był aż tak zadowolony. Oto znalazł się w pradawnej Szkocji, w miejscu czystej, wampirzej mocy, celebrując festiwal Samhain, w najmroczniejszy ze wszystkich dni roku, w otoczeniu dziesiątek bratnich, równie krwiożerczych co on wampirów. Nareszcie czuł się jak w domu. Rozejrzał się i zobaczył popleczników Rynda torturujących i mordujących niewinnych ludzi, ucztujących na ich krwi, oddzierających ich kończyny od ciała. Kyle również ucztował całe popołudnie i w miarę, jak słońce powoli zachodziło, czuł się obżarty, jak nigdy dotąd. A był to dopiero początek zdumiewającej nocy. I najlepsze miało dopiero nadejść. Kiedy krwistoczerwone słońce wypełniło sobą całe niebo, Kyle odwrócił się, stanął twarzą do słońca, wyciągnął ręce i powoli wyczuł moc Samhain wypełniającą jego ciało od palców stóp wzwyż. Była to prawdziwie noc mocy wampirów. Od wieków ludzie świętowali w ten czas czarnoksięstwo, próbowali przywracać zmarłych do życia, torturowali i zabijali innych ludzi. W końcu stonowali swe poczynania, nadając świętu nazwę Halloween i przeobrażając ją w noc zwykłych psot. Teraz jednak, w dwunastym wieku, dzień ten był tym, czym miał być: czasem prawdziwego, demonicznego zła. Kyle wiedział, że w tę noc demony miały przyzwolenie, by stąpać po ziemi i wyczuwał, jak kłębiły się wokół niego, użyczając swej mocy, ponaglając, by zabijał, by torturował. Rozrzucił szeroko ramiona, odchylił głowę do tyłu i poczuł ich moc przeszywającą jego ciało. Kiedy słońce znikło za horyzontem, dokoła rozbłysły pochodnie i Kyle poczuł się, jakby stał pośrodku wielkiego ogniska. Odezwały się uderzenia w bęben i wampiry Rynda zaczęły tańczyć wkoło. Kyle dołączył do tańca, biorąc innych pod ręce, wirując z nimi, śpiewając ze wszystkimi jednym głosem pradawne, demoniczne melodie. Kyle czuł narastającą moc i energię, potęgującą się z każdym zatoczonym kołem. Powoli zatracał się w podobnym do transu stanie, który miał hipnotyzujący wpływ.
Kiedy już pogrążył się w nim, Kyle skupił się na przywołaniu mrocznych sił, z każdego zakątka ziemi, by przyszły z pomocą w jego sprawie i pomogły zabić Caitlin i Caleba. Wyobraził sobie, jak rozrywa Caitlin na strzępy i siłą woli zmusił tamten świat, by udzielił mu wszelkiej potrzebnej pomocy. Zapadała coraz ciemniejsza noc, a on tańczył wciąż dokoła, wymuszając niemal taki bieg wydarzeń. W którymś momencie – Kyle sam nie wiedział, ile czasu już minęło – otworzył oczy i uświadomił sobie, że patrzy w niebo. Zauważył samotną postać opadającą w kierunku kręgu. Kyle wyrwał się spośród tańczących i ruszył w jej stronę, zastanawiając się, co też los mu zesłał. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Oto stała przed nim, twarzą w twarz przy świetle księżyca, Sera. Kyle pamiętał ją. Była żoną Caleba. O tak, przypomniał ją sobie z uśmiechem na twarzy. Zabił Jade’a, jej syna. Na myśl o tym wróciły do niego miłe wspomnienia. Kyle nie potrafił zrozumieć, co ją tu przywiodło. Czyżby przybyła, by się zemścić? Był zaskoczony jej widokiem. Stała przed nim nieustraszona i kipiąca gniewem. Przypominała mu jego samego. Podeszła kilka kroków i stanęła ledwie kilka stóp od niego. - Przybyłam wesprzeć cię w twej sprawie – powiedziała. Kyle spojrzał na nią sceptycznie. - Łączy nas wspólny cel – kontynuowała. – Zgładzić Caitlin i Caleba. Zniszczyć ich związek. Wyczułam twą moc. To ona mnie tu wezwała. Chcę przyłączyć się do ciebie. Możesz mnie wykorzystać w dowolny sposób, by wziąć odwet. Nie mam już po co żyć. Kyle mimowolnie wyszczerzył zęby. Jak zwykle, otrzymał to, czego dokładnie potrzebował. Tak, nie mógłby prosić o nic lepszego. Osobę, której Caleb ufał. Sera miała stać się jego idealnym narzędziem zemsty. - Skąd mam wiedzieć, że to nie podstęp? – spytał. – Byłaś przecież żoną Caleba. Sera uśmiechnęła się szyderczo.
- Nie jestem jego żoną. Gardzę nim. Nie mam czasu do stracenia, ani powodu, by cię oszukiwać. Kyle zlustrował ją wzrokiem. Wydawała się godna zaufania; mimo to, mogła to być wyrafinowana pułapka. - Możesz być podwójnym agentem – odparł. – Czekającym, by mnie zdradzić. Sera zdawała się sfrustrowana. - Jak mam cię przekonać? – spytała. Kyle obejrzał ją i nagle doszedł do wniosku, że była niewiarygodnie zachwycająca. Wysoka, prawie tego samego wzrostu co on, nosiła obcisły, czarny, skórzany strój, a jej zadziwiające ciało było zaokrąglone i odznaczało się prężącymi się mięśniami. Mając do tego długie, rude włosy opadające na plecy i iskrzące się zielone oczy, jawiła się w jego oczach olśniewająco. Wiele czasu minęło, od kiedy ostatni raz poczuł coś takiego na widok innego wampira, jednakże stojąc tak, czuł, jak rosło jego pożądanie. Uzmysłowił sobie, co dokładnie mogła zrobić. A mimo to, jednocześnie, Kyle nie był głupi: wiedział, że w żaden sposób nie mógł wydać się jej atrakcyjny. Wiedział, że z brakującym okiem, spaloną twarzą, jego pokrytym bliznami ciałem, dla każdego musiał wyglądać groteskowo. Niczym potwór. Zwłaszcza dla kobiet. Gdyby Sera zechciała z nim spółkować, wówczas dowiodłaby swej prawdomówności. Wówczas wiedziałby na pewno, że mówiła prawdę. I dodatkowo miałby satysfakcję ze spółkowania z byłą żoną Caleba. I matką chłopca, którego zabił. Wyszczerzył zęby w złowrogim, krzywym uśmiechu. - Będziesz spać dziś ze mną – powiedział. – Podczas festiwalu, kiedy księżyc osiągnie pełnię. Moja moc stanie się twoją, a twoja moją. Wówczas będę wiedział, że mówisz prawdę. Wówczas będziesz mogła do nas dołączyć i razem zgładzimy ich oboje. Sera spojrzała na niego, czując obrzydzenie. Ale nie wzdrygnęła się, ani nie
odwróciła. Zamiast tego patrzyła na niego, jakby się namyślając. - Nic innego, co mogłoby bardziej zranić Caleba, nie przychodzi mi do głowy – powiedziała, mierząc Kyle’a wzrokiem od stóp do głów. Po czym dodała: - I nie przychodzi mi do głowy żaden inny lepszy sposób, w jaki mogłabym się na nim zemścić. Ku zdziwieniu Kyle’a, Sera podeszła nagle do niego i pocałowała mocno w usta. Odchyliła się i spojrzała mu głęboko w oczy. Poczuł jej energię, wyczuł, że była równie napastliwa, co on. Kiedy poczuł jej gniew, jej agresję, jej ambicję, nagle uświadomił sobie, że razem stanowili idealną parę. Było dla niego jasne, że oboje nie zamierzali cofnąć się przed niczym, by dostać to, czego chcieli. Zaprowadził ją w mrok, na trawiasty płaskowyż tuż poza zasięgiem rzucanego przez pochodnie światła. Przy akompaniamencie walących wokoło bębnów i odgłosów pijących, mordujących i śpiewających wampirów Rynda, Kyle i Sera legli na ziemi. Kyle wiedział, że był to dopiero początek wspaniałego związku.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Caitlin obudziła się o brzasku, przy świetle pierwszych promieni słonecznych sączących się przez okno i przeszył ją dreszcz, kiedy uświadomiła sobie, że oto nadszedł dzień jej ślubu. Powoli wstała z wygodnego łoża, wyślizgując się spod stosu ciepłych futer, tęskniąc za Calebem, jego ciepłem. Postąpili zgodnie z wiekową, wampirzą tradycją i w przedślubną noc spali oddzielnie. Wiedziała, że był tuż obok, po drugiej stronie korytarza, mimo to dziwnie jej było spać w tak ogromnym łożu samotnie i bezwiednie zatęskniła za Calebem. Przeszła do zamkowego okna i wyjrzała na zewnątrz. Był pierwszy dzień listopada, poranek następujący po Samhain. Wstawał chłodny i rześki dzień. Liście połyskiwały milionem żywych kolorów, a wszechobecna mgła wyspy Skye przykrywała wszystko niczym zasłona. Świt rozlewał się delikatną, pomarańczową poświatą, sprawiając magiczne wrażenie, a kiedy dotarła do mgły, cała wyspa utonęła w tęczy. - Mamusiu! Dziś twój ślub! – wykrzyknęła Scarlet, kiedy podbiegła i rzuciła się w jej ramiona. Caitlin spojrzała na nią i uśmiechnęła się. Wiedziała, że Scarlet nie spała już od jakiegoś czasu. Ruth zaczęła skomleć i również podbiegła, kulejąc, i polizała dłoń Caitlin. Caitlin była bardzo szczęśliwa i odetchnęła z ulgą, widząc Ruth na nogach, drepczącą wokoło i dochodzącą do siebie po odniesionych ranach. Caitlin użyła swych uzdrawiających mocy, by jej pomóc; jednak rany były głębokie i wymagały czasu, by zaleczyć się całkowicie. W gruncie rzeczy, Caitlin nie była pewna, czy Ruth kiedykolwiek przestanie utykać – i podejrzewała, że raczej nie. Mimo to, już sam widok jej chodzącej wokół, podniósł ją na duchu. - Jesteśmy takie podekscytowane! – krzyknęła Scarlet. – Dziś poślubisz tatusia! powiedziała, podskakując. Ruth znów zaczęła ujadać. Caitlin zadrżała z podenerwowania na myśl o czekającym ją dniu, o tym, jak doniosły był to czas. Dzień jej zaślubin. Naprawdę nadszedł.
Nie zależało jej na szczegółach, na tym całym przepychu i ceremoniach; miała jedynie nadzieję, że wszystko potoczy się bez zakłóceń, bez jakiegoś specjalnego dramatyzowania. Ponad wszystko, chciała jedynie poślubić Caleba. Rozległo się pukanie do drzwi i chwilę później wpadła przez nie Taylor w towarzystwie kilku druhen, które przyniosły jej wyjątkową ślubną suknię. Caitlin przez chwilę zastanawiała się, gdzie była Polly, która przypuszczalnie powinna pojawić się u niej jako pierwsza. Po chwili jednak dostrzegła ją, przez wciąż otwarte, ogromne dębowe drzwi do jej sypialni, gdy opuszczała sypialnię Sama. Caitlin uśmiechnęła się w duchu, zdając sobie sprawę, gdzie Polly spędziła ostatnią noc. Myśl o tym, że jej brat i Polly byli ze sobą, sprawiała jej przyjemność. Według niej stanowili idealną parę. Polly wpadła po chwili do jej komnaty i stanęła razem ze wszystkimi. Miała potargane włosy i wyglądała na zaspaną, ale jej oczy były szeroko otwarte, pełne energii i niespotykanego podekscytowania. - Nadszedł ten dzień! – wrzasnęła, ledwie powstrzymując swój entuzjazm, a pozostałe dziewczęta zawtórowały okrzykiem. W następnej chwili Caitlin znalazła się w wirze otaczających ją zewsząd dziewcząt, ubierających ją, nacierających olejkami, układających fryzurę, nakładających makijaż i poddających wielu innym jeszcze czynnościom. Nagle, drzwi otworzyły się ponownie i pojawił się w nich służący. Miał przed sobą niewielką tacę pokrytą czerwonym, aksamitnym materiałem. Na nim spoczywał najpiękniejszy naszyjnik oraz kolczyki, jakie Caitlin kiedykolwiek wdziała; błyszczące i lśniące wielkimi diamentami, rubinami i szafirami. Dziewczęta, łącznie z Caitlin, zgodnie wydały stłumiony okrzyk zachwytu. Służący uśmiechnął się, patrząc na Caitlin. - Podarunek od twego przyszłego męża w dniu ślubu. W komnacie zapanowała głucha cisza, a wszystkie utkwiły wzrok w przyniesionych skarbach. Polly sięgnęła po nie, chwyciła, podeszła do Caitlin od tyłu i założyła jej. Caitlin była jej za to wdzięczna, gdyż była zbyt onieśmielona, by zrobić to własnoręcznie.
Caitlin żałowała, jak nigdy dotąd, że nie mogła w tej chwili zobaczyć się w lustrze. Musiały wystarczyć jej pełne podziwu spojrzenia wlepiających w nią oczy pozostałych dziewcząt. Kiedy spojrzała w dół, dostrzegła, jak lśniły, poczuła ich ciężar na uszach i wokół szyi. Czuła, że były wspaniałe. Była wdzięczna Calebowi, jak nigdy dotąd. Dziewczęta zajęły się na powrót przygotowaniami, a Caitlin powiedziała sobie, że po prostu musi uzbroić się w cierpliwość. Czuła, miała wrażenie, że to wszystko było nierzeczywiste, jakby pogrążyła się we śnie. Uświadomiła sobie, że był to dopiero początek długiego, trudnego do opisania, magicznego dnia. * Poranne godziny minęły szybko, zajęte przez różne zabiegi przy ubieraniu sukni, strojeniu fryzury i nakładaniu makijażu. Caitlin chciała zwolnić tempo, by rozkoszować się każdą chwilą, lecz na nic zdały się jej prośby. Ten dzień zdawał się umykać szybciej niż jakikolwiek inny w jej życiu. Zanim zdążyła się zorientować, było już wczesne popołudnie. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że znalazła się u skraju ślubnej nawy, ukryta wraz ze swymi druhnami za niewielkim parawanem. Z miejsca, w którym stała, widziała długie przejście między nawami, wyłożone czerwonym dywanem na trawie, prowadzącym do zachwycającego ołtarza, tonącego w kwiatach. Po obu stronach przejścia stały, ku jej zdumieniu, setki wampirów. Caitlin przypomniała sobie, że zgodnie z dawną wampirzą tradycją, na ślub zlatywali członkowie zaprzyjaźnionych klanów z całego świata, by wziąć udział w ceremonii i złożyć wyrazy szacunku. Wampirza tradycja zabraniała komukolwiek siadać. Wszyscy stali zatem na baczność, ubrani w tradycyjny, wampirzy strój ślubny – mężczyźni nosili aksamitne, czarne szaty z długimi rękawami, kobiety to samo, tyle że w białym kolorze. Wszyscy mieli też szkarłatne, płócienne pasy owinięte wokół szyi niczym naszyjniki i zwisające nisko przy szacie. Widok tylu osób, tak wielu z nich jej obcych, podenerwował ją jeszcze bardziej. Dostrzegła Caleba. Stał dumnie na końcu przejścia, przy ołtarzu. Obok niego stał Samuel, jego brat i drużba. Caitlin była zadowolona, widząc ich razem. Wiedziała, jak wiele to znaczyło dla Caleba, że Samuel pojawił się na ślubie. Polly, jako druhna, miała stać po przeciwnej stronie.
Nagłe pojawienie się Polly wyrwało ją z zamyślenia. Polly chwyciła jej dłonie i uśmiechnęła się szeroko. Caitlin dostrzegła w jej oczach miłość. - Jesteś gotowa? – spytała z entuzjazmem. Caitlin skinęła głową, trzęsąc się cała w środku i czując zbyt wielkie przejęcie, by cokolwiek powiedzieć. Polly uściskała ją mocno i Caitlin odwzajemniła się tym samym. - Kocham cię − wyszeptała do jej ucha Polly. - Ja też ciebie kocham – powiedziała Caitlin i mówiła to poważnie. Polly była już teraz jej siostrą, taką, jakiej nigdy dotąd nie miała. Polly odwróciła się i dała sygnał druhnom. Zaczęły powoli wyłaniać się zza zasłony i stawać do pary z drużbami, po czym wolnym krokiem wszyscy ruszyli wzdłuż nawy. W tej samej chwili rozbrzmiała muzyka. Caitlin obejrzała się i zobaczyła chórek złożony z czterech mężczyzn i kobiet stojących na uboczu i śpiewających dawną, gregoriańską pieśń. Była piękna, prosta, ale jednocześnie zapadająca w pamięć. Ponadczasowa. Caitlin poczuła, że była idealną ślubną pieśnią, którą te tłumy mogły z powodzeniem śpiewać. Scarlet była ostatnią osobą, która miała iść przed Caitlin. Stała teraz obok niej, patrząc na swój wypełniony kwiatami koszyk przymocowany do obroży Ruth. Scarlet wymyśliła inteligentny sposób, by przyczepić kosz do szyi Ruth tak, aby razem mogły iść wzdłuż nawy, i aby Scarlet mogła sięgać do niego i rozrzucać kwiaty niesione przez Ruth. Szczęśliwa, że również Ruth mogła wziąć udział w święcie, Caitlin nie miała nic przeciwko temu. Ruth wyglądała na podekscytowaną, mogąc być częścią tego wszystkiego. Kiedy jednak Caitlin spuściła wzrok, zauważyła, że Scarlet była bardzo podenerwowana. Caitlin położyła dłoń na jej głowie w dodającym otuchy geście i Scarlet uśmiechnęła się do niej. Kiedy skończyła się jedna pieśń i rozpoczęła druga, Caitlin zrozumiała, że był to sygnał dla Scarlet. Delikatnie trąciła ją, zachęcając do wyjścia.
Scarlet odzyskała rezon i zaczęła iść wzdłuż nawy. Sięgała do kosza po kwiaty i rozrzucała je wokoło. Na jej widok rozjaśniły się twarze wszystkich zgromadzonych wampirów. Tymczasem nadeszła kolej Caitlin, by poczuć zdenerwowanie. Czuła, jak jej serce zaczęło walić, kiedy uświadomiła sobie, że najważniejsza chwila właśnie nadeszła. Zlustrowała tłum jeszcze raz w poszukiwaniu znajomych twarzy, lecz dostrzegła ich bardzo niewiele. Nigdy jeszcze nie spotkała tylu wampirów naraz, ani nie spodziewała się, że pojawią się tu z jej powodu. Widziała po uśmiechach, że przybyli, by życzyć jej wszystkiego najlepszego, a mimo to i tak czuła się dziwnie. Idąc powoli wzdłuż nawy, przy dźwiękach śpiewu, mimowolnie pożałowała, że nie miała nikogo, kto poprowadziłby ją do ołtarza. Ani matki. Ani ojca. Nigdy nie była blisko ze swoją matką i w zasadzie nie chciałaby jej tu widzieć. Ale ojciec – to co innego. Oczywiście, czuła, że była bliżej niego, niż kiedykolwiek dotychczas, po tych wszystkich wiekach spędzonych na poszukiwaniach, znajdowaniu jego wskazówek, jego listów – po ukazywaniu się jej we śnie i w zagadkach. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, pragnęła by tu był, by naprawdę był, trzymał ją pod rękę, prowadził do ołtarza. Nie we śnie. Nie jako zjawa. Lecz jako prawdziwa, realna osoba. Caitlin miała nadzieję, że pewnego dnia naprawdę się pojawi. Że będzie miała okazję go spotkać. Spędzić z nim czas. Że stanie się częścią jej życia. I w tym momencie, z jakiegoś powodu nagle zaczęła się zastanawiać, co powiedziałby o jej dziecku. O Scarlet. O swojej wnuczce. Czy byłby z niej dumny? Kiedy podeszła do ołtarza oszołomiona ze zdenerwowania w takim stopniu, że z ledwością zdawała sobie sprawę, gdzie była, zauważyła stojącego tam i uśmiechającego się do niej Caleba i od razu poczuła się swobodniej. Miał na sobie przepiękny strój, jakiego Caitlin nigdy jeszcze nie widziała, ubiór godny samego księcia. Składał się z królewskiej, atłasowej, czarnej szaty z wysokim kołnierzem zaokrąglonym pod uszami, białej koszuli i szkarłatnego krawata. Jego włosy były zaczesane do tyłu na oficjalną modłę. Nosił też czerwone rękawiczki – najwyraźniej kolejny przejaw wampirzej tradycji. Uzupełnił swój strój błyszczącymi, rubinowymi spinkami do rękawów koszuli. Caitlin zauważyła ponad jego ramieniem jego brata, Samuela. Uśmiechał się do niej. Dobrze było ponownie go zobaczyć, po tylu wiekach. Wyglądał dokładnie
tak samo, z brodą i wąsami, niczym starsza, surowsza wersja Caleba. Po drugiej stronie zobaczyła swojego brata, Sama, który również uśmiechał się do niej. Caitlin wiedziała, że za nią, u boku szła Polly, Taylor i pozostałe dziewczęta. Poczuła pociechę i uspokoiła się nieco, mając wszystkie te osoby, które kochała przy sobie. Kiedy wraz z Calebem odwrócili się i stanęli twarzą w twarz z mężczyzną stojącym między nimi, poczuła niespotykane pokrzepienie. Oto stał przed nimi Aiden, który przewodniczył całej ceremonii. Miał na sobie białą szatę, na której spoczywała jego długa, srebrzysta broda. Przybrał poważny, skupiony wyraz twarzy. Jak zwykle, jego wielkie, błękitne oczy zdawały się rozjarzone, wpatrując się w nich. Tym razem jednak, były też w pół przymknięte i Caitlin wyczuła, że był skupiony, zbierając energię na zbliżające się wydarzenie. Tłumy stały w absolutnej ciszy, wyczekując. Jedynym dźwiękiem, jaki Caitlin zdołała usłyszeć, był świst listopadowego wiatru. W końcu Aiden otworzył oczy: były jasne, lśniące i błękitne i wpatrywały się w nią z taką intensywnością, iż niemal zaparło jej dech w piersiach. - Zebraliśmy się dziś tutaj, by być świadkami połączenia dwóch ulubieńców naszej rasy – zaczął Aiden głębokim, uroczystym głosem. – Znam Caleba i Caitlin od wielu wcieleń. Nie przychodzi mi na myśl żadna inna para członków naszego zgromadzenia, która pasowałaby do siebie bardziej niż tych dwoje. Owoc ich związku znany jest już nam dobrze i mamy nadzieję, że piękna Scarlet jest pierwszą z wielu, które jeszcze się pojawią. Aiden odchrząknął, a Caleb i Caitlin wymienili się ukradkowym spojrzeniem, uśmiechając się do siebie. - Związek wampirów to rzecz święta. Nie należy jej bagatelizować. Trwa całą wieczność. Definiuje ją. Ludzka miłość przy niej blednie. - Caleb i Caitlin dzielą miłość, która trwa. Miłość, która zniosła wiele przeciwieństw, wiele razy i w wielu miejscach. To miłość, którą nie często widziałem. To miłość, która wykracza poza wszelkie doświadczenie. Aiden odwrócił się i spojrzał na Caitlin. - Czy ty, Caitlin z klanu Pollepel, bierzesz sobie Caleba z Białego Klanu za męża i ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską po wieczne czasy oraz
to, że go nie opuścisz, chociaż śmierć nigdy was nie rozłączy? Caitlin odwróciła się i uśmiechnęła do Caleba, i spostrzegła, że on również uśmiechnął się do niej. Niczego innego tak bardzo nie pragnęła. - Tak – powiedziała. Tłumy wydały z siebie stłumiony okrzyk. Aiden skierował się ku Calebowi. - Czy ty, Calebie z Białego Klanu, bierzesz sobie Caitlin z Klanu Pollepel za żonę i ślubujesz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską po wieczne czasy oraz to, że jej nie opuścisz, chociaż śmierć nigdy was nie rozłączy? Caleb odwrócił się i uśmiechnął do Caitlin. - Tak – powiedział. Aiden sięgnął dłońmi i chwycił ich nadgarstki, po czym podniósł je skierowane wewnętrzną częścią do góry, aż zetknęły się ze sobą. Przytrzymał je w tej pozycji, a Caitlin poczuła krążącą w jego ręce energię. - Obrączki – podpowiedział Aiden. Caitlin sięgnęła do kieszeni i wyjęła ślubną obrączkę dla Caleba. Był to wspaniały pierścień wysadzany błyszczącymi rubinami. Otrzymała go, jako prezent od Aidena, który nalegał, by wręczyła go Calebowi w dzień ślubu. Kiedy Caleb obrócił dłoń, wsunęła go na jego palec serdeczny. Caleb zobaczył go po raz pierwszy i jego oczy rozbłysły z zaskoczenia i również, najwyraźniej, zachwytu. Pasował idealnie. Caitlin nigdy jeszcze nie czuła się taka dumna. Caleb ze swojej strony sięgnął dłonią i wydobył zachwycającą obrączkę ślubną, zdobioną diamentami i szafirami. Caitlin była w szoku – nie spodziewała się, że Caleb da jej kolejny pierścień, oprócz tego wspaniałego, który już nosiła na swoim palcu. Kiedy jednak spojrzała w dół, zobaczyła, jak Caleb dodał drugi pierścień do pierwszego, i od razu zauważyła, że pasowały do siebie. Zaniemówiła z wrażenia. - Mocą nadanego mi prawa – Aiden kontynuował − oraz z mocy wielkiej rady wampirów, ja, Aiden z Klanu Pollepel, zgodnie z tysiącletnią tradycją, niniejszym ogłaszam was mężem i żoną, wampirem i wampirzycą
zjednoczonymi w związku, którego żaden człowiek ani wampir nie może rozdzielić. Zamilkł, spoglądając na nich oboje. - Możecie się pocałować. Kiedy nachylili się i zastygli w pocałunku, tłumy zareagowały wiwatami. Rozległa się radosna muzyka wygrywana na lutni i harfie i zewsząd, z obu stron, kiedy odwrócili się i ruszyli z powrotem wzdłuż nawy, poleciały na nich pełne garście płatków kwiatów. Caitlin poczuła istny deszcz kwiecia dokoła i roześmiała się, tak samo jak Caleb. Już w chwili, kiedy to wszystko miało miejsce, Caitlin wiedziała, że był to jeden z najważniejszych momentów w jej życiu, ten, który już nigdy nie miał się powtórzyć. Pragnęła ponad wszystko zatrzymać tę chwilę, napawać się nią całą wieczność; wiedziała jednak, że jak wszystko w życiu, również ta chwila musiała odejść. Zamiast tego zatem postanowiła się nią nacieszyć, wpatrzyła się w kwiaty, uśmiech Caleba, poczuła jego miłość i miała nadzieję, że tak już zostanie na wieki.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Sam nie przestawał tańczyć mimo upływających godzin. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz w swoim życiu spędził tyle nocnych godzin na tańcach, czy też bawił się tak dobrze. Pił też od wielu godzin, od chwili zakończenia ceremonii, po której nastąpiła uczta nad ucztami. Na otwartym terenie tuż przy zamku płonęły tysiące pochodni, oświetlając miejsce zaślubin i wesela. Nawet zamek jaśniał ich blaskiem. Pochodnie tkwiły pozatykane wokół fosy, wzdłuż wejścia na zamek, a nawet we wszystkich oknach. W zasadzie cała fosa pełna była świec unoszących się sprytnie na jej falach. Jakby tego wszystkiego było mało, wszędzie widniały tysiące kwiatów, misternie przygotowanych wielobarwnych bukietów. Stały tam też ogromne kadzie z winem, jeszcze większe z krwią, a na rożnie piekły się dziesiątki dzików. Do tego zaś podano wszelkiego rodzaju przysmaki. Świętowanie uzupełniały występy wielu muzykantów, żonglerów, klaunów oraz różnorakie zawody, zabawy i przyjemności. Było to jedno wielkie wspaniałe widowisko. A przecież wieczór był jeszcze wczesny. Sam nie mógłby cieszyć się bardziej szczęściem swojej siostry oraz szwagra. Był zachwycony, widząc ich oboje tak bardzo szczęśliwych ze sobą. Był również uszczęśliwiony, idąc wzdłuż nawy razem z Polly, świadomy tego, jakie spotkało go szczęście, że miał ją i czuł jej miłość, kiedy trzymała go pod rękę. Nie był w stanie przestać myśleć, przez całą ceremonię, o spędzonej z nią nocy, jak leżał w jej ramionach i słuchał załamujących się fal. Była pełnia i spali wprost pod księżycową tarczą. Zanim nastał świt, zabrał ją z powrotem do zamku i resztę nocy przespali w jego łożu. Przez te kilka bezcennych godzin, kiedy spali w swoich objęciach, Sam w końcu czuł się zadowolony z życia. Był już pewny, ponad wszelką wątpliwość, że Polly była tą jedyną. Teraz czuł, bardziej niż kiedykolwiek, pragnienie ujawnienia jej głębi swojej miłości. Przez cały wieczór niecierpliwie szukał jej w tłumie, chcąc wyjawić jej
swoje uczucia i, zainspirowany siostrą, oświadczyć się jej. Lecz nie był w stanie jej znaleźć od chwili zakończenia zaślubin. W końcu miał tego dość. Musiał zaczerpnąć tchu. Wyłamał się z kręgu tańczących i przedostał na zewnątrz, w pobliże kadzi z winem. Stanął tam pozbawiony tchu, przeczesując wzrokiem twarze w poszukiwaniu Polly. Szukał jej charakterystycznych włosów, jej wielkich, jasnych oczu. Lecz ona ubrana była podobnie do innych i po prostu było to zbyt trudne. Nagle, Sam poczuł stuknięcie. Odwrócił się i serce zabiło mu mocniej. Stała przed nim, uśmiechając się do niego, z policzkami zarumienionymi od tańców i picia. Polly. Rozwarła szeroko ramiona, po czym uściskała go mocno. Sam odwzajemnił się jej uściskiem i obrócił się z nią wokoło. Oderwała się i spojrzała na niego, cała rozpromieniona. W jej oczach dostrzegł miłość. - Tęskniłam za tobą – powiedziała. - A ja za tobą – powiedział Sam, po czym zastygli w długim pocałunku. - Muszę ci coś powiedzieć – powiedział Sam. – W zasadzie o coś zapytać. Zanim zdołała zareagować, Sam chwycił jej dłoń i poprowadził z dala od tłumu. Koniecznie potrzebował porozmawiać z nią na osobności. Znalazł ustronne miejsce z dala od zgiełku i kiedy się zatrzymali zauważył, że przyglądała się mu zaskoczona, niepewna, o co mu chodziło. - Chcę, abyś wiedziała, że tamtego wieczora mówiłem poważnie – zaczął Sam. – O tym… jak bardzo cię kocham. Sam zamilkł. Czuł jak serce waliło mu coraz mocniej. Wziął głęboki oddech. Czuł, że nadeszła odpowiednia chwila, w dzień zaślubin jego siostry, bardziej niż kiedykolwiek.
Polly wpatrywała się w niego z uśmiechem i oczekiwaniem. - Chcę być z tobą już zawsze – powiedział w końcu. - Ja również – odparła Polly. Sam potrząsnął głową. - Nie – powiedział. – Mówię poważnie. Naprawdę. Na zawsze. Jak Caitlin i Caleb. Na wieki. Opadł na kolano i chwycił dłoń Polly. - Nie mam pierścionka – jeszcze – powiedział – ale mam nadzieję, że nie będziesz miała mi tego za złe. Obiecuję, że kiedy nadejdzie odpowiedni czas, ofiaruję ci najwspanialszy pierścionek, jaki kiedykolwiek widziałaś. Polly spojrzała w dół na niego i uśmiechnęła się. - O co chcesz mnie zapytać, Sam? Sam zdał sobie nagle sprawę, że z tego całego podenerwowania zapomniał powiedzieć najważniejsze. Uśmiechnął się do niej. - Polly? – powiedział – wyjdziesz za mnie? Polly uśmiechnęła się szeroko i krzyknęła. – TAK! Sam wstał, a Polly owinęła go rękoma w najmocniejszym uścisku, jaki Sam czuł w swoim życiu. Podniósł ją i zakręcił dokoła, czując radość płynącą z jej radości. - TAK, TAK, TAK! – krzyczała Polly. – Po tysiąckroć, tak! Sam obracał ją wokół siebie raz po raz i czuł jej radość, jej szczęście przenikające jego samego. I w tej chwili w końcu zrozumiał, czym była prawdziwa miłość.
* Caitlin spojrzała na trzymającego ją w objęciach Caleba, spoglądającego na nią z czystą miłością. Jego oczy błyszczały z podekscytowania, kiedy prowadził ją przez tłum rozentuzjazmowanych wampirów. Caleb parł do przodu, przecierając szlak w tłumie, a Caitlin nie mogła otrząsnąć się z wrażenia. Ich noc poślubna była niewiarygodna, niczym sen, począwszy od ceremonii, przez ucztę i tańce… Jej ślub był wspanialszy, niż jakikolwiek, który mogłaby sobie wymarzyć. Z jednej strony, świętowanie zdawało się nie mieć końca, z drugiej jednak, cały wieczór minął w mgnieniu oka. Caitlin nie mogła uwierzyć, że dobiegał już końca. I oto szła, późną nocną porą, trzymając dłoń Caleba. Caleb przeprowadził ją przez wiwatujący tłum, przez niewielki, zwodzony most, nad fosą, przez wspaniałe zamkowe wejście. Poprowadził ją oświetlonymi pochodniami kamiennymi korytarzami, potem w górę po wiekowych, krętych, kamiennych schodach. Kiedy dotarli na szczyt, podniósł ją i zaniósł, mijając salę, ich komnatę, ku wejściu do innego pomieszczenia. Caitlin była zaskoczona. Nigdy wcześniej nie widziała tej komnaty. Prowadziły do niej ogromne, złocone, sklepione drzwi. - Król użyczył nam swojej komnaty na tę noc – Caleb oświadczył z uśmiechem i delikatnie popchnął drzwi ramieniem. Wniósł ją do środka komnaty. Caitlin uderzyło jej bogactwo, aż oniemiała z wrażenia. Sala nie przypominała żadnej innej zamkowej komnaty. Miała ogromny sklepiony strop, kilka potężnych okien i olbrzymie łoże z baldachimem udrapowane futrami, na których rozsypano płatki róż. Płatki spoczywały też na podłodze, a wszędzie wokół płonęły świece. Caleb zamknął za sobą drzwi, przeniósł Caitlin przez komnatę i położył ją delikatnie na łożu. Caitlin miała wrażenie, że cały ten dzień i wieczór były niczym sen, a ta komnata była idealnym zwieńczeniem. Nie miała pojęcia, co też zrobiła, żeby zasłużyć sobie na to wszystko, na tak wielkie szczęście. Kiedy zapadła się w miękkich futrach, spojrzała w oczy Caleba i zapragnęła zatrzymać tę chwilę, jego, już na zawsze. Nie chciała, by cokolwiek kiedykolwiek się zmieniło. Mimo to, nawet w tej chwili, w trakcie poślubnej nocy wiedziała, że w jakiś sposób to się jednak zmieni. Rozpaczliwie starała się wyrzucić tę myśl z głowy, rozkoszować się tylko miłymi myślami.
Caleb nachylił się i pocałował ją, a ona pocałowała jego. - Kocham cię z całego serca – wyszeptał. - Ja też ciebie kocham – odpowiedziała Caitlin. I naprawdę mówiła poważnie, każdą cząstką swego ciała. Wiedziała, że po tym wszystkim, przez co przeszli, nareszcie znalazła tę jedyną prawdziwą miłość, przeznaczonego jej partnera, i że była gotowa na wszystko, by zostać już zawsze u jego boku. Wróciła myślami do swej decyzji, którą podjęła całe wieki temu, na Pollepel, o cofnięciu się w czasie i poświęceniu wszystkiego dla niego. Poczuła wielką wdzięczność, że to zrobiła. Kiedy przewrócili się na łoże, Caleb nachylił się i zdmuchnął stojące wokół świece. Teraz, nareszcie, kiedy wszystkie przeszkody mieli już za sobą, wszystkich byłych kochanków, wszystkie zadania i nieporozumienia, Caitlin w końcu była przekonana – i zdecydowana – że nic nigdy ich nie rozdzieli. A mimo to, z jakiegoś powodu, nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, że za horyzontem czaiło się już jakieś zło, że ich najcięższa próba miała dopiero nadejść.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Sera leciała po niebie o północy, spoglądając w dół na wesele Caleba i Caitlin. Widziała setki pochodni rozświetlających mrok i setki zgromadzonych wampirów, które piły, tańczyły i świętowały. Obserwowała to z palącą wściekłością. W gruncie rzeczy czuła straszny gniew. Od chwili, kiedy połączyła się z Kylem, kiedy nakarmili się sobą nawzajem i zmieszali swą krew, Sera czuła się jakoś inaczej, jakby natchnięta całkiem nową siłą. Jej gniew wzrósł ponad wszelką miarę. Zdała sobie też sprawę, że niemal wszystko ją teraz złościło. Wyczuwała energię i gwałtowność Kyle’a krążące w jej żyłach i niemal traciła panowanie nad sobą z rozsadzającej ją nienawiści. Spanie z Kylem było odrażające; było ostatnią rzeczą, na którą miała ochotę. Ale zrobiła to, co należało zrobić. Dla niej najważniejsze było teraz zemścić się na Calebie, a przede wszystkim na Caitlin. Rozedrzeć ich wspólne życie na dwoje. Taki miała teraz cel. Jeśli nie mogła mieć Caleba, to nikt nie mógł. A zwłaszcza ta żałosna Caitlin. To, że musiała teraz lecieć nad nimi i patrzeć na ich święto, ich wesele, było niczym wymierzony w twarz policzek. Miała wrażenie, że robili jej na złość, jakby pluli jej w twarz. Kipiała ze złości, łopocząc skrzydłami ponad wszystkimi i przyglądając się całemu zajściu. Zatoczyła koło, rozglądając się za królem. Kyle i Rynd dokładnie ją poinstruowali, opowiedzieli o królu McCleodzie i o jego słabościach. Był człowiekiem, który upodobał sobie wampiry. Rozpaczliwie poszukiwał takiego, który zechciałby go przemienić i właśnie to w przekonaniu Rynda stanowiło słaby punkt wyspy: pragnienie McCleoda. Wysłali ją, by odnalazła McCleoda i uwiodła go. Wówczas mogliby nim manipulować, nakłonić, by zrobił wszystko, co chcieli – łącznie z zapędzeniem w pułapkę klanu Aidena przy pomocy swojej ludzkiej armii. Sera z przyjemnością podjęła się wykonania tej misji, choć nie podobało jej się,
że uważali, iż musiała zaoferować coś królowi, by go uwieść. Jakby nie było, była przecież Serą: zachwycającą zarówno w oczach wampirów, jak i ludzi. Mogła uwieść, kogo tylko chciała, kiedykolwiek miała na to ochotę. Nie musiała nikomu nic poza sobą ofiarowywać. I zamierzała uwieść tego króla. Wreszcie, kiedy zatoczyła kolejny krąg, zauważyła go. Trudno byłoby go nie dostrzec: spoczywał u szczytu stołu w otoczeniu swoich wiernych adoratorów, służalczo mu oddanych. Ogromna futrzana opończa przykrywająca mu ramiona świadczyła, że nie mógł to być nikt inny. Wylądowała poza zasięgiem wzroku kogokolwiek, za kępą drzew. Zajęła pozycję i zaczęła bacznie obserwować McCleoda, jak pił i z kim rozmawiał. Czekała na odpowiedni moment, kiedy nie był otoczony podwładnymi, kiedy byłby najbardziej podatny. Zamierzała go zaskoczyć i w ten sposób uwieść. Jej pole widzenia zasłaniały co chwila jakieś tańczące osoby i muzykanci; miała ochotę sięgnąć po nich i rozerwać na strzępy. Ale przygryzła wargę, zmuszając się do zachowania spokoju, cierpliwego czekania na okazję. W końcu ją dostrzegła. McCleod wstał od stołu – a za nim wszyscy pozostali – dał im jednak znak, by pozostali na miejscu, a sam skierował się ku ogromnej kadzi z winem. Potknął się po drodze i to idealnie przysłużyło się jej zamiarom. Nie traciła czasu. Przemknęła przez pole po zewnętrznej stronie i wtopiła się w gęsty tłum, ostrożnie, by nikt jej nie zauważył. Dotarła do kadzi z winem na chwilę przed nim, dokładnie tak, jak chciała. Odwróciła się do niego plecami, udając, że spogląda w przeciwnym kierunku i jednocześnie zastawiła mu sobą drogę tak, że musiał przejść koło niej. Później, mimochodem, wyciągnęła przed siebie pusty kielich. Szczyciła się tym, iż studiowała ludzką naturę i widząc go, wyczuła, że był również szarmancki. Wyczuła, że zrobiłby wszystko, by wybawić damę w opałach. I wiedziała, tak po prostu, że jeśli wystawi kielich, on będzie gotowy jej służyć. - Zdaj się na mnie – dobiegł ją nagle głęboki, królewski głos. Odwrócona wciąż tyłem do niego, uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, że idealnie go oceniła.
Odwróciła się powoli, poddając go w pełni wpływowi swych zdumiewających, zielonych oczu. Wpatrzyła się głęboko w jego oczy i pozwoliła sobie na niewielki uśmiech. Starała się go zahipnotyzować przy użyciu największej mocy uwodzenia, na jaką było ją stać. I podziałało. Zobaczyła, jak utkwił w niej oczy, jak zapomniał napełnić jej kielich. Kiedy poczuła dotknięcie koniuszków jego palców na swej dłoni, uświadomiła sobie, że jej nie puszczał. Wyglądał tak, jakby zobaczył ducha – i dokładnie tego chciała. - Nie widziałem cię tu wcześniej – powiedział. Spodobał się jej jego głos: był głęboki, pewny siebie, apodyktyczny. Niepodobny do większości ludzi. - Jestem tu nowa – powiedziała. Musiała szybko coś wymyślić. – Przybyłam jedynie na ślub. Formalnie rzecz biorąc, nie było to kłamstwo. Rzeczywiście przybyła na ślub – by go zburzyć. - Zatem możemy uważać się za szczęśliwców, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością – powiedział z niewielkim ukłonem, po czym wziął jej kielich, nachylił się i napełnił go. Podał go jej i tym razem, kiedy brała, przykryła palcami jego dłoń, używając wampirzych mocy, by przesłać mu swój zniewalający czar. Powoli zabrała od niego naczynie, muskając go swoimi palcami, widząc, że jej zabiegi odnosiły skutek. - Przybyłam z daleka i będę tu zaledwie przez chwilę – powiedziała swym najbardziej uwodzicielskim tonem. – Uczyniłbyś mi zaszczyt, oprowadzając po swym zamku, zanim odejdę? Czekała i obserwowała go z ciężko bijącym ze zniecierpliwienia sercem. To była ta chwila, decydujący moment, od którego wszystko zależało. Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, wiedziałaby wówczas, że należał już do niej. - Z pewnością jest ktoś jeszcze, kto mógłby oprowadzić cię po zamkowych
terenach poza królem we własnej postaci? – zapytał z uśmiechem. Uśmiechnęła się do niego. - Tak, wielu. Ale nikt, na którego towarzystwie mi zależy. Poza twoim. Czekała i obserwowała wpatrzona głęboko w jego oczy. Wyczuwała, że wciąż był niezdecydowany. Ten człowiek był bardziej pewny siebie i nie tak łatwowierny, jak inni. Nadeszła ta chwila: teraz albo nigdy. Podeszła do niego pół kroku, podniosła rękę i otwartą dłonią powoli przesunęła w dół po jego torsie. - Nie należysz do mojego rodzaju, prawda? – zapytał. Powoli potrząsnęła głową. – Nie – odparła. Wpatrywał się w nią przez kilka następnych sekund, po czym w końcu się uśmiechnął. - Cóż, nie widzę nic zdrożnego w tym, by odetchnąć na chwilę od przyjęcia – powiedział, podchodząc bliżej i chwytając ją pod rękę. Odwrócił się i poprowadził w stronę zamku. Sera uśmiechała się, kiedy przeszli przez niewielki most nad fosą. Napawała się swoim zwycięstwem. Kiedy podeszli do zamkowych wrót, straże stanęły na baczność. - Co chciałabyś zobaczyć najpierw? – spytał, kiedy weszli do wielkiej sali, w której na baczność stanęło jeszcze więcej strażników. Zatrzymała się i zuchwale stanęła twarzą w twarz. - Twój alkierz – powiedziała. - Zuchwała jesteś, jak widzę? – spytał. - Podobnie jak ty – odparła.
Spojrzał na nią, a potem nagle skręcił i poszedł dalej, prowadząc ją kolejnym korytarzem. Wspięli się po schodach, potem pokonali kilka kolejnych korytarzy. Przez całą drogę porozstawiane wszędzie straże stawały na baczność na widok króla, W końcu dotarli do ogromnych, dwuskrzydłowych drzwi. Strażnicy otworzyli je dla króla i kiedy wszedł z Serą do środka, zamknęli je za nimi. Komnata była wspaniała, ogromna i bogato urządzona. Było tam wielkie łoże z baldachimem, dywany, żyrandole, a w marmurowym kominku huczał ogień. McCleod wszedł dostojnym krokiem do środka, po czym odwrócił się i zmierzył ją wzrokiem. Spojrzał na nią poważnie. - Kim jesteś tak naprawdę? – zażądał. – Czego ode mnie chcesz? Sera powoli podniosła dłoń do jego policzka. - Chcę dać ci coś, czego pragniesz – powiedziała. Zapatrzył się na nią. - Chcę pomóc ci stać się jednym z nas. Oczy McCleoda otworzyły się szeroko. - Dlaczego miałabyś zrobić coś takiego? Prosiłem już wszystkich, by mnie przemienili. I wszyscy odmówili. Dlaczego ty miałabyś postąpić inaczej? Sera uśmiechnęła się, po czym spojrzała w dół i powoli rozpięła guziki jego koszuli i zdjęła ogromne futro z jego ramion. Cieszyła się widząc, że nie opierał się jej, choć cały czas był ostrożny. - Ponieważ chcę czegoś w zamian – odparła. - Co mianowicie? – zapytał. - Powiem ci, jak już cię przemienię. Cokolwiek to będzie, musisz przysiąc, że mi to ofiarujesz.
Cofnął się o krok i spojrzał na nią uważnie. - Prosisz o wiele – odparł. – Nie mam pojęcia, o co mnie poprosisz. Mogłabyś zechcieć cokolwiek. Moje królestwo. Mam przysiąc, że dam ci coś, a nawet nie wiem, co to jest? Uśmiechnęła się. Była na to przygotowana. - Ponieważ to, co zamierzam ci dać jest najwspanialszym darem, jakiego kiedykolwiek mógłbyś pragnąć. Podaruję ci nieśmiertelność. Możliwość przeżycia wielu żywotów. Możesz stracić królestwo – ale to nic nie znaczy, kiedy jesteś nieśmiertelny. Będziesz miał nieskończenie długie życie, by je odzyskać. Z pewnością sam zdajesz sobie z tego sprawę. W innym razie, po cóż chciałbyś tego, co mamy? By być wszechmocnym. Cóż znaczy wypełnienie jednego przyrzeczenia w porównaniu z takim darem? Widziała, że się wahał. Podeszła bliżej i zaczęła rozcierać dłońmi jego ramiona, po czym zdjęła jego koszulę. Podprowadziła go bliżej do kominka. Nie opierał się tym razem. - W pełni rozwinięty wampir? – spytał, ciężko oddychając. – Nieśmiertelność? Nachyliła się i dotknęła go ustami. Przez krótką chwilę zawahał się i Sera pomyślała, że jednak jej nie ulegnie. Lecz nagle pocałował ją z siłą i pasją, o jaką nigdy by go nie podejrzewała. Podniósł ją w ramionach i zaniósł na stos futer przy kominku. W tej samej chwili Sera zrozumiała, że ta noc wszystko zmieni.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Caitlin szła polem zasłanym pochodniami. Była noc i pole stało w płomieniach. Tysiące świetlistych, migoczących na wietrze ogni oświetlało wijącą się drogę, po której stąpała. Miała na sobie długą, białą suknię ślubną, a obok szedł ojciec, trzymając ją pod rękę. Spojrzała na niego, a on uśmiechnął się do niej. Szli razem wzdłuż bezkresnej ślubnej nawy – zamiast tłumów jednak, z obu stron towarzyszyły im płonące pochodnie. A u skraju nawy, w oddali, stał Caleb, czekając na nią przy ołtarzu. Tak wiele pytań miała do ojca, tak wiele rzeczy chciała mu powiedzieć. Nie była to jednak odpowiednia chwila, kiedy odprowadzał ją do ołtarza. Wiedziała, jak bardzo był z niej dumny i dzięki temu poczuła się lepiej. Nie chciała, by oddał ją w ręce Caleba – nie chciała, by odszedł – i próbowała zwolnić kroku, napawać się każdą chwilą. Nagle poczuła coś i kiedy się odwróciła, zauważyła, że kraniec jej sukni zajął się ogniem, który powoli zaczął trawić materiał, przesuwając się w jej kierunku. Jej ojciec spojrzał na nią i uśmiechnął się, nie zauważywszy niczego. Caitlin rozpaczliwie próbowała się cofnąć. - Tatusiu, proszę, pomóż mi! – krzyknęła. - Caitlin, odszukaj mnie. Musisz mnie odszukać. Został już tylko jeden klucz. Potem będziemy już razem. Caitlin czuła, jak ogień pełznął coraz bliżej, zamieniając jej suknię w kulę ognia. Czuła żar, czuła, jak zaczął ją przypalać, czuła, że za chwilę spłonie żywcem. - Ale ja nie wiem nawet, gdzie szukać! – błagała. − Proszę! Pomóż mi! - Wyspa Świętych Celtów – powiedział. Nagle odwrócił się, chwycił stanowczo za ramiona i zajrzał głęboko w oczy. W
jakiś sposób wiedziała, że tak długo, jak ją trzymał, ogień trzymał się na dystans. - Wyspa Świętych Celtów – powtórzył bardziej dosadnie. Potem, nagle, zniknął. I w tej samej chwili ogień rozszalał się wokół niej. Odrzuciła głowę do tyłu i krzyknęła. Usiadła wyprostowana na łożu, krzycząc, klepiąc koce, jakby chciała ugasić płomienie. Caleb obudził się i chwycił ją za ramię. - Co się stało? – krzyknął. – O co chodzi? Caitlin wyskoczyła z łoża, rozrzucając przykrycia, szukając śladów ognia. Ale nic nie znalazła. Oddychając wciąż z wysiłkiem, powoli zapanowała nad sobą. Uświadomiła sobie, że był to tylko sen. Ale wydawał się taki prawdziwy, taki żywy. Miała wrażenie, jakby ojciec wciąż był z nią w komnacie. Odwróciła się i rozejrzała dokoła. Zauważyła, że wstawał świt. Jego pierwsze delikatne promienie sączyły się do wnętrza przez zamkowe okno. Jej noc poślubna. Przypomniała sobie. Już odeszła w przeszłość. Rozejrzała się ponownie. Była wciąż zdezorientowana. Zdała sobie sprawę, że spędziła tę noc z Calebem, i noc dobiegła końca. Nastał kolejny dzień. - Caitlin? – spytał Caleb. Ale ona potrzebowała czasu, by pomyśleć. Podeszła powoli do okna i wyjrzała na zewnątrz, na krajobraz otaczający zamek skąpany we wczesnym, porannym słońcu. Próbowała zebrać myśli. Coraz trudniej było jej odróżnić sny od rzeczywistości; granice między nimi zdawały się coraz bardziej zacierać. - Caitlin? – dobiegł ją zatroskany głos Caleba, który przeszedł przez komnatę. W kominku tlił się gasnący żar i Caitlin objęła się gołymi rękoma, osłaniając
przed chłodem kamiennej komnaty. Zamknęła oczy, próbując przypomnieć sobie swój sen. Zobaczyła ojca, usłyszała jego słowa. Była pewna, że były czymś więcej, że była to wskazówka, która wytyczała jej dalszą drogę. Odwróciła się i stanęła naprzeciw oddalonego o kilka stóp Caleba. - Wyspa Świętych Celtów – powiedziała. – Te słowa wypowiedział do mnie ojciec. Powiedział, żeby tam go szukać. Oczy Caleba rozwarły się szeroko z zaskoczenia. - Wiesz, gdzie to jest? – spytała. Skinął głową. - Oczywiście. Słyszałem o niej. To święte miejsce wampirów. Spojrzała na niego, chcąc usłyszeć więcej. - Musi chodzić o wyspę Eilean Donan. W szóstym wieku powstała tam osada założona przez celtyckich świętych. Znajduje się tam zamek, pradawne fortyfikacje. Tak, to miałoby sens. To niedaleko stąd. I jeśli mamy odnaleźć jakiekolwiek wskazówki, żadne, bardziej sprzyjające temu miejsce nie przychodzi mi do głowy. - W takim razie to tam się teraz udamy – powiedziała. - Mamusiu? Tatusiu? Odwrócili się oboje i zobaczyli stojącą przed nimi Scarlet. Ubrana w nocną koszulę, mając rozczochrane włosy, najwyraźniej dopiero się obudziła. Scarlet rzuciła się Caitlin w ramiona, a ta podniosła ją w górę i przytuliła. - Miałam zły sen – powiedziała Scarlet ponad jej ramieniem. Caitlin czuła, że dziewczynka płakała. - Śniłam, że umarłaś – powiedziała. – We śnie powiedziałaś mi, że odchodzisz. Zostawiłaś mnie. I nigdy już nie wróciłaś.
Caitlin poczuła, jak ścisnęło ją w dołku. Ze wszystkich nocy, akurat w jej noc poślubną, obie nawiedził sen pełen mroku i złego przeczucia. Pomyślała, że nie wróżyło to nic dobrego. Ale spróbowała odepchnąć te myśli od siebie. Zamiast tego wymieniła spojrzenie z Calebem. Oboje myśleli o tym samym: o Scarlet. Jeśli mieli ponownie podjąć się misji, to co powinni z nią zrobić? Z oczywistych względów nie mogli zabrać jej ze sobą. Tam, dokąd zmierzali, z pewnością było niebezpiecznie. Dziewczynka spowolniłaby ich również, gdyby musieli stanąć do walki. Znacznie bezpieczniej dla Scarlet było pozostać tutaj, w schronieniu zapewnianym przez zamek, całe to królestwo razem z Polly i Samem, klanem Aidena i wszystkimi wojownikami, którzy mieliby nad nią pieczę. W ten sposób postąpiliby odpowiedzialnie. Ale Caitlin również nie podobał się jej sen. Czy był to zły znak? Scarlet najwyraźniej również władała głęboko ukrytymi mocami i jej sen o tym, że Caitlin ją opuściła nie natchnął ją entuzjazmem, co do tego pomysłu. Scarlet odchyliła się i spojrzała jej głęboko w oczy. Caitlin odniosła owo osobliwe wrażenie, jakby Scarlet czytała w jej myślach. - Nigdy nie zostawiłabyś mnie, prawda? – spytała. Caitlin przełknęła. - Nigdy byśmy ciebie nie zostawili – powiedział powoli Caleb nieco zdenerwowanym tonem. – Jesteś naszą córką i będziemy już zawsze ze sobą. Nic tego nie zmieni. Rozumiesz? Scarlet skinęła głową i wytarłszy łzy, wyglądała na pocieszoną. - Zawsze będziemy razem – powtórzyła Caitlin. – Jednakże czasami mamusia i tatuś będą musieli na kilka dni odejść, co nie znaczy, że nigdy nie wrócimy. Zawsze do ciebie wrócimy. Teraz jednak nadeszła jedna z takich chwil. Naprawdę musimy gdzieś odejść, ale tylko na kilka dni – potem wrócimy. Obiecuję. - NIE! – krzyknęła Scarlet i wybuchnęła płaczem, wciąż wtulona w Caitlin. – WIEDZIAŁAM, że to powiesz! Nie możesz odejść! Jest tak, jak w moim śnie. Teraz już nigdy do mnie nie wrócisz!
Scarlet wpadła w histerię i nic nie było w stanie jej pocieszyć. Łkała bez opamiętania w objęciach Caitlin. Caitlin odwróciła się i wymieniła spojrzenia z Calebem. Słowa Scarlet niemal sprawiły, że zaczęła się zastanawiać, czy nie powinni zmienić planu i zabrać Scarlet ze sobą. Caleb jednak, czytając w jej myślach, powoli potrząsnął głową. Wiedziała, że miał rację. Nie mogli jej ze sobą wziąć. Naraziłoby to ich wszystkich na niebezpieczeństwo. Caitlin wyczuwała, że gdziekolwiek było to miejsce, do którego mieli się udać, niebezpieczeństwo czyhało tuż za progiem. Jakby nie było, został im już tylko jeden klucz. Ostatni klucz, który miał zaprowadzić ich do jej ojca. Ostatni klucz, który miał zaprowadzić ich do starożytnej, wampirzej tarczy. Kto wiedział, jacy przeciwnicy czyhali tam na nich? Nie było to zadanie odpowiednie dla dziecka. Caitlin odchyliła się i zajrzała głęboko w oczy Scarlet, starając się zmusić ją, by skupiła uwagę. - Scarlet, obiecuję ci – powiedziała Caitlin ponad łkaniem dziewczynki – że nic złego nigdy ci się nie przytrafi. Ani nam. Wrócimy za kilka dni. Potem będziemy już zawsze z tobą. Musisz mi zaufać. Ufasz? Scarlet zamrugała powiekami i starłszy łzy, w końcu, choć niechętnie, skinęła głową. Jakby nieco się uspokoiła. Caitlin natomiast miała coraz gorsze przeczucie. W samej rzeczy, po raz pierwszy od kiedy tylko sięgała pamięcią, zaczęła zastanawiać się, czy rzeczywiście uda im się wrócić cało.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Sera obudziła się bladym świtem w komnacie króla. Otworzyła gwałtownie oczy, przypomniawszy sobie natychmiast poprzedni wieczór, po czym odwróciła się i spojrzała na McCleoda, który leżał nago w łożu obok niej. Oboje leżeli pod przykryciem, ona w jego ramionach, on natomiast pogrążony w głębokim śnie. To akurat nie zdziwiło jej. Widziała już to wcześniej: ludzie świeżo po przemianie spali do późna – czasami przez kilka dni. A ta przemiana miała imponujący charakter. Byli ze sobą przez całą, długą noc, ona zaś nigdy jeszcze nie spotkała bardziej ochoczej ludzkiej ofiary. Wyskoczyła z łoża jednym susem, potrzebując oczyścić umysł po minionej nocy. Ciepło utrzymywane przez przykrycia wyparowało w jednej chwili i owionął ją chłód listopadowego poranka. Chwyciła jedwabną suknię, założyła na siebie i podeszła do parapetu. Wyjrzała na zewnątrz, na pierwsze oznaki świtu, krwistoczerwone słońce na horyzoncie i poczuła, że to dobry znak. Zaczęła zastanawiać się nad następnym krokiem. Jak dotąd, wszystko szło zgodnie z planem: wkrótce McCleod miał należeć do jej rasy, być jednym z nich, a w jej rękach potulny jak baranek. Złożył obietnicę, że postąpi zgodnie z jej życzeniem, a ona miała zamiar wkrótce upomnieć się o swoje. Wówczas, nareszcie, mogliby doprowadzić plan do końca. Kyle i Rynd mądrze to obmyślili: przebywające tu wampiry nigdy nie spodziewałyby się ataku od wewnątrz, z ich własnej wyspy, ataku człowieka z własnych szeregów. To, czego zamierzała zażądać od McCleoda zakrawało na całkowitą zdradę: miał zebrać ludzi dzierżących okutą srebrem broń, otoczyć klan Aidena i zaatakować z zaskoczenia. Jeśli wszystko potoczyłoby się zgodnie z planem, wszystkie wampiry Aidena zostałyby unicestwione jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Oczywiście, łącznie z Caitlin i Calebem. McCleod miał zapewnić decydujące uderzenie od frontu. Kyle i Rynd zamierzali w tym samym czasie przeprowadzić własny atak przy pomocy podstępu. W wojnie na dwa fronty nie było mowy o tym, aby ktokolwiek z nich uszedł z życiem.
Sera uśmiechnęła się na samą myśl o tym. W końcu miała doczekać się swojej zemsty. Zamierzała całymi godzinami torturować Caitlin. Potem chciała jeszcze raz zespolić się z Calebem – tuż przed zabiciem go. Nikt nie miał prawa jej przekreślać. - Już odchodzisz? – dobiegł ją złowieszczy głos. Obróciła się na pięcie. Zaskoczył ją. Była w szoku. Stał zaledwie kilka cali od niej. Przebudzony. Sądząc po nienawistnym spojrzeniu jego czerwonych już oczu, był w pełni przemieniony. W jakiś sposób zdołał bezgłośnie przejść komnatę. Sera nie doceniła go. Doszedł do siebie szybciej, niż mogła to sobie wyobrazić. Był też zwinniejszy. Stworzyła potężnego wampira, potężniejszego, niż mogła to przewidzieć. Nie wiedziała, co powiedzieć. Uśmiechnął się do niej. – Dobrze się spisałaś – powiedział. Podniósł rękę i przyjrzał się jej ze zdumieniem. Powoli zacisnął i rozluźnił pięść, podziwiając swą nowo nabytą siłę. - Nigdy jeszcze nie czułem takiej mocy. Pomimo wielu lat treningów i pojedynków. Nigdy nie czułem się tak szybki, tak zwinny. Czuję, jakby moja siła tysiąckrotnie przewyższała to, czym do tej pory władałem. Rozejrzał się wokół. – W tej komnacie, nawet przy tak słabym oświetleniu, widzę wszystko znacznie lepiej. Ostrzej. Odwrócił się i stanął twarzą do niej. Utkwił w niej spojrzenie swych coraz bardziej pochmurnych oczu. - Zeszłej nocy złożyłem przysięgę. Jestem ci coś winien. Co to takiego? – zażądał. – Powiedz teraz, bym mógł zająć się własnym życiem. Czeka mnie wiele wojen i królestw do podbicia. Sera uśmiechnęła się, podziwiając jego wojowniczość. - Lecz nie możesz nad niczym zapanować, dopóki nie dasz mi najpierw tego, na
czym mi zależy – przypomniała, rozkoszując się posiadaną nad nim kontrolą. Zmarszczył brwi. - A jeśli tego nie zrobię? Nie powstrzymasz mnie. Jestem teraz wampirem, równie potężnym, co ty. - Być może – zaripostowała. – Jednak mogę wezwać tu całą armię wampirów, które zniszczą cię w ułamku sekundy. Nie uciekniesz, ani nie ukryjesz się przed nami wszystkimi. Spojrzał na nią i powoli zdał się złagodnieć, stać się odrobinę mniej arogancki. - Zatem pytam ponownie: czego chcesz? Sera uśmiechnęła się, rozkoszując chwilą. Teraz miała go jak na dłoni. - Jedynie niewielką przysługę, jedno maleńkie zadanie. W gruncie rzeczy, to zadziwiające, jak w porównaniu z tym, co dla ciebie zrobiłam, ono się wydaje małe. Zajmie ci niespełna dzień i potem, uznam twój dług za spłacony już na zawsze. Wpatrywał się w nią ze zniecierpliwieniem. - Zbierzesz swą armię ludzi – kontynuowała. – Każdego wojownika w twoim królestwie, wszystkich najlepszych, wszystkich władających okutą srebrem bronią. Wszystkich tych, którzy są bliscy klanowi Aidena. - I? – warknął zniecierpliwiony. – I co potem? Sera uśmiechnęła się. - Wydasz im rozkaz zaatakowania i zabicia wszystkich wampirów Aidena. McCleod wciągnął gwałtownie powietrze. Zaniemówił. Jego zmarszczone brwi zastąpił grymas niezadowolenia. - Nigdy czegoś takiego nie uczynię – powiedział z oburzeniem. − Aiden mi ufa. Jesteśmy braćmi, towarzyszami broni. Zawsze byli wobec mnie dobrzy, jak i ja wobec nich. Nigdy ich nie skrzywdzę, nie złamię kodeksu wojownika. Nie
zrobię tego. Możesz prosić o cokolwiek innego. Teraz to Sera spojrzała na niego gniewnie. - Proszę tylko raz – i dostaję, czymkolwiek to jest. Przysięgałeś. Nie możesz się wycofać. McCleod odwrócił się nagle i runął w kierunku drzwi. Sera poczuła, jak gniew zaczął w niej kipieć, wściekłość i siła nie tylko jej samej, ale też Kyle’a, którego krew krążyła teraz w jej żyłach. Czuła się silniejsza i potężniejsza niż kiedykolwiek dotąd – i większy szał, niż mogła się spodziewać. Jednym susem pokonała komnatę, chwyciła McCleoda od tyłu i cisnęła na podłogę, przygwożdżając w śmiertelnym chwycie. McCleod zaczął się wykręcać, lecz nie był w stanie poruszyć się choć o cal. Najwyraźniej, Sera była o wiele od niego potężniejsza. - Jesteś wampirem jeden dzień – warknęła – a ja byłam nią od tysiącleci. W świecie wampirów siła nie idzie w parze z płcią, a z wiekiem. Jestem o wiele, wiele silniejsza niż ty kiedykolwiek zdołasz zostać. W końcu przestał z nią walczyć. Najwyraźniej poczuł się pokonany, złamany. - Zrobisz to, czego od ciebie żądam. - Dobrze – odparł, ledwie wydusiwszy z siebie to słowo. - Unicestwisz klan Aidena. Powtórz za mną. - Unicestwię klan Aidena – powtórzył, chrząkając i krztusząc się. Sera uśmiechnęła się. Nareszcie jej marzenie o zemście miało się ziścić.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Caitlin i Caleb lecieli wczesnym rankiem nad wyspą Skye, kierując się na wschód w stronę stałego lądu Szkocji, wprost ku wschodzącemu słońcu. Lecąc, Caitlin spoglądała w dół i podziwiała niezwykłe piękno wyspy Skye. Było to jedno z najbardziej cudownych miejsc, jakie w życiu widziała. Wszechobecna mgła spowijała wszystko wokoło, a poniżej widniały wzgórza, doliny, zielony, pokrywający wszystko mech, tysiące niewielkich jezior porozrzucanych po całym terenie. Wzdłuż obrzeży wyspy, na całej rozciągłości, pięły się wysokie, ostre klify, za którymi była już tylko licząca setki stóp przepaść, wprost do oceanu i przepięknej piany powstałej z morskich fal rozbijających się o brzegi wyspy. Miejsce to było tak odległe, nienaruszone, nie mówiąc już o istnieniu jakichkolwiek dróg. Po prawdzie, tylko odważni mogli zapuszczać się na te tereny. Caitlin wróciła myślami do snu Scarlet, jej przeczucia, że Caitlin nie wróci. Wbrew sobie, Caitlin sama nie potrafiła powstrzymać się od myśli, że Scarlet miała rację, że mogła już tu nie wrócić. Wiedziała, że było to szalone, jednakże przyjrzała się wyspie dobrze, jakby miał to być jej ostatni raz. Miała uporczywe złe przeczucia i odczuwała strach, z których nie potrafiła się otrząsnąć. Trudno było pozostawić Scarlet za sobą. Caitlin obudziła Polly oraz Sama i powierzyła im Scarlet oraz Ruth. Kazała im przysiąc, że będą ich strzec własnym życiem. Przyrzekli i to ją nieco uspokoiło. Wiedziała, że nie powinna o nic się martwić: z pewnością Polly i Sam nigdy nie pozostawiliby Scarlet bez ochrony – zwłaszcza po tym, jak sknocili to w Anglii. Nie wspominając już o tym, że Scarlet pozostawała pod ochroną zamku, że była razem z klanem Aidena i ludźmi króla, wszystkimi gotowymi osłonić ją przed niebezpieczeństwem. Caitlin nie mogła pojąć, dlaczego tak bardzo się tym przejmowała. Kiedy przelatywali nad wąskim oceanicznym pasem oddzielającym Skye od stałego lądu Szkocji, Caitlin, trzymając dłoń Caleba, wróciła myślami do poprzedniego dnia i nocy. Do jej zaślubin. Ceremonii. Wesela. Nocy spędzonej z Calebem. Jej snu. Tego poranka… Tak wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie.
Ponieważ był to poranek następujący po zaślubinach, uświadomiła sobie, że oto rozpoczął się tradycyjnie ich miesiąc miodowy. I o dziwo, rzeczywiście w jakiejś mierze tak było: opuszczali wszystkich we dwoje, podróżowali, czekała ich przygoda, wyłącznie ich dwoje. I z pewnością, dokądkolwiek by się udawali, czekały tam na nich romantyczne miejsca, zamek, bądź też kościół lub jakieś inne historyczne miejsce. Zatem, był to jakiś przedziwny rodzaj miodowego miesiąca. Z drugiej strony, ich misja miała w sobie tym razem pewną powagę, niczym w krytycznej sytuacji. Od chwili swego snu, Caitlin czuła uciekający z każdą chwilą czas, czuła naglącą potrzebę odszukania czwartego klucza i powrotu do Scarlet. Serce waliło jej na myśl o tym, co mogła zastać. Czy był tam jej ojciec? Czy czekał na nią w Eilean Donan? Czy jej misja wreszcie miała dobiec końca? I jeśli tak, to czy miało to w jakiś sposób zmienić jej życie na wieczność? Czy mieli zamiar odesłać ją z powrotem do przyszłości? Czy może jeszcze dalej w przeszłość? Poranne słońce wspięło się wysoko na niebo, a oni wciąż lecieli i lecieli. W końcu dotarli nad stały ląd. Caitlin spojrzała w dół na wyżynne tereny regionu Highlands i stwierdziła, że były na równi piękne, co wyspa Skye. Caleb przytrzymał jej dłoń i zniżył lot. W oddali zobaczyli kontury miejsca, do którego zdążali. Trudno byłoby go nie zauważyć. Eilean Donan. Nawet stąd, z tak dużej odległości Caitlin widziała, że był to jeden z najbardziej romantycznych i widowiskowych zamków. Sięgnęła do kieszeni i chwyciła wskazówkę, wiekową, wydartą stronicę, którą otrzymała od McCleoda, a która teraz spoczywała tam zwinięta w rulon. Kiedy zbliżyli się do zamku, poczuła, jak zwój zaczął pulsować w jej dłoni. Caitlin zastanawiała się, czy to miejsce miało dostarczyć odpowiedź, drugą połowę wskazówki, która zaprowadziłaby ich do ostatniego klucza. - Eilean Donan to bardzo święte miejsce – powiedział Caleb, przekrzykując wiatr, kiedy zanurkowali w powietrzu i otoczyli zamek. – Wampiry mieszkają tu już od tysięcy lat. Ostatni raz, kiedy o nim słyszałem, było siedzibą Czerwonego Klanu. Potężnego i morderczego klanu, zazwyczaj nieprzychylnego komukolwiek z zewnątrz – o którym krążą pogłoski, że strzeże wielkiej tajemnicy.
Zniżyli lot jeszcze bardziej i Caitlin przyjrzała się zamkowi ze wszystkich stron. Z bliska sprawiał nawet jeszcze większe wrażenie. Zbudowany na niewielkiej wysepce po środku jeziora, Eilean Donan był dostępny jedynie za pośrednictwem długiego, kamiennego mostu wspartego na trzech niewielkich łukowatych filarach. Zamek był położony na tle zielonych, rozległych wzgórz z każdej strony, gór w oddali i otaczającego go zewsząd ogromnego jeziora. Krajobraz przedstawiał się widowiskowo i romantycznie, a sam zamek, wyglądający już dość wiekowo, z wieloma kondygnacjami, idealnie harmonizował z całym krajobrazem. Nad jeziorem zawisła delikatna mgiełka rozświetlona promieniami słońca, potęgując jeszcze romantyczny nastrój. Caitlin zdążyła już wyczuć, iż było to miejsce tajemnicze, i że skrywało pradawne sekrety. Krążyli wokół zamku, zastanawiając się, gdzie wylądować. Caitlin dostrzegła tuziny wampirów pełniących wartę na stanowiskach, ubranych w długie, krwistoczerwone peleryny. Zaczęła się zastanawiać, czy będą zmuszeni z nimi walczyć, choć chciała uniknąć konfrontacji w miarę możliwości. - Pokażmy im, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni – zawołała Caitlin. – Wylądujmy przy głównej bramie. - Ale jeśli nas zaatakują, lepiej będzie wylądować na dachu – odparł Caleb. - Mam wrażenie, że nas nie zaatakują – powiedziała Caitlin. – Jeśli są strażnikami wampirzej tajemnicy, sądzę, że zrozumieją, dlaczego tu jesteśmy. Może nawet nas się spodziewają. Caleb spojrzał sceptycznie, ale zgodził się i razem zniżyli lot wprost w kierunku głównej bramy. Chwilę później stali już u krańca mostu, przed główną bramą zamku, na szerokim placu strzeżonym przez tuzin wampirów. Ubrane na czerwono wampiry spojrzały na nich spode łba. Caitlin miała nadzieję, że podjęła słuszną decyzję. Kiedy zrobiła kilka kroków, nagle główna zamkowa brama otworzyła się i ciężkie, żelazne, ostro zakończone kraty powoli uniosły się ku górze. Naprzeciw wyszedł pojedynczy wampir. Wyróżniał się wśród innych, ponieważ jako jedyny ubrany był cały na biało, a spod szaty wylewała się długa broda. Kiedy podszedł
bliżej, zdjął kaptur i utkwił w nich intensywne spojrzenie. Za wampirem podążał tuzin strażników i Caitlin przez chwilę przyszło na myśl, że może mieli zamiar zaatakować. Jednakże w następnej chwili zauważyła, że stojący na przedzie wampir uśmiechnął się i nareszcie poczuła się spokojniej. - Caitlin i Caleb – powiedział cicho, potrząsając głową. – Dużo o was słyszałem. Jestem zaszczycony, że raczyliście przybyć w nasz odległy zakątek świata. To powiedziawszy, nagle odwrócił się i pomaszerował do zamku. Caleb i Caitlin spojrzeli po sobie i pomyśleli, że zostało im tylko jedno: pójść w jego ślady. * - Większość wampirów, które się tu pojawiają, przybywają w poszukiwaniu Graala – powiedział ich przewodnik, kiedy szli starym, kamiennym korytarzem. Odwrócił się ku nim i uśmiechnął. – Ale widzę, że wasza dwójka jest inna. Szukacie czegoś innego, czegoś o wiele bardziej świętego. - Szukam mojego ojca – odparła Caitlin. - Tak, wiem o tym – odparł wampir. Zatrzymał się i stanął twarzą do niej. – Znałem go dobrze. Był zadziwiającym mężczyzną. Serce Caitlin zabiło mocniej. - Jest tutaj? – spytała podekscytowana. Zaśmiał się krótkim, urywanym śmiechem - Chciałbym. Nie, obawiam się, że nie ma go tu już od stuleci. Ale zostawił tu bardzo ważne dziedzictwo. I przygotował nas na twoje przybycie. Wieki temu. Mężczyzna odwrócił się, otworzył niewielkie, wiekowe drzwi i wszyscy podążyli za nim kolejnym wijącym się korytarzem. - Co przygotował? – spytała Caitlin, płonąc z ciekawości.
Mężczyzna zatrzymał się przed kolejnymi drzwiami. - Chciał, byś coś otrzymała. Ty i tylko ty. Otworzył niewielkie drzwi i Caitlin musiała schylić się, by wejść przez otwór. Drzwi prowadziły do wspaniałej sali oświetlonej tuzinami pochodni, z wysokim, sklepionym stropem i witrażami. Wyglądała na kaplicę. Na jej końcu stał wielki, błyszczący, złoty ołtarz, strzeżony przez dwóch żołnierzy, wampirów ubranych na czerwono, którzy stali na baczność. Caitlin zastanowiło, co też było aż tak cennego i wartościowego, że przez cały czas musiało tego strzec dwóch strażników. Zastanawiała się, czy to może była druga połowa wydartej stronicy. Kiedy podeszli bliżej, ich przewodnik zwrócił się do Caitlin. - Twoja wskazówka? – ponaglił ją. Caitlin zastanowiła się przez chwilę, o co mógł ją prosić, po czym uświadomiła sobie, że musiało chodzić o wydartą stronicę. Sięgnęła po nią i wyjęła z kieszeni. Powoli potrząsnął głową. - To nie miejsce dla tego – powiedział. – Twój naszyjnik – poprawił. Caitlin na chwilę zapomniała, o czym mówił; potem sięgnęła i zdjęła swój niewielki zabytkowy krzyżyk, wdzięczna, że wciąż miała go na szyi. Mężczyzna wskazał na wiekową, zdobioną klejnotami szkatułę. Caitlin przyklęknęła i ze szczękiem włożyła krzyżyk do otworu. Przekręciła go i powoli otworzyła wieko. Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Polly obudziła się po nocy pełnej cudownych snów, szczęśliwsza niż kiedykolwiek dotąd. Była w siódmym niebie, od kiedy Sam oświadczył się jej poprzedniego wieczoru. W głębi serca miała nadzieję, że to zrobi, zwłaszcza w wieczór zaślubin Caitlin i Caleba. Wiedziała, że nie istniał żaden szczególny powód, by się tego spodziewać, wziąwszy pod uwagę fakt, że spotykali się zaledwie kilka dni – a mimo to, wciąż miała taką nadzieję. Nigdy nie kochała nikogo tak bardzo, jak Sama i pragnęła, ponad wszystko, by się jej oświadczył. Położyła się do łóżka szczęśliwa i całą noc śniła, że wraz z Samem spacerowali po polu usłanym białymi kwiatami, wśród płatków róż i promieni słońca, które zdawało się nigdy nie zachodzić. Widziała, jak we dwoje szli w kierunku białego światła i przebudziła się z niespotykanym dotąd poczuciem spokoju, zrelaksowana i zadowolona. Przyszła jej do głowy przedziwna, ulotna myśl, że skoro była taka szczęśliwa i zadowolona, to spokojnie mogłaby umrzeć tu i teraz, jeszcze tego samego dnia. Jakby nie było, świat nie był w stanie zaoferować jej już nic więcej. Spędziwszy większość poranka z nią w łóżku, Sam wstał w końcu, zdając się równie szczęśliwy. Powiedział, że chce to uczcić, pójść na polowanie, złowić możliwie największego dzika, zabić go i przynieść, urządzić specjalną ucztę tylko dla nich dwojga w nadchodzący wieczór. Jak stwierdził, miała to być uczta na cześć ich miłości. I chciał sam znaleźć idealne zwierzę. Polly spodobał się ten pomysł. Mogła wykorzystać ten dzień na przygotowania, zebrać warzywa, które stanowiłyby dodatek do mięsa. Miał to być taki niby ich własny, wyjątkowy wieczór weselny. Polly obdarowała go długim pożegnalnym pocałunkiem, wiedząc, że zobaczy go już za kilka godzin. A jednak, gdzieś w głębi serca miała dziwne przeczucie, że może go już nie zobaczyć. Nie mogła tego zrozumieć – nie miało to żadnego racjonalnego uzasadnienia. Mimo to, kiedy Sam odwrócił się, gotów wyjść, chwyciła go za nadgarstek, przyciągnęła do siebie i mocno przytuliła. I nie puściła przez dobrych kilka sekund.
- O co chodzi? – spytał Sam. Był zaskoczony i spoglądał na nią z zatroskaną miną. Polly potrząsnęła powoli głową i zmusiła się do uśmiechu, wiedząc, że zachowywała się nieracjonalnie. - O nic – powiedziała. – Po prostu cię kocham. Sam nachylił się i pocałował ją, po czym odwrócił się i wyszedł. Właśnie wtedy Polly poczuła to po raz pierwszy. Ból. Odezwał się w brzuchu z taką siłą, że aż zgięła się w pół od nieznanego sobie uczucia, nie mając pojęcia, co to mogło być. Kiedy próbowała wstać, ból zaatakował ją ponownie. I jeszcze raz. W końcu Polly uświadomiła sobie, że coś było nie w porządku. Usiadła na skraju łoża cała spocona, zastanawiając się, co to u diaska mogło być. Po kilku kolejnych atakach przyszła jej do głowy szalona myśl. Czy możliwe, aby była w ciąży? Wiedziała, że dwa wampiry nie mogły spłodzić dziecka. Jednakże Sam nie był zwyczajnym wampirem. Ona również nie była. Wiedziała też, że wampirza ciąża dość szybko się ujawnia, zazwyczaj w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin. Czy to było możliwe? Szybko przeszukała szuflady i w końcu znalazła wiekowy medalion, który przekazała jej praprababka. Przypomniała sobie jej słowa, wypowiedziane całe wieki temu: jeśli wampirzyca zajdzie w ciążę, wówczas ujrzy swe odbicie – ale tylko jeden raz – w tym pradawnym lustrze. Jeśli zobaczysz siebie po raz pierwszy i jedyny, wówczas dowiesz się prawdy o sobie. Polly starła kurz z ciężkiego, srebrnego medalionu i powoli otworzyła go z mocno bijącym sercem. Niby wiedziała, że zachowywała się niedorzecznie, zważywszy, jak mało prawdopodobne to było. Mimo wszystko jednak, bardzo chciała się dowiedzieć. Polly spuściła wzrok i spojrzała w lustrzaną pokrywkę.
Zobaczyła siebie patrzącą z wystraszoną miną. Doznała silnego wstrząsu, ujrzawszy się – jak nigdy dotąd – i jednocześnie serce zabiło jej mocniej, kiedy uświadomiła sobie, że to prawda. Była w ciąży. Ból odezwał się ponownie, ale tym razem, Polly podskoczyła ze szczęścia, wykrzykując z radości. W ciąży. Jest w ciąży. Nosi dziecko Sama. Nie sądziła, aby cokolwiek mogło sprawić, by poczuła większe szczęście – teraz jednak jej radość potroiła się. Nie mogła doczekać się, by przekazać wieści Samowi. Prawdopodobnie padłby z wrażenia. I Caitlin. Musiała jej powiedzieć. I wszystkim pozostałym. Nie. Najpierw musiała powiedzieć Samowi. A on wróci do domu dopiero za kilka godzin. Teraz ten czas zdał się jej wiecznością. W ciąży. Ona. Ponownie krzyknęła z radości, nie mogąc w to uwierzyć. Musiała zachować to w tajemnicy, przynajmniej do dzisiejszego wieczora. Ale jak? Dochowanie tajemnicy było dla niej najtrudniejszym wyczynem − a ta tajemnica przebijała wszystkie na głowę. Z entuzjazmem pomyślała o wieczornym spotkaniu z Samem. Zamierzała zaskoczyć go tymi wieściami przy kolacji. Zdecydowała się założyć na ten wieczór swe najlepsze szaty, użyć najwspanialszych olejków i zaszokować go. Pomyślała o swej najpiękniejszej sukni – całej białej, z jedwabiu – i nagle uświadomiła sobie, że potrzebowała przepierki. Podbiegła do szafy i wydobyła ją na zewnątrz. Przyjrzała się jej, po czym chwyciła tarę i mydło i już miała skierować się do jeziorka. Nagle drzwi komnaty otworzyły się z hukiem i do środka wkroczyły Scarlet i Ruth. I wtedy dopiero Polly coś sobie przypomniała: wcześniej, tego samego ranka, kiedy w połowie jeszcze spała, obudziła ją Caitlin i kazała przysiąc, że zajmie się Scarlet, bacznie jej pilnując, gdyż ona z Calebem musieli wyruszyć, by wykonać swą misję. Polly oczywiście zgodziła się z radością. Uwielbiała Scarlet, a poza tym, niewiele tu się działo. Mury zamkowe zapewniały im idealną ochronę, a był to też najlepiej strzeżony obiekt ze wszystkich, w jakich do tej pory była. Polly nie musiała w zasadzie robić niczego poza zabawianiem ich przez kilka dni.
Polly kipiała entuzjazmem i korciło ją niemiłosiernie, by przekazać Scarlet wieści. W ostatniej chwili jednak powstrzymała się, wiedząc, że najpierw powinien dowiedzieć się Sam. Kiedy jednak spojrzała w dół, zauważyła łzy w oczach Scarlet i nagle się zaniepokoiła. - O co chodzi, kochanie? – spytała, klękając obok i ścierając łzę z policzka dziewczynki. Scarlet zaczęła płakać. - Mamusia i tatuś zostawili mnie samą. - Kochanie, to nieprawda. Polecieli jedynie na dzień, czy dwa. Wrócą, zanim się zorientujesz. A w międzyczasie masz mnie. Prawda? Scarlet skinęła głową. - I czeka nas wiele wspólnej zabawy. Będziesz ty, ja, Ruth i Sam. Urządzimy sobie jedno wielkie przyjęcie. Polly uśmiechnęła się szeroko. – W porządku? Scarlet skinęła powoli głową, wycierając łzy. - Muszę tylko pobiec nad jezioro na chwilę, by wyprać te rzeczy. Wrócę w ciągu godziny. Poczekajcie tu grzecznie razem z Ruth, a ja wrócę, zanim się obejrzysz. Nie opuszczajcie zamku, dobrze? - Nie! – odburknęła Scarlet z nagłą butą. Polly zaskoczyła siła i autorytet jej głosu. Przez chwilę odniosła wrażenie, jakby rozmawiała z dorosłym wojownikiem. Zdumiało ją, skąd u dziewczynki taka stanowczość i siła. Zaczęła się zastanawiać, jakie inne moce drzemały jeszcze w tym dziecku. - Nie zostanę tutaj! – krzyknęła Scarlet. – Idę z tobą! Nie spuszczę cię z oczu. Ruth również. Polly była zdumiona. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy jeszcze nie widziała, by Scarlet zachowywała się w ten sposób. Myśl o wspólnym zejściu nad jezioro
również nie przypadła jej do gustu. Nie, żeby było się czego obawiać; mimo wszystko jednak, przyrzekła Caitlin. A najbezpieczniejszym miejscem na ziemi był właśnie ten zamek, jego wnętrze. - Wybacz, kochanie – powiedziała Polly bardziej zdecydowanie – ale przyrzekłam twojej mamusi i tatusiowi, i musisz tutaj zostać. Nie możesz wychodzić poza mury zamku. Tu jest bezpiecznie. A ja wrócę w niecałą godzinę, w porządku? - Nie, nie wrócisz – powiedziała Scarlet, jakby stwierdzając fakt. – Widziałam twoją przyszłość. W ciągu tej godziny stracisz życie – oznajmiła. Zimny dreszcz przebiegł po plecach Polly i włosy stanęły jej dęba. Była to najbardziej przerażająca rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszała. A w ustach Scarlet zabrzmiało to tak autentycznie, jakby już się stało. Słowa Scarlet zaparły jej dech w piersiach. Nie miała pojęcia, jak zareagować. I nie miała już okazji. Nagle Scarlet odwróciła się i razem z Ruth wymaszerowały, zatrzaskując za sobą drzwi. Mury zatrzęsły się, a Polly mimowolnie poczuła, jakby jej los został właśnie przypieczętowany.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Polly szła w dół w kierunku jeziora, ściskając w dłoni swą białą, jedwabną suknię, nie mogąc pozbyć się złego przeczucia. Słowa Scarlet wciąż brzmiały jej w uszach. Zastanawiała się, jak takie małe dziecko mogło przemawiać z taką pewnością siebie. Przeczucie to przyprawiało ją o gęsią skórkę, nie wróżyło nic dobrego i nie chciało dać jej spokoju. Obejrzała się ponad ramieniem na zamek i zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna zawrócić. Zdała sobie jednak sprawę, że postępowała niedorzecznie. Zastępy wojowników Aidena i króla stały na straży. Spojrzała z powrotem na jezioro i nie zauważyła niczego poza czystym niebem i otwartą taflą wody. Byli w odległym miejscu, silnie ufortyfikowanym, setki mil z dala od czegokolwiek, co mogłoby ich skrzywdzić. I do tego Sam miał wrócić w przeciągu kilku zaledwie godzin. Wszystko wyglądało całkowicie normalnie i w zasięgu wzroku nie widać było żadnych oznak niebezpieczeństwa. Poza tym, miała suknię, której przydałoby się pranie i nie powinno zająć jej to zbyt wiele czasu. Odwróciła się i ruszyła dalej po łagodnie opadającym wzgórzu w stronę jeziora. Niebo pociemniało nagle od ciężkich chmur i podniósł się zimny wiatr, muskając jej twarz. Wzięła głęboki oddech i w końcu zmusiła się, by zlekceważyć wszystko i potraktować to, jako paplaninę nad wiek rozwiniętego dziecka, zdenerwowanego na dodatek tym, że jego rodzice właśnie je opuścili. Oczywiście, dzieci potrafiły wymyślać różne historie i Scarlet nie była tutaj wyjątkiem. Polly doszła do wniosku, że to wszystko było po prostu śmieszne i skupiła się na tym, by szybko wyprać suknię i wrócić, by przygotować się na powrót Sama. Rozchmurzyła się na myśl o Samie. Dotarła do jeziora, uklękła na brzegu i zaczęła czyścić suknię w lodowatej wodzie. W tej samej chwili zerwał się kolejny zimny wiatr, tym razem silniejszy od poprzedniego, i zmącił powierzchnię wody skądinąd nieruchomego jeziora, zmuszając Polly do podniesienia wzroku. Była zaskoczona. Nagle pojawiła się nie wiadomo skąd niewielka niby piroga, która zaczęła szybko dryfować w jej kierunku. Polly przyjrzała się jej ze
zdumieniem. Skąd się tu wzięła? W jaki sposób znalazła się tak blisko w tak krótkim czasie? Była jeszcze bardziej zaskoczona, kiedy zobaczyła unoszącą się w łódce głowę. Była to głowa mężczyzny, rannego, z umazaną we krwi twarzą. Spojrzał wprost na Polly i wyciągnął rękę, prosząc ją o pomoc. Polly stała z mocno bijącym sercem. Tę twarz rozpoznałaby wszędzie na całym świecie. Bo był to Sam. Polly wbiegła do wody najpierw po łydki, potem do ud, nie czując nawet bólu od lodowato zimnej wody, i przyciągnęła łódkę do siebie. Nie myliła się: to był Sam. Leżał na plecach cały we krwi. Jak to mogło być możliwe? - Polly, pomóż mi – powiedział słabym głosem. Była to najdziwniejsza rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczyła. Był to zdecydowanie Sam, w każdym najdrobniejszym szczególe. Miał jego włosy, ubranie, ciało i głos. To był z całą pewnością on. Ale jednocześnie, było w nim coś, dzięki czemu Polly wyczuła w głębi serca, że to nie był Sam. Nie mogła tego pojąć. - Co się stało? – krzyknęła, odchodząc od zmysłów. - Proszę, pomóż mi – powiedział, wyciągnąwszy do niej dłoń. Chwyciła ją. Była lodowato zimna i na jej nadgarstku pozostawiła krwawy ślad. Przyciągnęła go bliżej i uświadomiła sobie, że za chwilę wybuchnie płaczem. Ale zmusiła się, by pozostać silną. Nie mogła wyobrazić sobie, co mogło go spotkać. - Co ci się stało? – wrzasnęła. – Jak mam ci pomóc? Co mam zrobić? - Czy mogę wejść na wyspę? – zapytał słabo.
- Co to za pytanie? – zapytała. Była zdezorientowana. – Oczywiście, że możesz – odparła i zaczęła podnosić go w ramionach. Lecz on opierał się, wpatrując się w nią z wściekłością. - A więc zapraszasz mnie? – naciskał. – Czy zapraszasz mnie na wyspę? Polly wpatrywała się w niego. Przymrużyła powieki. Nie była pewna, o co mu chodziło. Czyżby miał jakieś urojenia? Ktoś zranił go w głowę? Nie myślał przytomnie? - Co masz na myśli, mówiąc, czy cię zapraszam? – spytała. – Dlaczego miałbyś potrzebować jakiegoś zaproszenia? - Odpowiedz – powiedział, chwyciwszy jej nadgarstek. – Proszę – dodał nieco łagodniej. – Potrzebuję twojej pomocy. Zaprosisz mnie? - Oczywiście, że cie zaproszę. Jesteś zaproszony. I co, zadowolony? A teraz przestań mówić jak wariat i pozwól sobie pomóc – powiedziała, po czym nachyliła się i podniosła w swych ramionach. Odwróciła się i zaniosła go na brzeg. Tym razem nie opierał się. Polly nie mogła nadziwić się, jak osobliwa była jego prośba. Nie potrafiła nawet zrozumieć, co chciał przez to powiedzieć. Musiał ulec jakiemuś złudzeniu. Starała się o tym nie myśleć, kiedy niosła go na brzeg. Położyła go delikatnie na piasku i uklękła tuż obok, gotowa zająć się jego ranami. Ponad wszystko, aż paliła się, by przekazać mu najnowsze wieści. O ich dziecku. Wiedziała jednak, że nie była to odpowiednia pora. Zamiast tego więc sprawdziła jego ciało, próbując znaleźć źródło krwotoku. Co dziwne, nic nie znalazła. Zlustrowała go dokładnie i wydał jej się całkiem w porządku. Nagle usiadł i sięgnął do pasa. Zastanowiło ją, czego tam szukał i nagle rzuciło się w jej oczy coś błyszczącego. Broń. Nóż.
Zanim Polly zdążyła otworzyć usta i zapytać, co robił, nagle Sam podniósł ostrze wysoko w górę, zatapiając je prosto w jej sercu. Tuż przed tym, jak wniknął w jej ciało, Polly zauważyła, że był to srebrny sztylet. Poczuła jak zatonął w jej piersi, jak przebił serce. Była zbyt przerażona, by krzyknąć. Zamiast tego wciągnęła powietrze, dusząc się, spoglądając na Sama z niepojętym szokiem. Czuła, jak życie zaczęło z niej uchodzić, opuszczać jej nienarodzone dziecko. Zajrzała w oczy Sama i zobaczyła jego bezlitosne spojrzenie – a jej ostatnią myślą, zanim jej świat pogrążył się w mroku – było to, że tak bardzo go kochała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Scarlet wypadła z zamku z Ruth przy boku, przemaszerowała po moście zdecydowana odszukać Polly i upewnić się, że jest bezpieczna. Scarlet była pewna swego przeczucia. Z każdym mijającym dniem czuła, jak jej moce przybierały na sile, coraz wyraźniej dostrzegała przyszłość – i wiedziała, że miała rację. Dlatego też, zabrała ze sobą swój łuk i strzały, porwała go wprost z treningowej areny razem z niewielkim kołczanem pełnym strzał. Czuła się pewna swoich umiejętności strzeleckich, tak zachwalanych przez wszystkich w czasie treningów, i uważała, że może się przydać i ocalić Polly przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Poza tym, Scarlet nie cierpiała przyjmować od nikogo rozkazów, ani też pozostawać w zamku, w zamknięciu – zwłaszcza, kiedy przeczuwała, że innym może stać się krzywda. I nie bała się. W gruncie rzeczy, nigdy nie odczuwała strachu. Jedyną rzeczą, jakiej się obawiała, było to, że nie pozwolą jej samodzielnie czegoś zrobić. Zbiegła w dół po trawiastym pagórku i kiedy dotarła w pobliże jeziora, jej złe przeczucie wzmogło się. Popędziła jeszcze szybciej. Biegnąca u jej boku Ruth również coś zwietrzyła. Zdenerwowana zjeżyła włosy na karku i obnażyła kły. Kiedy okrążyły pagórek, ich oczom ukazał się nowy widok i Scarlet przekonała się, że przeczucie jej nie myliło. Nie potrafiła zrozumieć tego, co widziała: Sam stał przy Polly, unosząc nóż i przygotowując się do zadania ciosu. Scarlet krzyknęła. Ale było już za późno. Zanim jakikolwiek dźwięk wydobył się z jej gardła, zanim zdążyła jakkolwiek zareagować, nóż przeszył powietrze, zdążając ku sercu Polly. Okropna scena pozbawiła ją tchu. Nie mogła pojąć, dlaczego Sam miałby zabić Polly. Wówczas, kiedy tak stała i wciąż patrzyła, twarz Sama zaczęła się zmieniać, przekształcać w kogoś innego. Stał przed nią teraz ohydny mężczyzna z kwadratową szczęką, pokrytą bliznami twarzą i wielkimi, czarnymi oczami. Nie
był to jednak Sam. Był to ktoś inny, mroczny stwór, który udawał Sama. Zmiennokształtny. Za nim, nagle, jeziorne wody pociemniały od setek łodzi wypełnionych wampirami. Niebo również skrył mrok od kolejnych setek przelatujących wampirów. Wyglądały na całą armię, która przybyła na wyspę Skye, by wszcząć wojnę. Scarlet nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wyglądało to tak, jakby ten zmiennokształtny w jakiś sposób sprowadził tutaj całą armię wampirów. Scarlet nie zamierzała jednak uciekać. Wprost przeciwnie. Chciała zemścić się za Polly. Zamiast zatem odwrócić się i uciec, podbiegła do przodu, w kierunku mordercy Polly. Ruth pobiegła razem z nią. Biegła do chwili, aż znalazła się około dwadzieścia jardów od mężczyzny. Wampir wstawał właśnie, podnosił się w całej okazałości. Nie mając ani chwili do stracenia, Scarlet opadła na kolano, nałożyła strzałę, naciągnęła cięciwę i wycelowała spokojnie. Mierzyła w jego lewe oko. Zobaczył ją, ale zanim zdążył zareagować, ona wypuściła strzałę. Trafiła idealnie do celu. Strzała uderzyła dokładnie w oko, przeszywając je na wskroś, i utkwiła w głowie. Mężczyzna zawył z bólu i chwycił drzewce, starając się wyrwać z siebie strzałę. Scarlet była w szoku, widząc, czego dokonała: żałowała tylko, że grot nie był pokryty srebrem i nie zabił go na miejscu. Jednakże, mężczyzna nie umarł. Nawet nie upadł. Zamiast tego, ku zgrozie Scarlet chwycił strzałę i wyrwał z czaszki. Rzucił ją na ziemię i z krwawiącym oczodołem spojrzał gniewnie dokładnie na nią. Rzucił się do biegu, pędząc wprost na nią. Niebo pociemniało jeszcze bardziej od zbliżających się wampirów. Scarlet uświadomiła sobie w jednej chwili, że razem z Ruth były bez szans. Nie było sensu nawet próbować uciekać. Wiedziała, że i tak by się jej nie udało. Zamiast tego zatem, nie ustąpiła, dzielnie wypięła pierś i podniosła brodę, czekając, by zmierzyć się z napastnikiem. Nagle poczuła wokół siebie czyjeś dłonie i w następnej chwili zdała sobie sprawę, że ktoś chwycił ją od tyłu i poniósł w powietrze. Ktoś trzymał ją w jednej ręce, a drugą obejmował Ruth. Poruszał się niezwykle szybko. W mgnieniu oka wymknął się goniącym go wampirom.
Dopiero, kiedy znaleźli się w dużej odległości, Scarlet zdobyła się na odwagę i podniosła wzrok, by zobaczyć, kto to, kto przeniósł je w powietrzu i ocalił od pewnej śmierci. Odetchnęła z ulgą głęboko, kiedy go rozpoznała. Był to ten mężczyzna z plaży, ten, który był zakochany w jej mamusi. Blake.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Był to jeden z najlepszych dni w życiu Sama. Od poprzedniej nocy był w siódmym niebie, bawiąc się i rozkoszując każdą minutą zaślubin jego starszej siostry. Był taki szczęśliwy z powodu Caitlin i Caleba, taki zadowolony, że ich ślub udał się tak znakomicie. W końcu pokonali wszystkie przeciwieństwa, jakie stawały im na wspólnej drodze i Sam widział ich wreszcie razem, połączonych na wieki. Poczuł dzięki temu ulgę, jako że teraz w życiu Caitlin był ktoś jeszcze, by się o nią troszczyć i ochraniać. Jakby tego nie było dość, spędził z Polly cudowną, najbardziej niewiarygodną noc w swoim życiu. W myślach przeżywał na nowo ten moment, kiedy poprosił ją, by za niego wyszła. Wciąż widział wyraz jej twarzy. Jej reakcję. Jak go przytuliła. Czuł jej radość przenikającą jego ciało, każdą jego cząstkę, i w tej jednej chwili odniósł wrażenie, że wszystko na świecie było na swoim miejscu. Wiedział, że podjął właściwą decyzję. Nie mógł się doczekać, aby spędzić resztę życia razem z nią. Tego ranka obudził się pełen werwy i wigoru. Postanowił uczcić zaręczyny z Polly, oficjalnie ogłosić je przed pozostałymi, sprawić, by Polly spędziła ten dzień i noc w cudowny sposób. Przyszła ich kolej. Postanowił, że ten dzień będzie naprawdę wyjątkowy: zamierzał osobiście zapolować na największego i najbardziej zaciekłego dzika, jakiego zdoła znaleźć; przynieść go do zamku i wyprawić ucztę; świętować, pijąc i bawiąc się. I oto stał, zrelaksowany i wypoczęty. Cały ranek spędził sam w lesie, polując. Samotnie spędzone na powietrzu godziny natchnęły go poczuciem spokoju i pozwoliły przemyśleć wszystko to, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. I nacieszyć się tym w myślach ponownie. Dzięki temu poczuł się pewniej. Po cichu tropił zwierzynę, nasłuchiwał jej odgłosów. Po godzinach poszukiwań, cichego marszu w czeluściach lasu, usłyszał nagle pęknięcie gałązki. Stanął w całkowitym bezruchu; chwilę później zaszarżował na niego największy i najbardziej zaciekły dzik, jakiego Sam kiedykolwiek widział. Miał ostre, zaokrąglone i długie fajki. Sam ucieszył się na myśl o
zbliżającej się walce. Poczekał, po czym korzystając ze swych wampirzych umiejętności, w ostatniej chwili przeskoczył nad zwierzęciem. Dzik zawrócił i natarł ponownie. Tym razem Sam zszedł mu z drogi, unikając go, bawiąc się, nie spiesząc się z pokonaniem go. Rozjuszony dzik zaatakował ponownie i tym razem Sam wskoczył mu na grzbiet, sięgnął w dół i przygotował się, by skręcić mu kark. Jednak dzik zrobił coś, co Sama zaskoczyło: zwierzę zdołało odwrócić łeb i ranić Sama fajką, rozcinając mu skórę na ręce. Zaskoczony Sam zawył z bólu. Był zdumiony. Żadne zwierzę, od chwili, kiedy Sam stał się wampirem, nie zdołało zadrasnąć go choćby odrobinę. Nic nie było w stanie równać się z jego szybkością, czy siłą. Był wściekły. Szybkim ruchem skręcił kark zwierzęciu i razem padli na ziemię. Dzik był martwy. Sam był jednak roztrzęsiony. Nie rozumiał, co się stało, jak to w ogóle było możliwe. Dlaczego, choćby w najmniejszym stopniu, okazał się podatny na tego rodzaju atak? Pomyślawszy, doszedł do wniosku, że to, co się stało, było niemożliwe. Musiało wydarzyć się coś nienaturalnego. To siła wyższa przesłała mu znak. Zapowiedź. Ale czego? Nie podobało mu się to. Nie wróżyło nic dobrego i pozostawiło złe przeczucie. Odniósł wrażenie, jakby jakaś siła wyższa dawała mu do zrozumienia, że gdzieś właśnie działo się coś strasznego. Sam spojrzał na ogromne zwierzę leżące na boku w trawie, martwe i odechciało mu się zabierać je ze sobą. Czuł, jakby było przestrogą. Zostawił je tam, gdzie padło. Wycofał się powoli, cały czas zastanawiając się nad tym. Niebo pociemniało nagle. Na horyzoncie zebrały się ciężkie chmury i Sam poczuł powiew zimnego powietrza na swej twarzy. Odwrócił się i poszedł z powrotem ścieżką, czując, że musi wracać. Im dłużej szedł, tym bardziej się niepokoił: coś było nie w porządku. Co gorsza przeczuwał, że chodziło o Polly. Była w niebezpieczeństwie.
Rzucił się pędem przed siebie, po czym skoczył w powietrze i poleciał tak szybko, na ile starczyło mu sił. Wypadł z lasu na otwartą przestrzeń i poleciał dalej, a jego zmysły z każdą chwilą krzyczały coraz głośniej. Jakby przyzywały go światła latarni. Praktycznie wrzeszczały na niego, by przyspieszył, by jak najszybciej dotarł nad jezioro. Leciał coraz szybciej, składając skrzydła, nurkując w powietrzu aż do chwili, gdy zaczął krążyć nad jeziorem. Jezioro było spokojne i kiedy zatoczył nad nim krąg, nie zauważył niczego. Potem jednak, kiedy otoczył je kolejny raz, zauważył samotną postać leżącą na jałowym, piaskowym pasie. Zanurkował w powietrzu w tę stronę, zastanawiając się, kto to mógł być. Wylądował na piasku kilka stóp od ciała i podszedł powoli z mocno bijącym sercem. Kiedy dotarł, uklęknął. Trzęsącą się dłonią sięgnął, by je odwrócić. Jego umysł zareagował wyparciem, odgradzając się od prawdy – ale głęboko w sercu Sam wiedział. Wyczuwał drganie jej mocy, nawet z takiej odległości. Lecz nie chciał uwierzyć. Obrócił ją i całe dobro, które w nim pozostało, umarło na wieki. Była to kobieta, którą kochał najbardziej w świecie. Polly. Sam chwycił ją i podciągnął do góry. Przytrzymał przy sobie, czując jej bezwładne ciało wsparte na jego ramionach. Potrząsnął nią, starając się przywrócić jej życie. Spuścił wzrok i zauważył, że została pchnięta ostrzem prosto w serce, i że niemal wszystkie życiowe siły już z niej uleciały. Poczuł na policzkach gorące łzy, kiedy uświadomił sobie, że nic nie mogło już jej ocalić. Zamrugała słabo powieką. Wciąż jeszcze trzymała się kurczowo życia. Przytulił ją mocno, płacząc ponad jej ramieniem, mając nadzieję, starając się siłą woli zawrócić ją z jej drogi. Nie mógł zrozumieć, jak ktoś, kogo kochałeś najbardziej na świecie, akurat w chwili, kiedy obdarzyłeś największą miłością, mógł tak nagle zostać ci odebrany. - Sam – usłyszał jej szept.
Odchylił się i spojrzał na nią; jej głos był tak słaby, że przyszło mu na myśl, iż się przesłyszał. Przyłożył ucho do jej ust. - Muszę ci coś powiedzieć – wyszeptała ponownie. Sam czuł, jak serce waliło mu z powodu wyrzutów sumienia, smutku i żalu. Widok jej w takim stanie ranił go bardziej niż cokolwiek, czego doświadczył. Siłą własnej woli starał się powstrzymać ją od śmierci, zmusić, by do niego wróciła. - Jestem w ciąży – wyszeptała mu do ucha Polly. Otworzył szeroko oczy. Odchylił się i spojrzał na nią, zastanawiając się, czy to prawda. Przez ułamek sekundy, przez jej twarz przemknął uśmiech. A potem znikł, w jednej chwili. Jej ciało zwiotczało, a oczy zastygły nieruchomo, szeroko otwarte. Sam wiedział, że nie żyła. Czuł to każdą cząstką swego ciała, jakby odebrano mu jego własne życie. Polly. Była w ciąży. Nosiła jego dziecko. Ich dziecko. A teraz była martwa. Obydwoje nie żyli. Nie mógł znieść aż tyle na raz. Utulił ją mocno w ramionach, kołysząc się z nią na boki, czując rozdzierający ból, czując jak jego serce rozpadło się na kawałki. Odchylił się i z obnażonymi kłami zawył. Wydobył z siebie pierwotny ryk, który wstrząsnął całym jeziorem i lasem, wywołując takie wibracje, że woda pokryła się zmarszczkami i drzewa zatrzęsły w miejscu, w którym stały. Był to dźwięk tysięcy słoni, który zatrząsł ziemią. Jego ryk poniósł się dalej, powodując, że włosy jeżyły się każdemu stworzeniu,
każdej bestii w odległości setek mil. Był to ryk stworzenia, które nie miało już powodu, by żyć. Był to ryk wyrażający pierwotny szał, domagający się zemsty. Kiedy oczy Sama wypełniły łzy, kiedy wszystko, co kochał, umarło, jego wzrok przyćmiło nowe uczucie. Zaczął patrzeć oczyma pragnącymi przemocy, rozlewu krwi i zemsty. Głęboko ukryty w jego jaźni duch został wezwany i uwolniony. Sam czuł, jak wyrastał z każdej cząstki jego ciała. Był to duch przesiąknięty największym, niepowstrzymanym gniewem. Na tyle potężnym, że nikogo nie wyróżniał; był gotów niszczyć wszystko, obojętnie co stanie mu na drodze. Sam zawarczał, a jego oczy zaszły krwią, jego kły wydłużyły się, mięśnie karku i ramion napięły ponad wszelką, dotychczasową miarę. Wstał na nogi i trzymając wciąż Polly, zaryczał ponownie. Był to ryk zwierzęcia, które było gotowe wszystko unicestwić.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Blake frunął ze Scarlet w jednej ręce i Ruth w drugiej szybko jak tylko potrafił, by umknąć nacierającej armii. Był przerażony, kiedy na jego oczach zamordowano Polly i zszokowany, kiedy zobaczył, jak Scarlet pozbawiła wampira oka. Wyczuł wielki niepokój w tej okolicy i przyleciał tu, by sprawdzić co się dzieje. Przybył dokładnie w chwili, kiedy nóż przebił Polly, i zobaczywszy to, zanurkował w powietrzu bez namysłu i pochwycił Scarlet i Ruth. Wiedział, że dla Polly było już za późno. Ale nie dla Scarlet. Jakby nie było, Scarlet była córką Caitlin. A on nadal ją kochał. Nawet mimo tego, że nie odwzajemniała tego uczucia. Pomyślał, że nie było lepszego sposobu, by wyrazić swoją miłość do niej, jak ratując jej córkę. Nawet mimo tego, że była też córką Caleba. Ale nie tylko to pchnęło go do działania: Blake był gotów uratować każde bezbronne dziecko, a przez tę krótką chwilę, kiedy zdążył ją poznać, Blake zdołał też pokochać Scarlet. Była niezwykła, nadzwyczaj dojrzała jak na swój wiek. Widać było, że wyrośnie na niewiarygodnie piękną i potężną wampirzycę. Wiedział, że ratując ją, naraził swoje życie i w tej chwili miał na głowie całą armię wampirów. Mieli nad nim druzgocącą przewagę liczebną. Nie mógł zrozumieć, jak cała armia wampirów mogła tak nagle zaatakować Skye. Obowiązywało stare, wampirze prawo, które mówiło, że żaden klan nie mógł zaatakować innego, przekraczając wodną barierę – chyba, że został zaproszony. Ale kto mógłby ich tu zaprosić? Polly? pomyślał ze zdziwieniem. Jakby nie było, leżała teraz martwa na plaży. Ale dlaczego miałaby zrobić coś takiego? Nie był to odpowiedni czas na przemyślenia. Zwiększył prędkość do maksimum i zanurkował w stronę lasu. Znał go lepiej niż ktokolwiek i kiedy już się w nim znalazł, zaczął robić uniki, skręcał i nawracał, wyprowadzając wszystkich w pole. Kiedy był pewien, że ich zgubił, zatoczył koło i skierował się na zamek.
Wiedział, że musi wrócić do zamku, do swego klanu, Aidena, ludzi króla i ostrzec ich wszystkich. Scarlet i Ruth znalazłyby tam bezpieczne schronienie, a on, będąc wśród swoich oraz królewskich wojowników, mógł razem z nimi odeprzeć atak. Zamek był miejscem, który mogli utrzymać i obronić. Żałował tylko, że nie było tam teraz Caitlin i Caleba. Przydałaby się ich pomoc. Wypadł zza linii drzew i w końcu, w zasięgu jego wzroku pojawił się zamek. Przeleciał nad mostem, nad fosą, wylądował na dziedzińcu przed masywnymi drzwiami i przebiegł przez nie, wciąż trzymając Scarlet i Ruth w rękach. Biegnąc, spostrzegł, że nigdzie nie było ludzi, żadnych wojowników stojących na straży, a drzwi były szeroko otwarte. Był jednak zbyt podenerwowany, by zwrócić na to większą uwagę; gdyby nie spieszyło mu się tak bardzo, uświadomiłby sobie, jak złowieszczy był to znak. Krzyknął w biegu. – AIDEN! – wrzasnął. – TAYLOR! TYLER! CAIN! BARBARA! Biegał od komnaty do komnaty, w górę po schodach, trzymając Scarlet i Ruth, i pokonując cztery stopnie naraz. W końcu dotarł na dach. Było tam kilku członków jego klanu, zgromadzonych razem na blankach i wpatrujących się w niebo z wielkim niepokojem. Ulżyło mu, kiedy zobaczył ich wszystkich, jak również Samuela, brata Caleba, który szczęśliwym zrządzeniem losu przybył tutaj na ślub. Poczuł też wielką ulgę, kiedy zobaczył tuziny innych zaprzyjaźnionych wampirów, tych, które przybyły na zaślubiny i nadal tu przebywały. Blake naliczył też około pięćdziesięciu jego własnych ludzi, gotowych do walki, oczekujących z bronią w ręku. Ale jednocześnie nie zauważył ani jednego człowieka McCleoda i to go zmartwiło. Postawił Scarlet i Ruth i podbiegł do pozostałych. Szukał Aidena, lecz nigdzie go nie było. Kiedy dotarł do krawędzi, spojrzał na niebo i zobaczył to, na co wszyscy patrzyli. Całe niebo było czarne, zasłane armią atakujących wampirów. Blake był przerażony. W żaden sposób ich nieliczne oddziały nie mogły obronić się przed tą nawałnicą. Najwyraźniej, była to wojna, dobrze skoordynowana, totalna. Blake zaczął nawet się obawiać, czy zamek rzeczywiście był bezpieczny. Usłyszał jakieś zamieszanie i spojrzał w dół. Odetchnął z ulgą, kiedy zauważył
setki wojowników McCleoda, wszystkich wyposażonych w okutą srebrem broń. Tego było im trzeba. W końcu przybywali, by wesprzeć ich w obronie zamku. Jednakże w jego spojrzeniu szybko pojawiło się przerażenie, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że te setki wojowników nie przybywały, by bronić zamku. Kiedy McCleod odchylił się na koniu i wykrzyczał rozkazy, Blake uświadomił sobie, że oni wszyscy, w pełnym rynsztunku, przypuszczali właśnie atak na zamek. Jakby mieli zamiar go zdobyć. Blake zdał sobie sprawę, że to była zasadzka. Z której nie było żadnego wyjścia.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Caitlin i Caleb lecieli już dobrych kilka godzin od chwili, kiedy opuścili zamek Eilean Donan, kierując się na wschód, ponad rozległymi ziemiami Szkocji, oddalając się coraz bardziej od wyspy Skye. Caitlin nie przestawała myśleć o chwili, kiedy otworzyli tę skrzynię w Eilean Donan. Wewnątrz spoczywał pojedynczy, błyszczący, złoty klucz. Był niewielki i zdawał się żarzyć niczym płomień. Najpierw Caitlin zastanawiała się, czy to ów czwarty klucz. Ale mężczyzna pokręcił głową i powiedział, że ten jest inny. Sama również to dostrzegała. Ten był mały i złoty, podczas gdy pozostałe były duże i srebrne. Caitlin podniosła go i przyjrzała mu się. Obróciła go i zauważyła niewielką inskrypcję: „Wszystkie drzwi wiodą do Rosslyn.” Caleb aż się zachłysnął, kiedy usłyszał tę sentencję. - Rosslyn – powiedział − Kaplica Rosslyn. Oczywiście. Podobno miejsce ukrycia Świętego Graala. Od tamtej chwili nie przestali lecieć, pędzić w kierunku Rosslyn. Nowy klucz spoczywał w jednej kieszeni Caitlin, a wydarta stronica w drugiej. Caleb wyjaśnił po drodze, że o Rosslyn od wieków chodziły słuchy, że było miejscem ukrycia Świętego Graala. Liczne rzesze ludzi i wampirów odwiedziły je w poszukiwaniu Graala, ale nikt nigdy nie zdołał go znaleźć. Jak twierdził, to, że wskazówka jej ojca prowadziła ich do Rosslyn, miało sens. Było to jedno z najświętszych miejsc wampirów na świecie. Lecąc tak, Caitlin zaczęła się zastanawiać, co też mogło ich tam czekać. Czwarty, ostatni klucz? Jej ojciec we własnej osobie? Prawdziwy Święty Graal? Starożytna tarcza? I czy miał to być ostatni przystanek w ich misji? Nie potrafiła otrząsnąć się z przeczucia o nadchodzącym końcu. Nie wiedziała dlaczego i nie potrafiła tego zrozumieć; gdzieś z głębi serca docierał do niej
głos, który podpowiadał, że ukochane osoby były w tarapatach. Natychmiast pomyślała o Scarlet. Czy mogło jej coś zagrażać? Otrząsnęła się z tej myśli. Była przecież teraz zamartwiającą się matką i takie obawy były naturalne, zwłaszcza że lecieli w przeciwnym kierunku, coraz dalej od Skye. Powiedziała sobie, że musi być silna i nie może poddawać się złym przeczuciom. Przecież Scarlet była w dobrych rękach, chroniona przez Polly, Sama, Aidena i wszystkich pozostałych. Co złego mogło się wydarzyć? Poza tym, nie mogli teraz zawrócić, nawet gdyby chcieli. Ponaglała ich misja. Im szybciej ją wypełnią, tym szybciej mogą wracać. I im wcześniej znajdzie starożytną tarczę, swojego ojca, tym bezpieczniejsza będzie Scarlet. Po wielu godzinach lotu Caitlin wyczuła pod sobą kaplicę. Rosslyn. Spojrzała w dół i zdumiała się: kościół wyglądał na wiekowy, nawet jak na to stulecie. Miał tuziny wąskich, kanciastych iglic pnących się wysoko po obu jego stronach, przydając mu tymi zdobieniami uroku. Była to ogromna, rozpostarta budowla, wzniesiona z ciemnopomarańczowego kamienia, ze spadzistym, pokrytym czarną dachówką dachem, nadającymi mu wygląd niepodobny do jakiejkolwiek innej świątyni. Emanował swoistą energią i Caitlin czuła, jakby znalazła się w pobliżu prawdziwie świętego miejsca. Wylądowali przed jego wejściem i kiedy zbliżyli się, Caitlin wpadła w zachwyt nad wszystkim wokoło. Miejsce to wyglądało niczym zaczerpnięte z legend. Nawet wejściowe drzwi były masywne i górowały nad nimi. Były ogromne i sklepione, wyposażone w metalową kołatkę. Drzwi osadzone były w potężnej, kamiennej, bogato rzeźbionej framudze. Wyglądało to jak wejście do krainy bajek. Caitlin i Caleb wymienili się spojrzeniem, każde z osobna zastanawiając się, czy powinni zapukać. W końcu doszli do cichego porozumienia i Caitlin wystąpiła do przodu, chwyciła ogromną, żelazną kołatkę i uderzyła nią o drzwi. Jej odgłos rozszedł się echem po pustym dziedzińcu. Nic. Caitlin uderzyła jeszcze raz, i jeszcze.
Czekali, lecz wciąż nic. Caitlin miała już dość. W końcu przyłożyła ramię do drzwi i mocno pchnęła. Były otwarte, ale tak ciężkie, że musiała pchać z całej siły. Otworzyły się powoli, ze zgrzytem i po chwili byli już w środku. Caleb zatrzasnął za nimi drzwi. Ten odgłos rozszedł się echem po pustej świątyni. Caitlin była pełna podziwu dla widoku, który zastała. Była już w niektórych najwspanialszych kościołach na świecie, a jednak ten niepodobny był do żadnego z nich. Zbudowany z czerwonawego kamienia, mieścił w sobie jedno z najbardziej bogato zdobionych wnętrz, jakie kiedykolwiek widziała. Każdą wolną powierzchnię pokrywała jakaś rzeźba, czy też wzór, tysiące symboli, rysunków i kształtów. Ogromne, grube kolumny z kamienia wielkości pni drzew wypełniały nawę, pnąc się do stropu w łukach wygiętych we wszystkich kierunkach i równie solidnych. Miejsce to najwyraźniej miało przetrwać wiele stuleci. W odległym końcu kościoła, w kulminacyjnym miejscu, widniał misterny ołtarz, za którym, przez wysokie na pięćdziesiąt stóp, sklepione i zdobione witrażem okno, wpadały promienie popołudniowego słońca, zalewając wnętrze delikatną, przyćmioną poświatą. Podziwiając wszystkie te znaki i symbole wyryte na kolumnach, murach i stropie, Caitlin mimowolnie zaczęła zastanawiać się, jakie tajemnice mogły się tu skrywać. Było cicho jak makiem zasiał. Wyczuwała, że znajdowała się w pobliżu świętości. - A więc przybyłaś – odezwał się nagle czyjś głos. Caitlin i Caleb odwrócili się. W niewielkiej odległości stał wampir ubrany na biało i uśmiechał się do nich. Caitlin zdziwiła się, jak zdołał podejść tak blisko w tak krótkim czasie. Na szczęście, nie wyczuła w nim żadnej niechęci. - Kaplica Rosslyn – kontynuował – odwieczne miejsce pochówku królów i królowych. Miejsce, do którego przybywają rzesze pielgrzymujących wampirów. I o którym powiadają, że spoczywa tu Święty Graal. Spojrzał na nich z uśmiechem. - Ale nie przybyliście tu, by was pochowano. Ani też z pielgrzymką. Czy też w
poszukiwaniu Graala. Jesteście tu po coś znacznie bardziej wyjątkowego. Popatrzył na Caitlin i bacznie się jej przyjrzał. - Sądziłem, że będziesz starsza – powiedział z uśmiechem. Caitlin poczuła, jak jej policzki zaczerwieniły się. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Była zaskoczona, że w ogóle ją znał. - Masz klucz? – spytał. Caitlin powoli skinęła głową. Najwyraźniej zadowolony mężczyzna odwrócił się i odmaszerował wzdłuż kościelnej nawy. Caitlin i Caleb wymienili się spojrzeniem, po czym ruszyli za nim, nie będąc do końca pewnymi, dokąd ich prowadził. Podążając dalej, Caitlin poczuła, jak jej serce zaczęło szybciej bić, poczuła, że byli o włos od poznania czegoś naprawdę istotnego. Ich kroki niosły się echem po pustej nawie, odbijając się od stropu, setki stóp nad ich głowami. Caitlin odnosiła dziwne wrażenie, że spoglądały na nią setki oczu, chociaż kiedy rozejrzała się wkoło, lustrując kościelne nisze, nikogo nie zauważyła. - Do Rosslyn przybywają ludzie z całego świata, szukając Graala – powiedział odwrócony do nich plecami wampir. – To, czego szukają, ukryte jest oczywiście głęboko pod nami. W niższych kryptach. Powód, dla którego nikt go jeszcze nie znalazł – powiedział, zatrzymawszy się przed ołtarzem i stanąwszy twarzą do nich – jest taki, że nie ma tam wejścia. Zostało odgrodzone murem. Wieki temu. I nikt nie wie, gdzie go szukać. Ani czy w ogóle istnieje. Spojrzał uważnie na Caitlin. - Twój klucz je wyjawi. Skinął głową na ołtarz. Caitlin popatrzyła tam i zauważyła wysoki, złoty pastorał, misternie rzeźbiony, umieszczony wprost w ołtarzu. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak ozdobny świecznik. Kiedy jednak przyjrzała się mu bliżej,
zauważyła, że nim nie był. Był to wiekowy pastorał, błyszczący w świetle, z wyrzeźbionymi biblijnymi scenami na całej powierzchni. Zauważyła malutki otwór, jednak wystarczająco duży, by pomieścić klucz. Wampir skinął na nią ponownie. - Mam nadzieję, że masz właściwy klucz. Mamy tylko jedną szansę. Jeśli użyjemy złego klucza, zniszczymy szlak już na zawsze. Jesteś pewna, że to właściwy klucz? Caitlin przełknęła głośno, czując, jak na jej czole wystąpił pot. W Eilean Donan otrzymała tylko jeden klucz. Założyła, że musiał to być akurat ten. Skinęła głową. Podniosła rękę i włożyła klucz do otworu. Pasował idealnie. Odetchnęła z ulgą. Delikatnie przekręciła klucz w prawo i w tej samej chwili usłyszała za sobą jakieś dudnienie. Znajdujący się przed nią pastorał nagle zaczął znikać w podłodze, zjeżdżać coraz niżej, a po chwili, za nimi, przesunął się odcinek muru. Caitlin była w szoku. Pradawne przejście zostało odkryte. Wydobywały się z niego kłęby kurzu, a wewnątrz widać było jedynie mrok. Wampir spojrzał na nią i uśmiechnął się - Bardzo dobrze – powiedział. Poprowadził ich, zdjąwszy pochodnię z muru. We trójkę zagłębili się w otworze i ruszyli w dół po wiekowych schodach wijących się i ginących w mroku. W końcu dotarli na najniższy poziom i ruszyli korytarzem oświetlanym skąpo przez ich jedyną pochodnię. W końcu dotarli do jakiegoś pomieszczenia. Wewnątrz znajdował się tylko jeden przedmiot: złoty stojak, a na nim leżała ogromna, pradawna biblia. Księga musiała mieć ze dwie stopy długości i szerokości i była oprawiona w zdobioną srebrem i złotem obwolutę. Stłoczyli się nad nią całą trójką. Spoglądając na nią, Caitlin poczuła jak zwój w jej kieszeni zaczął emanować ciepło. Wiedziała, tak po prostu, że była to księga,
z której owa stronica została wyrwana. Delikatnie przewróciła ciężkie stronice, zaskoczona ich ciężarem. Przewracała je dalej ostrożnie, szeleszcząc nimi za każdym razem. Każda strona była gruba i ciężka, nosiła ślady po wieloletnim używaniu i była zdobiona wielokolorowymi ilustracjami i rysunkami wzdłuż krawędzi. Tekst był zapisany odręcznym pismem w antycznej łacinie. Caitlin poczuła się tak, jakby przeniosła się w czasie. Przewracała stronice jedną po drugiej, aż w końcu dotarła do środka księgi i znalazła to miejsce. Przedarta stronica. Sięgnęła do kieszeni, wyjęła zwinięty zwój i ostrożnie przyłożyła go do drugiej części podartej stronicy. Pasowała idealnie. Wszyscy nachylili się niżej. Części stronicy ułożyły się w całość, a Caitlin nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Każda część pokazywała połowę antycznej tarczy, z wydobywającymi się z niej promieniami słońca. Tarcza błyszczała. Złożywszy dwie części w całość, Caitlin zdała sobie sprawę, że nie mogło to być nic innego, jak starożytna wampirza tarcza. Wszędzie wokół ilustracji widniały łacińskie wyrazy. Po złożeniu stron, wyrazy utworzyły pełne zdania. Przedarte w połowie słowa teraz pasowały do siebie, litery ułożyły się w całość. Odwróciła się i spojrzała na Caleba. Odczytał napis z szeroko otwartymi oczyma. - To wiadomość – powiedział, przyglądając się stronie i czytając ją wciąż od nowa. – Instrukcja. Mówi nam, dokąd mamy teraz się udać. Nasz ostateczny cel. Odszukać Święty Graal. Ostatni klucz. Oraz antyczną tarczę. Zamilkł i spojrzał na nich oboje. Caitlin czekała na jego słowa z mocno bijącym sercem, oddychając z trudem. - Tu jest napisane: Graal czeka w Dunnottar.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Blake nie mógł zrozumieć tego, co widział. Nadciągająca armia wampirów to jedno. I tak szok był wystarczający. Ale zobaczyć ludzi McCleoda – wojowników, których zdążył pokochać i którym ufał – jak ich zdradzali, atakowali − to nie mieściło mu się w głowie. Nie miał cienia wątpliwości: widział po ich wykrzywionych gniewem minach, po sposobie, w jaki nacierali, że to zasadzka. Stał na dachu zamku wraz z wampirami Aidena, które znał i kochał – z Taylor i Tylerem, Cainem i Barbarą oraz dziesiątkami innych – łącznie z tuzinami, które przybyły na zaślubiny i wiedział, że ich sytuacja była beznadziejna. Wróg miał przerażającą przewagę liczebną oraz wykorzystał element zaskoczenia, szybkości i wyjątkowej broni. Blake rozejrzał się wkoło, mając nadzieję, że zobaczy gdzieś Sama, że Caitlin i Caleb już wrócili. Ale nie zobaczył żadnego z nich. Byli sami i sami musieli stawić czoło przeciwnikowi. Ich garstka wobec tysięcy zbliżających się na ziemi i w powietrzu wojowników. Blake nie był pesymistą, ale potrafił rozpoznać beznadziejną sytuację, kiedy taka zaistniała. Mimo to postanowił podjąć walkę. Jeśli miał zginąć, to na pewno walcząc. Najpierw jednak musiał zająć się innymi, bardziej nawet ważnymi sprawami. Spojrzał na stojącą obok Scarlet, wiedząc, że jego głównym zadaniem było chronić ją, zabrać stąd. Musiał usunąć ją jak najdalej od rozlewu krwi, który miał tu wkrótce nastąpić. W przeciwnym razie stałaby się jedynie kolejną ofiarą. Chciał również, by dotarła do Caitlin, by przekazała wiadomość, że potrzebowali pomocy. Tylko to mogło ich wszystkich ocalić. Poza tym, bez względu na wszystko, był Caitlin coś winien, musiał ocalić jej jedyną córkę. Ruszył z miejsca. Sięgnął w dół i zgarnął Scarlet jedną ręką, Ruth drugą, i uniósł się z nimi w powietrze. Poleciał z dala od nacierającej armii, ponad głowami ludzkich wojowników, w kierunku gęstej mgły, potem niżej, w stronę wierzchołków drzew, gdzie mógł zgubić ewentualny pościg. Leciał z całych sił, chcąc wyprawić Scarlet bezpiecznie w drogę, a potem wrócić i pomóc pozostałym.
- Gdzie mnie zabierasz? – wrzasnęła Scarlet, walcząc z nim w locie. - Tam, gdzie będziesz bezpieczna! – odkrzyknął Blake. - Ale ja nie chcę! – kłóciła się z nim Scarlet. – Chcę wrócić na zamek! I pomóc wam go bronić! Zaskoczyła go odwaga tego dziecka. W tym właśnie przypominała mu Caitlin. Mimo to, nie mógł jej ulec. Pomimo wojowniczego ducha, z pewnością zginęłaby w bitwie. Blake dotarł w końcu do celu: oceanicznej plaży na odległej, wschodniej części Skye, tuż poniżej klifu. Zanurkował pod klifem, który rozpoznał i skierował się do wiosłowej łodzi, którą przechowywał tam, w jaskini. Wylądował wprost przed nią i, nie marnując ani chwili, posadził Scarlet i Ruth w łodzi. Była to duża, zdatna do długiej żeglugi, drewniana łódź z niewielkim żaglem, wyglądająca jak miniatura drakkaru wikingów. Blake używał jej już wiele razy, robiąc dalekie morskie wyprawy. Lubił żeglować w samotności, późnym wieczorem, kiedy ocean zupełnie opustoszał, napawając się pluskaniem fal i widokiem księżyca powyżej. Lubił wypływać jak najdalej od wszystkich i pozwalać myślom płynąć w samotni. Mógł teraz wykorzystać łódź, by odesłać Scarlet i Ruth, wyprawić je do Caitlin. Nachylił się, położył dłonie na ramionach Scarlet, spojrzał jej w oczy stanowczo, z surową powagą, chcąc przekonać tę upartą dziewczynkę. - Jesteś dzielna – powiedział. – Jesteś odważna. Wiem o tym. Żadnej innej dziewczynki na całym świecie nie poprosiłbym o to. Ale wiem, że jesteś wyjątkowa. Wiem, że dasz sobie radę. Prawda? Blake wyczuwał jej dumę, jej nieustraszonego ducha i zamierzał odwołać się właśnie do nich. Był szczęśliwy, kiedy zobaczył, że to działało. Podniosła brodę wysoko, dumnie i uroczyście skinęła głową. - Dobrze – powiedział. – Wysyłam cię w podróż do twojej matki i ojca. Masz wyjątkową moc, niezwykłą więź, która cię z nimi łączy. Morze zabierze cię
bezpośrednio do nich. Jeśli tylko się skupisz. Użyj swej mocy. Zamknij oczy i pozwól, by zaprowadziła cię dokładnie tam, gdzie trzeba. Jesteś potężnym dzieckiem. Możesz sprawić, że tak się właśnie stanie. Zrobisz to dla mnie? Scarlet skinęła głową, lecz wydawała się niepewna. - A jeśli zabierze mnie w złe miejsce? – spytała. – Jeśli nie trafię do mamusi? - Trafisz. Tylko tam możesz trafić. Więź wampirów jest zbyt silna. Musisz jedynie się na niej skupić. Tylko na niej. I nie puszczaj. Blake zamierzał już odwrócić się i odejść, kiedy nagle coś sobie przypomniał. Sięgnął do kieszeni i wyjął coś, co zamierzał od wielu stuleci ofiarować Caitlin. Chwycił małą dłoń Scarlet i wręczył jej to. Scarlet spojrzała i otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Był to niewielki kawałek szkła morskiego. Ten sam kawałek, który wręczył Caitlin całe wieki temu na Pollepel. - Proszę, daj to jej – powiedział – i powiedz, że zawsze będę ją kochał. To powiedziawszy, nagle schylił się, chwycił kadłub łodzi i pchnął mocno w stronę oceanu. Po chwili niewielki żagiel złapał wiatr i morski prąd porwał łódkę, unosząc Scarlet ze sobą coraz dalej od brzegu. Blake zauważył jeszcze, jak dziewczynka stanęła i spojrzała na niego, a przez jej twarz przez moment przemknął strach. Blake uniósł pięść i przytrzymał wysoko nad głową w geście zaufania, chcąc jej pokazać, że mogła tego dokonać. Po chwili wahania Scarlet uniosła swoją pięść a jej łódź pomknęła do przodu. A dla Blake’a przyszła pora, by stanąć do walki.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Blake pognał z powrotem do zamku, frunąc szybciej niż kiedykolwiek dotąd, chcąc wrócić i pomóc swoim. Teraz, kiedy Scarlet była już bezpieczna, Blake skupił całą uwagę na pomocy pozostałym. Kiedy dotarł na zamek, spojrzał w dół i zobaczył całkowity chaos: wojnę totalną, setki walczących ze sobą wampirów. Przeciwnik miał druzgocącą przewagę liczebną, atakował ze wszystkich stron i Blake zauważył z przygnębieniem, że choć bitwa dopiero się zaczęła, kilkoro z jego przyjaciół już nie żyło, a ich ciała zrzucano z zamkowych murów. Jednocześnie zauważył jeszcze jedną bitwę, która miała miejsce na dole, na terenie zamku, przed jego wejściem. Na czele bitewnego frontu stał Kyle oraz McCleod. Razem zabijali wszystkich tych, którzy próbowali uciekać. Wpadli w zasadzkę i nie mieli dokąd umknąć. Wszystko to działo się tak szybko, w wampirzym tempie, w mgnieniu oka. Blake leciał przez kilka sekund, zastanawiając się, gdzie najlepiej wylądować, a na jego oczach rozgrywało się na raz wiele scen: aż wzdrygnął się, kiedy zobaczył, jak Rynd zamordował Taylor, przeszywając jej serce sztyletem od tyłu, podczas gdy ona mierzyła się z innymi wampirami. Usłyszał jej krzyk i widział, jak życiodajna siła opuściła jej ciało. W tym samym czasie, poniżej Kyle zaatakował z zaskoczenia jej brata bliźniaka, Tylera, przebijając mieczem jego serce i zabijając na miejscu. Blake osłupiał. Bliźnięta, które znał i kochał od wieków, w ciągu kilku chwil poniosły śmierć z rąk Rynda i Kyle’a. W tej samej chwili McCleod przypuścił konną szarżę; podjechał od tyłu, jednym uderzeniem topora pozbawiając Barbarę głowy. Klan Aidena był dziesiątkowany szybciej, niż Blake był w stanie zauważyć. Było co prawda kilka oznak budzących nadzieję. Jedną z nich był Samuel, brat Caleba. Blake obserwował z podziwem, jak Samuel dzielnie odpierał ataki hord Kyle’a. Wydawał się równie dobrym wojownikiem, co jego brat. Niewiele
wampirów zdołało do niego podejść. Na oczach Blake’a Samuel stanął do walki z McCleodem. Obaj dobyli długich mieczy, a wokół nich zgromadził się tłum gapiów. Ich miecze dzwoniły, kiedy odbijały się od siebie, zadając ciosy i je blokując. Żaden nie ustąpił choćby o cal. Obaj byli wytrawnymi wojownikami i przez chwilę mogło się wydawać, że walka utknie w martwym punkcie. Lecz nagle Samuel zrobił obrót, wyciągając miecz jak najdalej i zaskoczył króla niespodziewanym manewrem, odcinając mu głowę szybkim ruchem srebrnego miecza. Przez chwilę, jego ciało pozostało na miejscu; potem zwaliło się na ziemię, a jego głowa potoczyła się dalej. Zbici wokół nich ludzie McCleoda wydali stłumiony okrzyk przerażenia. Byli zbyt zaskoczeni, by jakkolwiek zareagować. Obserwując dalej, Blake dostrzegł Serę, która wyłoniła się z cienia, doczekawszy swojej chwili. Podeszła Samuela od tyłu i uniosła w górę srebrny sztylet. Blake zrozumiał, że zamierzała zatopić ostrze w jego karku. Ruszył do dzieła. Zanurkował nisko, celując wprost w sztylet, starając się jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Przeszył powietrze z wystawioną dłonią i dotarł tam w ostatniej sekundzie. Kiedy czubek noża znalazł się o milimetr od szyi Samuela, Blake zdołał chwycić nadgarstek Sery i powalić ją na ziemię. Leżąc na ziemi i mocując się z Serą, w samym środku całej bitwy, Blake poczuł nagle mocne uderzenie w splot słoneczny. Sera zdołała unieść kolano i pozbawić go tchu. Przeturlał się w bok, ale zanim zdążył złapać oddech, kilka innych wampirów opadło go niczym mrówki, kopiąc w twarz. Blake zauważył jednak, że Sera upuściła sztylet. W jednym ruchu zdołał przetoczyć się, chwycić go, przetoczyć się jeszcze raz, przyjąć pozycję i rzucić z nadzieją, że trafi. I trafił. Sera nie spodziewała się tego i sztylet utkwił dokładnie w jej gardle. Chwilę potem upadła z oczami otwartymi szeroko, w szoku. Blake dostrzegł, jak w końcu osunęła się nieżywa.
Jednakże, Sera i McCleod stanowili niemal niezauważalne zwycięstwo. Atakujący przewyższali ich liczebnie. Z każda mijającą sekundą Blake i Samuel byli atakowani przez coraz liczniejszą grupę wampirów. Blake czuł liczne kopnięcia i ciosy zadawane pięściami z każdej strony. Kiedy potknął się do tyłu, próbując odeprzeć jednoczesny atak dziesięciu wampirów i złapać oddech, nagle wampiry rozstąpiły się przed nim, przepuszczając nadchodzącego Rynda. Blake był teraz zmuszony walczyć przeciwko niemu. Stanął naprzeciw i jednocześnie zauważył, że kilka stóp dalej Samuel walczył z Kylem. Używając długich mieczy i tarcz, Blake odpierał ciosy Rynda; wiedział jednak, że nie mógł równać się z jego mroczną potęgą. Rynd był wypoczęty, zbyt szybki, zbyt silny, zbyt podstępny. Kątem oka zauważył, że Samuelowi również nie szło najlepiej. On również miał nóż na gardle. Z każdym kolejnym ciosem Blake czuł, że przegrywał i że tylko kilka minut dzieliło go i Samuela od śmierci. Modlił się tylko o to, by w tej ostatniej chwili na ziemi mógł wykazać się wielkim męstwem i odwagą. Nagle wyczuł jakieś zamieszanie. Rozległ się szmer niezliczonych głosów, który wkrótce przerodził się we wrzawę i Blake zauważył, że wróg zaczął tłumnie uciekać, czmychać na wszystkie strony. Blake nie mógł pojąć, co się stało. Dopóki w końcu nie zobaczył tego na własne oczy. Na pole bitwy wkraczał Sam, brat Caitlin. Blake nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nigdy jeszcze nie widział nikogo tak pełnego goryczy, pałającego tak wielkim gniewem. Nie rozpoznawał go nawet. Sam wyglądał jak opętany, jakby właśnie wrócił z czeluści piekieł. Walczył z mocą, odwagą i brutalnością, jakiej Blake nigdy jeszcze nie widział. Przebijał się przez wampiry, niczym przez masło, pozostawiając za sobą szlak usłany martwymi ciałami. Wyrąbywał sobie drogę przez tłum, kierując się w stronę Rynda. A w jego oczach czaiła się śmiertelna żądza zemsty. Blake nie miał jednak ani chwili wytchnienia. Rynd zadał straszne uderzenie, wprost w głowę Blake’a. Blake uniósł miecz obiema rękoma i zablokował je. Utrzymał miecz wroga w bezpiecznej odległości, kilka cali od twarzy. Jednak broń Rynda zaczęła opadać niżej i Blake wiedział, że zostało mu zaledwie kilka
sekund życia. Tyle jednak wystarczyło. Sam przedostał się przez tłum i dosięgnął Rynda na czas, kopiąc go tak mocno, że ten poleciał w powietrze jak szmaciana lalka. Blake chciał podziękować Samowi, jednak nie mógł tego zrobić. Twarz Sama przypominała oblicze dzikiego zwierzęcia. Nie rozpoznawał jej, a nawet poczuł strach, jedynie na nią zerknąwszy. W zasadzie chciał uciec. Wiedział, że powinien zejść Samowi z drogi. Jednak unieruchomił go strach, a musiał też zobaczyć, co stanie się dalej. Blake obejrzał się i zobaczył, że Rynd również się przestraszył, kiedy ujrzał Sama. Nigdy nie pomyślałby, że zobaczy taką kreaturę jak Rynda obawiającego się czegokolwiek – ale wygląd twarzy Sama zrobił swoje. Blake zaczął się zastanawiać, co też sprawiło, że Sam stał się nagle taki. I potem przypomniał sobie: Polly. Sam kroczył ścieżką zemsty. Zrobił trzy potężne kroki i uniósł wysoko miecz, celując w Rynda. Rynd podniósł swój, by go zablokować, jednak Sam uderzył z taką siłą, że przeciął miecz Rynda na pół. Zszokowany Rynd spojrzał na swą broń z niedowierzaniem. Sam odchylił się i kopnął nadgarstek Rynda, posyłając w powietrze rękojeść jego miecza i jednocześnie kopnął Rynda w klatkę piersiową, a ten poleciał w tył i wyrżnął w kamienne mury zamku. Sam podszedł do niego bez wahania, chwycił za włosy, uderzając jego głową o mur wielokrotnie. Rynd był bezsilny w rękach Sama. Chwilę później Rynd był już niemal martwy. Sam jednak nie skończył jeszcze. Podniósł Rynda wysoko i zarzucił na bark, po czym, zrobiwszy dwa podskoki, skoczył wysoko, na najwyższe blanki zamku. Blake był w szoku. Musiało tam być ze sto stóp, a jednak Sam pokonał tę odległość bez trudu. Potem skoczył w dół, trzymając wciąż Rynda, zmierzając wprost w kierunku ogromnej włóczni zatkniętej tuż przy wjazdowej bramie. Nadział na nią ciało Rynda, przeszywając jego serce na wskroś. Rynd zsunął się po całej jej długości do samej podstawy, ginąc na miejscu.
Truchło Rynda spoczęło nadziane na włócznię, na oczach wszystkich, tuż przy stojącym obok Samie. Sam jednak jeszcze nie skończył. Jakakolwiek furia nim kierowała, jeszcze nie zaznała spełnienia. Sam rozejrzał się na lewo i prawo, warcząc jak dzikie zwierzę gotowe zabić wszystko, co miało przed oczyma. Widząc wyraz twarzy Sama, Blake w końcu zebrał się na odwagę, by uciec i zauważył, że Samuel postąpił podobnie. Wszystkie wampiry Rynda zerwały się do ucieczki. Ludzie McCleoda poszli za ich przykładem. Najwyraźniej, kiedy ich przywódcy stracili życie, a w ich szrankach zaczęła krążyć bestia, żadnemu nie było skoro do pozostania na miejscu. Uciekali w przestworza, przez jezioro, z powrotem tam, skąd przybyli, a i tak nie byli wystarczająco szybcy. W ciągu kilku minut bitewne pole całkowicie opustoszało. Za wyjątkiem oczywiście Sama. I jeszcze kogoś: Kyle’a.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
Kyle bawił się w najlepsze. Wieki minęły, od kiedy ostatni raz miał takie używanie, zabijając ludzi Aidena na prawo i lewo. Istny pogrom. Wyjątkową przyjemność sprawiło mu zasztyletowanie Taylor, przeszycie jej serca ostrzem, obserwowanie, jak umierała powoli u jego stóp. Powleczona na czubku srebrem broń była najpotężniejsza i najskuteczniejsza ze wszystkich, jakimi do tej pory władał. Po zabiciu Taylor, zgładził nią tuzin kolejnych wampirów w zaledwie kilka minut. Był pokryty ich krwią i uśmiechał się szeroko, zaczynając czuć się znowu sobą. Ich plan działał i to idealnie. Kyle wiedział, że wkrótce zetrą z powierzchni ziemi wszystkich pozostałych. Otoczyli ich, a mając nad nimi przewagę, przeistoczyli walkę w rzeźniczą ucztę. Oszustwo Rynda, który zmienił kształt, odniosło skutek, tak jak Kyle przewidywał, a ta cała dziewczyna, Polly, była na tyle głupia, że złapała przynętę. Nic więcej nie stało im już na drodze. Uśmierciwszy te wszystkie wampiry, Kyle wiedział, że osaczenie i zamordowanie Caitlin i Caleba było już tylko kwestią czasu. Jego najnowszą ofiarą miał być Samuel, brat Caleba. Samuel był silny, ale oni mieli nad nim zbyt dużą przewagę liczebną i doprowadzili go na skraj wyczerpania, więc teraz mógł się już tylko bronić przed Kylem. Im dłużej walczyli, tym Kyle był bardziej pewny siebie i wiedział, że za kilka chwil Samuel zakończy żywot. I wtedy właśnie wybuchł zamęt. Kyle nie rozumiał, co się stało. Nagle wszyscy jego poplecznicy zaczęli uciekać, ratować się kto może, jakby ze strachu przed nadchodzącą nawałnicą. Kyle zamierzał zatopić miecz w ciele Samuela, kiedy nagle zawahał się i zobaczył powód tego zamieszania. Był zdumiony, kiedy spostrzegł brata Caitlin, Sama, który wpadł na pole bitwy niczym opętaniec. Nigdy nie widział niczego podobnego, nikogo, kto walczyłby tak szybko i z taką siłą. Jak trąba powietrzna. Kyle widział już wiele odmian furii w swoim życiu, ale nigdy czegoś takiego. Był to gniew stworzenia, które nie miało już nic do stracenia. Które chciało umrzeć.
Sam był jednoosobową, siejącą spustoszenie siłą. Wyrzynał wampiry Rynda w pień, jakby były kukłami. Później, Kyle z przerażeniem zobaczył, jak Sam stanął do walki z Ryndem i po kilku chwilach zabił go, nadziewając na włócznię. Właśnie wtedy wszyscy opuścili pole bitwy. Dosłownie wszyscy. Nawet ci od Aidena. Sam najwyraźniej nie rozróżniał dobra od zła. Po prostu mordował wszystko, cokolwiek pojawiło się na jego drodze. Przez chwilę Kyle również pomyślał o ucieczce. Ale potem zdecydował inaczej. Miał już dość uciekania. Teraz przyszedł czas, by zostać i walczyć. Stanąć do ostatecznej walki. Jeśli miał umrzeć, to był to właściwy moment i miejsce, by to się stało. Jakby nie było, przyrzekł sobie, że uczyni ten czas i to miejsce swymi ostatnimi, poprzysiągł, że jeśli nie zdoła zabić Caitlin i jej najbliższych w tym wcieleniu, to umrze, próbując tego dokonać. Nie było mowy o kolejnych pościgach, o kolejnych podróżach w czasie. I teraz przyszła chwila, by umrzeć, próbując zrealizować swój plan. * Sam wtargnął na pole bitwy zbielały z tak wielkiego gniewu, że ledwie widział na oczy, ledwie zdawał sobie sprawę ze swych czynów. Nigdy jeszcze nie doświadczył niczego podobnego: jego szał pochłaniał go, przytłaczał, unosił ze sobą, przeistaczał w siłę samą w sobie. Nie mógł nad tym zapanować, nawet gdyby chciał. Zamiast tego pozwolił, by ten gniew go pochłonął. Poruszał jego rękoma i nogami, dyktował, z kim i jak walczyć. Po śmierci Polly, Sam nie miał już po co żyć. Pozostało w nim jedynie pragnienie, by niszczyć. By się mścić. I każdy, i wszystko, co stało na jego drodze, miało zapłacić teraz za to, że żyło na tej planecie, podczas gdy Polly już nie. Zabicie Rynda sprawiło mu przyjemność. Kiedy skoczył z nim z dachu i nadział go na włócznię, poczuł, jak jego ciało przeszył prąd i zadrżał; poczuł, że Polly spogląda na niego z wysoka, doceniając zemstę, jakiej w jej imieniu dokonał. Zaczynał czuć się usatysfakcjonowany. Ale daleko mu jeszcze było do końca. Rozejrzał się za kimś lub za czymś innym,
z czym mógłby walczyć. Zauważył jednak z konsternacją, że wszyscy zaczęli przed nim uciekać, jakby był jakimś potworem. Był jednak ktoś, kto pozostał na miejscu i mierzył go wzrokiem. Na jego widok Sam poczuł zachwyt. A zobaczywszy, kto to, poczuł jeszcze większą radość. Kyle. Ohydny, oszpecony, zniekształcony Kyle. Największy wróg jego siostry, istota, która torturowała ich i ścigała przez wszystkie stulecia. Ta sama kreatura, która pojmała Sama, wtedy w Nowym Jorku, i która odpowiadała za jego przemianę za sprawą Samanthy. Mężczyzna, który oszukał go i nakłonił, by Sam użył swej umiejętności zmiany kształtu przeciwko własnej siostrze. Sam uśmiechnął się z zachwytem. Stanął do walki z Kylem i przerzucił ciężki, długi miecz z ręki do ręki, jakby nic nie ważył. Zaczął delektować się zbliżającą się walką. Sam nie tracił czasu. Ułamek sekundy później zamachnął się trzymanym oburącz mieczem wprost na głowę Kyle’a z wystarczającą siłą, by przepołowić go na dwoje, kilkukrotnie. Ku jego zdziwieniu, Kyle zdołał unieść swój miecz i zablokować w porę uderzenie Sama. Kyle był szybszy, niż Sam mógł się spodziewać. Lecz mimo to i tak nie mógł równać się z Samem. Siła uderzenia jego miecza przecięła broń Kyle’a czysto na dwie części. Kyle spojrzał w dół na swój miecz najwyraźniej zaskoczony, że ktokolwiek dysponował wystarczającą siłą, by to zrobić. Sam nie wahał się. Wziął zamach i kopnął tarczę Kyle’a, rozbijając ją o jego twarz i posyłając Kyle’a w powietrze na trzydzieści stóp, wprost w piach. W mgnieniu oka znalazł się na nim, chwycił go i zaczął obracać, przerzucać nim w powietrzu niczym szmacianą lalką, uderzając mocno o kamienne mury zamku. Oszołomiony, zdezorientowany i pokonany Kyle spojrzał przez zaczerwienione oczy na Sama z miną, jakby zastanawiał się, jak ktoś mógł poruszać się tak szybko, dysponować taką siłą. Kyle podniósł się powoli na nogi, lecz Sam pojawił się przy nim znowu i kopnął z taką siłą, że Kyle poleciał kolejne trzydzieści stóp w tył i przebił się przez zamkowy mur. Zanim Kyle choćby pomyślał o tym, żeby wstać, Sam był już na nim, przygniatając kolanem jego tors i przyszpilając go do ziemi. Sam spojrzał w dół
na żałosną kreaturę z odrazą. Sięgnął po sztylet, którym zabito Polly, ten, który znalazł przy jej ciele. - Jakieś ostatnie słowo zanim wyślę cię do piekła? – warknął przez zaciśnięte zęby. Kyle odwarknął. Z jego ust broczyła krew, nie mógł złapać oddechu, a wzrok utkwił w oczach Sama. - Żałuję tylko, że to nie ja zabiłem Polly – prychnął z zakrwawionym uśmiechem. – Słyszałem, że umarła powolną i bolesną śmiercią. Sam krzyknął, uniósł sztylet wysoko i wbił go w serce Kyle’a. W tej samej chwili poczuł głośne dudnienie we przestworzach, poczuł, jak zatrzęsła się ziemia. Zauważył tuziny niewielkich, mrocznych demonów, które zawisły nad pozbawionym życia ciałem Kyle’a. Widział, jak uczepiły się opuszczającego go mrocznego ducha, jak taszczyły go w dół, pod ziemię, w kierunku piekielnych odmętów. Potem nastąpił wielki rozbłysk purpurowego światła i nagle ciało Kyle’a rozpadło się na oczach Sama, uleciawszy najpierw wysoko pod chmury, a potem runąwszy w dół, pod ziemię. Była to epicka śmierć. Dla Sama było oczywiste, że właśnie zgasła wielka moc we wszechświecie. W tej samej chwili, Sam zauważył, że część mrocznego ducha, który opuścił ciało Kyle’a w chwili jego śmierci, uniosła się nagle i spoczęła na nim. Poczuł, jak owinęła się wokół niego, jak wniknęła w jego kości i tam pozostała. Przypomniał sobie jak przez mgłę, że ktoś kiedyś powiedział mu, iż zabicie kogoś tak bardzo przesiąkniętego złem, powoduje niebezpieczeństwo przejęcia jego ducha na siebie. Zostania na równi złym i mrocznym. Pomimo oporu Sam czuł, jak się przemieniał, jak stawał się kimś, kim nie był. Jego żyły zaczęły nabrzmiewać od szyi w dół. Czuł, że nieuchronnie, nieodwołalnie przepełniała go nowa, mroczna istota. Czuł, że przechodził na mroczną stronę. Kiedy odchylił się i zaryczał, wiedział, tak po prostu, że nie było już dla niego odwrotu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Caitlin i Caleb frunęli po popołudniowym niebie, kierując się na północ wzdłuż brzegów Szkocji, do zamku Dunnottar. Serce Caitlin biło mocno przez całą drogę. Zaledwie kilka chwil dzieliło ich od celu wyprawy, znalezienia czwartego, ostatniego klucza i odkrycia Świętego Graala. Nigdy wcześniej nie czuła tak bliskiej obecności ojca, jakby był niedaleko. Odnosiła wrażenie, że jej podróż, jej misja, nareszcie dobiegała końca. Czuła jednocześnie podekscytowanie, podenerwowanie i ulgę. Czy był tam, czy czekał, by ją powitać? Czy czekał na nią z tarczą wampirów? Wciąż lecąc i trzymając dłoń Caleba, wróciła myślami do przypominającej jeden wielki wir podróży przez Szkocję. Zamek Dunvegan, Skye, Eilean Donan, kaplica Rosslyn… Wciąż miała przed oczyma tę ogromną, pradawną biblię w krypcie Rosslyn, ilustrację tarczy, która ukazała się im po połączeniu stronicy. Jej tajemnica była dobrze strzeżona i chroniona i każde miejsce oferowało zaledwie niewielką wskazówkę: gdzie dalej powinna się udać. Teraz jednak, wszystko układało się w jedną całość i Caitlin była pewna, że był to ich ostatni przystanek. Po wielu godzinach lotu krajobraz zmienił się wreszcie. Lecąc ponad szkockim brzegiem, pokonali zakręt i ich oczom ukazał się zamek. Caitlin wiedziała, że mógł to być jedynie Dunnottar. Widok zaparł jej dech w piersiach. Nigdy dotąd nie widziała jeszcze czegoś takiego: było to najbardziej odległe i malownicze miejsce. Zbudowany na samym krańcu klifu, nad przepaścią wiodącą wprost do oceanu, stał zamek. Prezentował się dumnie na skraju niewielkiej, zielonej wyspy, pnąc się wysoko, częściowo skryty w chmurach, jakby sięgał nieba. Niewielka wyspa, na tyle duża, by zmieścił się na niej zamek, była połączona ze stałym lądem jedynie wąskim pasem ziemi. Było to najlepiej chronione miejsce, jakie Caitlin kiedykolwiek widziała. Otoczone ze wszystkich stron stromymi klifami i wodą, sprawiało, że nikt nie śmiał zbliżyć się do niego. Jedyną drogą do środka i na zewnątrz był wąski pas ziemi łączący ją ze stałym lądem, zwężenie łatwe do obrony, z ostrymi krawędziami po obu stronach.
Zamek Dunnottar sam w sobie był pięknym, rozległym dziełem architektury, z zaokrąglonymi blankami i ogromnym czworokątnym dziedzińcem. Częściowo skryty we mgle, wyglądał jak wyjęty ze snów Caitlin. Było to kolejne mistyczne, magiczne miejsce i jeśli Caitlin miała odnaleźć jeszcze jakąś potężną rzecz, to z pewnością znajdowała się ona tutaj. Caitlin spojrzała na Caleba i zauważyła, że i on był pod wrażeniem tego widoku. Kilka razy zatoczyli w powietrzu koło, chłonąc każdy szczegół, napawając się widokiem z lotu ptaka. Bez względu na to, ile razy Caitlin otoczyła zamek, za każdym razem podziwiała go z każdej strony na nowo, oniemiała z wrażenia. Kiedy spróbowali podlecieć bliżej, Caitlin wyczuła niewidzialną barierę, która zatrzymała ich w pewnej odległości od zamku. Najwyraźniej wampiry nie mogły wylądować bezpośrednio na nim, czy choćby na samej wyspie. Musieli wylądować na stałym lądzie i przejść wąskim pasem lądu. Caitlin uświadomiła sobie, że była to doskonała pod względem obronnym forteca wampirów. Miała jedynie nadzieję, że tutejsze wampiry były przyjazne. Wylądowali u podstawy długiego pasa lądu prowadzącego na wyspę. Pokrywał go śliski mech, przesiąknięty wodą niesioną przez mgiełkę unoszącą się nad oceanicznymi falami, a po obu stronach opadały stromo skalne ściany. Caitlin i Caleb złapali się za ręce i ostrożnie ruszyli ścieżką. Dźwięk rozbijających się w dole o brzeg oceanicznych fal był zniewalający. Caitlin czuła w powietrzu morską pianę niesioną przez podmuchy wiatru. Kiedy podeszli bliżej, zamek wydał im się jeszcze bardziej imponujący. Caitlin nie zauważyła jednak nikogo. Forteca wyglądała na całkowicie opuszczoną. Ale wiedziała, że byli we właściwym miejscu. Czuła to. W żadnym innym. Wyczuwała pulsowanie trzech kluczy w kieszeni i wiedziała, że ją prowadziły, podpowiadały, że wkrótce będzie miała też czwarty. Przekroczyli przewężenie akurat w chwili, kiedy słońce zaczęło zachodzić za horyzontem, zabarwiając niebo na różowo i czerwono. Był to zdumiewająco piękny widok i Caitlin poczuła się jak w niebie. Przez cały czas miała się jednak na baczności, przygotowana na zasadzkę. Na szczęście nic złego ich nie spotkało. Przekroczyli przesmyk i stanęli na wyspie przed zamkiem. Razem zbliżyli się do pradawnych, kamiennych murów i podeszli do masywnych drewnianych drzwi,
mających około pięćdziesiąt stóp wysokości, przytłaczających ich swoim rozmiarem. Caitlin spojrzała na ogromną, okrągłą, żelazną kołatkę, potem na Caleba. Skinął porozumiewawczo. - Jeśli mają nas na liście, to odpowiedzą – powiedział. – Jeśli nie, przynajmniej dowiedzą się, że tu jesteśmy. Caitlin zgodziła się bez słowa i już miała podnieść dłoń i chwycić pierścień. Ale w tej samej chwili, coś zwróciło jej uwagę. Kątem oka dostrzegła ruch w oddali. Najpierw pomyślała, że jej się to przywidziało. Lecz później odwróciła głowę i przyjrzała uważnie. Daleko w dole, podskakując na falach, pojawił się jakiś przedmiot. Odwróciła się i podeszła na skraj urwiska, spojrzała w dół, osłaniając oczy przed jasną poświatą. Caleb podszedł do niej i objął ją ramieniem w pasie. - O co chodzi? – zapytał. Na początku, Caitlin bardziej wyczuła to, niż zobaczyła, lecz w końcu pojawiło się w zasięgu jej wzroku. Tam, w oddali, podskakując na oceanicznych falach. Niewielka łódka, przypominająca łódź wiosłową, z małym żaglem. Serce Caitlin stanęło nagle. Każda cząstka jej serca podpowiadała, kto był w łódce. Scarlet. Nie zawahawszy się, Caitlin zeskoczyła z klifu i zanurkowała w powietrzu, mając nadzieję, że jej skrzydła zadziałają. Pomknęła w kierunku ziemi z olbrzymią prędkością i w ostatniej sekundzie jej skrzydła złapały wiatr i uniosła się, szybując po idealnym łuku, wprost nad powierzchnię morza, z Calebem u boku. Nie zatrzymując się, Caitlin opadła na łódkę, chwyciła Scarlet, przytrzymała w ramionach i poleciała dalej. Lecący zaraz za nią Caleb, pochwycił Ruth.
Caitlin przytuliła Scarlet z całej siły, a dziewczynka odwzajemniła się tym samym; kiedy to zrobiła, Caitlin wyczuła, że Scarlet trzęsła się w jej objęciach. Była zdecydowanie czymś wstrząśnięta. Caitlin nie mogła zrozumieć, co jej dziecko robiło tutaj, samo, pośrodku oceanu. Dlaczego była w tej łodzi, sama, na środku morza? Płynąc w jej kierunku? Jak to w ogóle było możliwe? Zwłaszcza po tym, jak Polly i Sam przyrzekli jej, że będą nad nią czuwać? Nagle owładnął nią lęk, kiedy zdała sobie sprawę, że nie istniało żadne wyjaśnienie, dlaczego zostawili ją samą, wyprawili w morską podróż, poza tym, że coś okropnego musiało im się przydarzyć. Ale co? Podlecieli na klif i wylądowali z powrotem tam, skąd skoczyli, przed wejściem do zamku. Caitlin postawiła Scarlet na ziemię, po czym odgarnęła włosy z oczu płaczącej dziewczynki, starając się ją uspokoić. Uklękła, nachyliła się i pocałowała Scarlet w czoło. - Cii – wyszeptała, głaszcząc ją po włosach. – Już dobrze. Wszystko dobrze. Powiedz mamusi, co się stało. - Wsadził mnie do łodzi – zaczęła Scarlet przez łzy – razem z Ruth. Chciałam zostać i walczyć. Ale powiedział, że muszę odpłynąć. Potem wypchnął łódkę na ocean. Powiedział, że zabierze mnie do ciebie. - Kto? – spytała zdezorientowana Caitlin. Ale Scarlet znowu się rozpłakała i jedynie uniosła malutką piąstkę, jakby zamierzała jej coś wręczyć. Caitlin wyciągnęła dłoń i Scarlet upuściła niewielki kawałek morskiego szkła. Caleb był zaintrygowany – ona natomiast uświadomiła coś sobie. Tylko jedna osoba na świecie mogła ofiarować jej to szkło. - Kazał mi powiedzieć, że cię kocha – dodała Scarlet. Caitlin poczuła, jakby ktoś przebił jej serce sztyletem. Blake. Ocalił Scarlet. Wsadził ją do łodzi i odesłał. Była mu wdzięczna, jak nigdy dotąd. Ocalił Scarlet, ale przed czym?
- Przed armią – odezwał się głos, odpowiadając na jej nieme pytanie. Caitlin wstała i odwróciła się, Caleb również. Była zszokowana, zobaczywszy stojącego kilka stóp nieopodal Aidena. Stał odwrócony plecami, na tle bezkresnego nieboskłonu, ubrany w białe szaty, z kosturem w ręku, wpatrując się w nią z wielkim zatroskaniem. Jak zwykle, pojawił się w najbardziej niesamowitym momencie. - Jaką armią? – spytała Caitlin, czując się już wystarczająco winna, że wszystkich opuściła, że nie było jej tam i nie pomogła ochraniać Scarlet, Polly, Sama i pozostałych przyjaciół. - To dzieło Kyle’a. I Rynda. I Sery. Dokonali sabotażu i zaskoczyli nasze zgromadzenie. Niewiele mogliśmy zrobić. Caitlin poczuła, że zabrakło jej tchu, kiedy jej złe przeczucie się potwierdziło. Była wdzięczna, jak nigdy dotąd, że Scarlet udało się ujść z życiem. Zaczęła się jednak zastanawiać, kto nie miał tego szczęścia. - Czy ktoś… ucierpiał? – spytała Caitlin, wiedząc od razu, jak głupio to zabrzmiało. Aiden skinął z poważną miną. Caitlin spięła się w oczekiwaniu na jego odpowiedź. - Wielu z naszych najwspanialszych członków nie żyje. Taylor. Tyler. Cain. Barbara. I, przykro mi to mówić, również Polly. Nogi ugięły się pod Caitlin i upadła na ziemię. Polly. Jej najlepsza przyjaciółka. Praktycznie siostra. Jedna z niewielu, na której jej zależało najbardziej na świecie. Jej przyszła szwagierka. Martwa. Polly. A wszystko to wydarzyło się, kiedy jej, Caitlin, nie było w pobliżu. Gorzej już nie mogła się poczuć. Potem przypomniała sobie o innych. O Blake’u. I Samie. - A co z innymi?- Caitlin obawiała się usłyszeć odpowiedź.
- Co z moim bratem? Aiden zawahał się, zamilkł na długą chwilę i ta cisza przeraziła ją jeszcze bardziej niż jakiekolwiek wieści. Wiedziała już, że cokolwiek to było, musiało być straszne. - Obawiam się, że go straciliśmy – powiedział w końcu Aiden. – Nie, nie zginął, ale przeszedł na mroczną stronę. Caitlin była zdumiona. - Nie tylko nasi zginęli tego dnia. Kyle również nie żyje. I Rynd także. I Sera. Ale ich śmierć miała wysoką cenę. W gniewie i chęci zemsty Sam przeszedł na ciemną stronę. Z tej drogi nigdy już nie będzie mógł zawrócić. Straciliśmy go. Brat, którego kiedyś znałaś, już nie istnieje. Caitlin poczuła się słabo, zaczęła osuwać się na ziemię, a jej cały świat znikł w mroku. Czuła się tak, jakby za chwilę miała upaść. Myślała, że już gorszych wieści nie mogłaby w ten dzień otrzymać. Poczuła nagłe pragnienie, by odfrunąć w stronę horyzontu, wrócić na Skye i zrobić cokolwiek. Aiden odczytał jej myśli i potrząsnął głową. - Nic już nie możesz zrobić. Już za późno. Zrozum, to wszystko było przeznaczone. Z góry przesądzone. Twoim celem jest ukończenie misji. Wszyscy na ciebie liczymy. - Ale nikt już nie pozostał – powiedziała słabym głosem Caitlin. - Mylisz się. Wielu pozostało przy życiu. A kiedy znajdziesz tarczę, być może stanie się ona naszą jedyną nadzieją na powrót pozostałych. Caitlin zawahała się, nie będąc pewną, czy zdoła ruszyć dalej. Aiden podszedł do niej i spojrzał bacznie, głęboko w oczy. - Złożyłaś przysięgę – powiedział. – Przysięgłaś, że bez względu na wszystko, będziesz kontynuować misję. Mówiłem ci, że nie będzie łatwo. Powiedziałem, że coś zostanie ci odebrane. Ale ty obiecałaś. I nadszedł czas, by wywiązać się ze swej obietnicy.
Aiden zrobił dwa kroki, sięgnął po żelazną kołatkę i załomotał nią dwa razy. Potem usunął się na bok, a metaliczny dźwięk rozszedł się echem po pustym dziedzińcu. W końcu, wiekowe drzwi powoli się otworzyły. Za nimi pojawił się, spoglądając na nich, tuzin wampirów, wszystkich wiekowych z długimi białymi brodami i w białych szatach. Skinęli na Aidena, który odpowiedział w ten sam sposób. Potem rozstąpili się i gestem dali Caitlin i Calebowi znać, by podążyli za nimi. Caitlin musiała użyć całej siły woli, by zrobić pierwszy krok. * Wchodząc razem z Calebem i Scarlet do zamku, w ślad za wampirami, Caitlin wiedziała, że byli we właściwym miejscu. Wyczuwała bliską obecność ojca, jakby stał za następnymi drzwiami. Podążali starym, kamiennym korytarzem w ciszy, skręcając co chwila, idąc w jednym rzędzie. Dotarli do wielkich drzwi, które otworzyły się przed nimi, ukazując ogromny wewnętrzny dziedziniec. Caitlin podziwiała otoczenie: miękką trawę dziedzińca rozświetlały promienie zachodzącego słońca. Przepiękna, różana poświata zstępowała powoli na pradawne, kamienne mury zamku. Jeszcze bardziej zdumiewające było to, że na dziedzińcu, wzdłuż murów, ujrzeli setki wampirów, wszystkich w bieli, stojących na baczność i czekających w ciszy. Caitlin czuła na sobie spojrzenia setek oczu, kiedy podeszła na środek wielkiego, trójkątnego dziedzińca. Zbliżyli się do trzech wampirów stojących w odosobnieniu od reszty, w centrum placu, które przyglądały się im przez cały czas. Ten w środku trzymał niewielką, złotą szkatułę. Wampiry stojące po jego obu stronach trzymały złote kielichy napełnione, jak zauważyła to Caitlin, białym płynem. Rozglądała się za jakimkolwiek śladem pobytu ojca. Zastanawiała się, czy mógł nim być któryś z tych mężczyzn. Ale nie dostrzegła go. Zatrzymała się tuż przed środkowym wampirem i zastygła w ciszy. Jedynym dźwiękiem był odgłos
chłostającego to odległe miejsce wiatru, gwiżdżącego ponad trawą, wśród pradawnych murów. - Caitlin z klanu Pollepel – przemówił stojący w środku wampir, wciąż spoglądając na nią. – Dobrze się wywiązałaś ze swej misji. Jesteśmy z ciebie dumni. Twój ojciec również. - Jest tutaj? – spytała Caitlin. Mężczyzna powoli potrząsnął głową. - Twój ojciec żyje w innych czasach i w innym miejscu – odpowiedział. – Zanim go spotkasz, musisz najpierw znaleźć wszystkie cztery klucze. My jesteśmy strażnikami czwartego, ostatniego z nich. Strzeżemy klucza, dzięki któremu zobaczysz się z nim, i dzięki któremu wszystkich nas ocalisz. Mężczyzna podniósł złote puzdro i przytrzymał przed Caitlin. - Twój klucz – powiedział. Caitlin spojrzała na niego i zauważyła, że wpatrywał się w miejsce poniżej jej szyi. Podniosła dłoń i dotknęła niewielkiego krzyżyka wiszącego na szyi. Dziwiła się, jak wiele razy już go użyła, w tylu różnych miejscach i czasach, ile kluczy dzięki niemu otrzymała. Wyciągnęła go przed siebie po raz ostatni, mając nadzieję, że będzie pasował, i włożyła do otworu w niewielkiej, złotej szkatule. Ku jej zaskoczeniu, klucz pasował. Szkatułka otworzyła się z cichym trzaskiem. Wewnątrz, na czerwonej atłasowej wyściółce, spoczywał wielki, srebrny klucz. Był taki sam, jak pozostałe trzy schowane w jej kieszeni. Nie mogła w to uwierzyć. Czwarty i ostatni klucz. Chwyciła go i powoli wyjęła, czując jego ciężar na dłoni. - Ostatni raz – powiedział mężczyzna. – Odeślemy cię w przeszłość ostatni raz. I w miejscu i czasach, w jakie trafisz, użyjesz swych czterech kluczy. I spotkasz tam ojca.
Mężczyzna skinął głową i pozostałe dwa wampiry wystąpiły do przodu z trzymanymi przez siebie kielichami. Caitlin spojrzała na biały płyn. - A Święty Graal? – spytała. Wampir potrząsnął głową. - Święty Graal spoczywa w rękach twego ojca. Jego i nikogo innego. Caitlin sięgnęła po kielich, a kiedy obejrzała się, zobaczyła, że Caleb uczynił to samo. Wymienili się spojrzeniem, po czym jednocześnie podnieśli kielichy do ust. Stojące wokół nich wampiry zacieśniły krąg, stając jak najbliżej i trzymając się za ręce. Zaczęły recytować, najpierw cicho, potem coraz głośniej, aż ich słowa zagłuszyły odgłos fal. - Dziś tu składamy wasze ciała na spoczynek, Caitlin, Caleba i Scarlet, na zmartwychwstanie w nowy dzień, najwyższą łaską Boga obdarowani. Caitlin sięgnęła jedną ręką po dłoń Caleba, a drugą po Scarlet. Pomyślała o złu i zagładzie, które spotkały najbliższe jej osoby – Sama, Polly, Blake'a i całą resztę – i starała się odepchnąć przytłaczający ją smutek. Kiedy tak usilnie próbowała pozbyć się go z serca, świat wokół niej rozbłysnął od wypitego płynu i wkrótce poczuła się lżejsza. Wiedziała, że za kilka chwil, kiedy otworzy oczy, będzie w innych czasach i w innym miejscu. Ostatecznym czasie i miejscu. Miała tylko nadzieję, że ojciec będzie tam na nią czekał.
ODNALEZIONA (Część 8 Wampirzych Dzienników)
W ODNALEZIONEJ (ósmej części Wampirzych Dzienników) Caitlin i Caleb budzą się w starożytnym Izraelu, w roku trzydziestym trzecim naszej ery i ze zdumieniem odkrywają, że trafili do czasów Chrystusa.
Starożytny Izrael obfituje w święte miejsca, starodawne synagogi i dawno utracone zabytki. To miejsce na wskroś przesiąknięte duchowością − a w trzydziestym trzecim roku naszej ery, w tym samym, w którym ukrzyżowano Chrystusa, jest to czas duchowego apogeum. W Jerozolimie, w samym sercu stolicy Izraela, leży Świątynia Salomona, wewnątrz której znajduje się sanktuarium − Miejsce Święte i Najświętsze oraz Arka Przymierza. Na tych ulicach Chrystus stawia ostatnie kroki przed swoim ukrzyżowaniem.
Jerozolima aż roi się od ludzi pochodzących z różnych środowisk religijnych i wyznań, żyjących pod czujnym okiem rzymskich żołnierzy oraz ich prefekta, Poncjusza Piłata. Miasto ma też swoją ciemną stronę, labiryntowe ulice i uliczki wiodące do ukrytych tajemnic i świątyń pogańskich.
Caitlin nareszcie ma wszystkie cztery klucze, ale wciąż musi znaleźć ojca. Jej poszukiwania prowadzą z Nazaretu do Kafarnaum i Jerozolimy, śladem mistycznych tajemnic i wskazówek, krok w krok za Chrystusem. Prowadzą również do Góry Oliwnej, do Aidena i jego klanu, i do jeszcze potężniejszych tajemnic i zabytków. Na każdym kroku Caitlin czuje obecność ojca.
Ale czas ma teraz istotne znaczenie: Sam, pochłonięty przez ciemne moce,
również cofnął się w czasie i połączył siły z Rexiusem, przywódcą mrocznego klanu, by pokonać Caitlin w wyścigu do Tarczy. Rexius nie cofnie się przed niczym, aby zniszczyć Caitlin i Caleba, a mając Sama po swej stronie oraz nową armię, jest bardzo groźny.
Co gorsza, Scarlet cofa się w czasie sama, oddzielona od rodziców. Wędruje ulicami Jerozolimy z Ruth i zaczyna odkrywać swoje moce, ale też grozi jej poważne niebezpieczeństwo. Zwłaszcza, gdy odkrywa, że ona również jest powiernicą wielkiej tajemnicy.
Czy Caitlin znajdzie ojca? Czy znajdzie starożytną tarczę wampirów? Czy połączy się z córką? Czy brat spróbuje ją zabić? I czy jej miłość do Caleba przetrwa tę ostateczną podróż w czasie?
ODNALEZIONA (Część 8 Wampirzych Dzienników)
Posłuchaj cyklu Wampirze Dzienniki w formacie audio!
Książki Morgan Rice
KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY POWRÓT SMOKÓW (CZĘŚĆ #1) POWRÓT WALECZNYCH (CZĘŚĆ #2) POTĘGA HONORU (CZĘŚĆ #3)
KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA WYPRAWA BOHATERÓW (CZĘŚĆ 1) MARSZ WŁADCÓW (CZĘŚĆ 2) LOS SMOKÓW (CZĘŚĆ 3) ZEW HONORU (CZĘŚĆ 4) BLASK CHWAŁY (CZĘŚĆ 5) SZARŻA WALECZNYCH (CZĘŚĆ 6) RYTUAŁ MIECZY (CZĘŚĆ 7) OFIARA BRONI (CZĘŚĆ 8) NIEBO ZAKLĘĆ (CZĘŚĆ 9) MORZE TARCZ (CZĘŚĆ 10) ŻELAZNE RZĄDY (CZĘŚĆ 11) KRAINA OGNIA (CZĘŚĆ 12)
RZĄDY KRÓLOWYCH (CZĘŚĆ 13) PRZYSIĘGA BRACI (CZĘŚĆ 14) SEN ŚMIERTELNIKÓW (CZĘŚĆ 15) POTYCZKI RYCERZY (CZĘŚĆ 16) ŚMIERTELNA BITWA (CZĘŚĆ 17)
THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZĘŚĆ 1) ARENA TWO (CZĘŚĆ 2)
WAMPIRZYCH DZIENNIKÓW PRZEMIENIONA (CZĘŚĆ 1) KOCHANY (CZĘŚĆ 2) ZDRADZONA (CZĘŚĆ 3) PRZEZNACZONA (CZĘŚĆ 4) POŻĄDANA (CZĘŚĆ 5 ZARĘCZONA (CZĘŚĆ 6) ZAŚLUBIONA (CZĘŚĆ 7) ODNALEZIONA (CZĘŚĆ 8) WSKRZESZONA (CZĘŚĆ 9) UPRAGNIONA (CZĘŚĆ 10)
NAZNACZONA (CZĘŚĆ 11)
O autorce
Morgan Rice plasuje się na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autorów powieści dla młodzieży. Morgan jest autorką bestsellerowego cyklu fantasy KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA, złożonego z siedemnastu książek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, złożonej, do tej pory, z jedenastu książek; bestsellerowego cyklu thrillerów postapokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, złożonego, do tej pory, z dwóch książek; oraz najnowszej serii fantasy KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY, składającej się z dwóch części (kolejne w trakcie pisania). Powieści Morgan dostępne są w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 językach.
PRZEMIENIONA (Księga 1 cyklu Wampirzych Dzienników), ARENA ONE (Księga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATERÓW (Księga 1 cyklu Krąg Czarnoksiężnika) oraz POWRÓT SMOKÓW (Księga 3 Królowie i Czarnoksiężnicy) dostępne są nieodpłatnie.
Morgan czeka na wiadomość od Ciebie. Odwiedź jej stronę internetową www.morganricebooks.com i dołącz do listy mailingowej, a otrzymasz bezpłatną książkę, darmowe prezenty, darmową aplikację do pobrania i dostęp do najnowszych informacji. Dołącz do nas na Facebooku i Twitterze i pozostań z nami w kontakcie!