ALEKSANDER KOWARZ
SAMEMU BOGU CHWAŁA Smashwords Edition
Copyright © by Aleksander Kowarz, 2014 All rights reserved
Ilustracja na okładce Artur Sadłos
ISBN 978-83-938871-1-8
Ukochanej żonie Alinie, pierwszej redaktorce wszystkich moich tekstów.
PROLOG
Pustynne słońce, wiszące wysoko na nieboskłonie, paliło niemiłosiernie. Powietrze drżało pod jego promieniami. Zdawało się, że sam złocisty piasek się poci. Wiatr nie chłodził, lecz potęgował upał. Na horyzoncie, pośród falujących z gorąca gór, pojawiła się ciemniejsza kropka. Rosła z każdą chwilą, aż można było rozpoznać ludzką sylwetkę. Mężczyzna był wysoki i szczupły, szedł pewnym, równym krokiem, choć piasek parzył mu stopy poprzez podeszwy butów. Nosił luźne spodnie i koszulę, głowę osłaniał zawój przewiązany sznurem. Usta, dla ochrony przed piaskiem, który niósł wiatr, osłaniał materiałem. Wszystko w jasnych kolorach, które odbijały promienie słońca. Skrawek ogorzałej twarzy, jaki można było dostrzec wokół oczu, pozwalał się domyślić, że mężczyzna sporo czasu spędzał na słońcu. Szedł prosto ku samotnej skale, w cieniu której znajdował się obóz. Pod wielką płachtą materiału, rozpiętą na czterech stalowych żerdziach, kręciło się kilku ludzi. Wąski stół zastawiony był sprzętem. Laptop i niewielka antena pozwalały na utrzymywanie łączności satelitarnej. Obok stały zaparkowane dwa samochody. Obozu pilnowali uzbrojeni strażnicy. Któryś z nich spojrzał w kierunku gór i dostrzegłszy nadchodzącego przybysza krzyknął coś po arabsku. Na te słowa siedzący przy laptopie mężczyzna podniósł się. Był postawnym brunetem w wieku około czterdziestu lat. Starannie przystrzyżone wąsy i broda okalały jego usta. Stanął przed namiotem i osłaniając oczy spojrzał w kierunku, który wskazywał palcem jego towarzysz. Uśmiechnął się pod nosem, zabrał ze stołu butelkę wody i wyszedł na spotkanie wędrowca. – As-Salämu `Alaykum – powiedział, gdy stanęli o dwa kroki od siebie. Podał butelkę mężczyźnie. – Wa `Alaykum as-Salaam – odparł przybysz odwijając materiał z twarzy, którą pokrywał ciemny, kilkudniowy zarost. Był nieco po trzydziestce. Z westchnieniem pociągnął łyk wody.
– Martwiliśmy się o ciebie, Malcolmie. Nie było cię trzy dni – Arab gładko i bez cienia obcego akcentu przeszedł na francuski, choć mogli swobodnie rozmawiać w jego ojczystym języku. Ruszyli w kierunku obozu. – Wskazówki nie były dokładne. Teren również zmienił się przez te wszystkie lata. – Znalazłeś to, czego szukałeś? – Owszem – odparł Malcolm. Z przewieszonej przez ramię skórzanej torby wyjął niewielki pojemnik. – Ta próbka da nam odpowiedź, w każdym razie liczę na to. Jeśli moje przypuszczenia się potwierdzą, omówimy kwestię transportu sarkofagu. Arab skinął głową. – Zwiniemy obóz w godzinę – powiedział. – Ty w tym czasie zjedz coś i odpocznij. – Nawet nie wiesz, jak jestem głodny – odparł Malcolm siadając przy stole. Nim jednak zabrał się za jedzenie, wyjął z torby oprawiony w skórę notatnik oraz pióro. Otworzył dziennik na pierwszej wolnej stronie i zaczął pisać.
30 września 2011 W końcu znalazłem to, czego szukałem. Przynajmniej taką mam nadzieję. Na ostateczny wynik trzeba będzie poczekać, aż próbki zostaną poddane badaniom. Nie chcę rozbudzać w sobie niernych nadziei, ale jestem bardzo podekscytowany. Jeśli mam rację, to jest to największe znalezisko w historii! Przywróci Zakonowi dawny sens istnienia. Moi arabscy przyjaciele służą mi nieocenioną pomocą. Gdyby nie ich trud, ta wyprawa w ogóle nie doszłaby do skutku. Czasy są niebezpieczne. Odkąd Palestyńczycy, wspierani przez Hamas i jemeńską broń, najechali Izrael, trwa tu wojna. Każdy, kto choć przypomina Żyda, jest narażony na nagłą śmierć. Nawet
ja, mimo iż jestem Irlandczykiem. Co prawda moi najdalsi przodkowie byli Żydami, lecz nikt by się tego nie domyślił. Ale, jak już wspominałem, trwa tu wojna. Najpierw się strzela, dopiero potem pyta. Gdyby nie ochrona, którą otoczyli mnie moi przyjaciele, mógłbym już nie żyć. Teraz problemem jest zabezpieczenie znaleziska i przetransportowanie go do Francji. Tym jednak będę się martwił, gdy przyjdzie na to czas. Dopiero co wróciłem z trzydniowych poszukiwań na pustyni. Jestem skonany, głodny i spragniony.
CZĘŚĆ I
KATEDRA
ROZDZIAŁ 1 Szesnaście lat później. Luty tego roku był srogi. Skuł ziemię lodem i przysypał śniegiem. Przed sięgającym minus dwudziestu stopni mrozem nie było ucieczki. Wdzierał się pod płaszcze, kurtki, swetry i przenikał do szpiku kości. Właził do butów i zimnymi palcami ściskał stopy. Śnieg padał bez przerwy od tygodnia. Przykrył stolicę prowincji puchową kołdrą, w której służby miejskie z mozołem wytyczały szlaki. Świeżo odgarnięty z chodnika śnieg odsłaniał lodowe pułapki, grożące połamaniem nóg nieostrożnym pieszym. Nieliczne samochody jeździły tak powoli, że poruszały się niewiele szybciej od przechodniów. Między chodnikami i jezdniami narastały hałdy brudnego śniegu, nagromadzone przez pługi utrzymujące ulice przejezdnymi. Valerie szła ulicami Paryża tuląc do piersi małe zawiniątko. Była drobną dziewczyną, ubraną w wełnianą, sięgającą kostek spódnicę i pamiętającą lepsze czasy puchową kurtkę z kapturem, który skrywał jasne włosy. Grube rajstopy chroniły przed zimnem nogi i stopy, na których miała stare, sznurowane półbuty. Bała się. Chłopczyk opatulony w kocyk chyba wyczuł niepokój matki, bo zakwilił cichutko. Dziewiętnastolatka zawitała do Paryża po raz pierwszy w życiu. Miasto przeraziło ją. Ponure, ciche i zbite w niczym nie przypominało jej rodzinnego miasteczka. Trets było małą miejscowością, pełną wąskich, brukowanych uliczek i uroczych kamieniczek. Na rynku co tydzień odbywał się targ, wypełniając plac radosnym gwarem. Lubiła tam przychodzić, żeby choć popatrzeć na rzeczy, na które nie było jej stać. Sprzedawcy, w większości miejscowi, którzy znali Valerie od dziecka, byli przeważnie uprzejmi, czasem któryś zaoferował jabłko. W Trets mieszkali otwarci, mili ludzie. Przynajmniej do czasu. Ponoć stolica niegdyś była inna. Paryż z opowieści ludzi, którzy sami już znali go z gawęd i wspomnień innych, widywała jedynie na rozpadających się ze starości zdjęciach i w snach. Piękny, słoneczny, z majestatyczną Wieżą Eiffla w samym sercu, z której dziś pozostał jedynie jeden z czterech filarów. Nie rozebrali go, zostawili ku przestrodze.
Zniknęła bazylika Sacré-Coeur oraz Luwr, Łuk Tryumfalny legł w gruzach. La Défense, dzielnica wielkiego biznesu, straszyła budynkami, z których, pozostały pojedyncze ściany z pustymi oknami, bez szyb, pośród sterty cegieł. Wielki Łuk, wizytówka tej dzielnicy, stojący na osi Łuku Tryumfalnego i piramidy Luwru, zawalił się, gdy trafiła go salwa artylerii Armii Boga. Sorbona, na której kształciły się i wykładały najwybitniejsze umysły Europy, została zrównana z ziemią. Ten sam los spotkał katedrę Notre-Dame. Na jej ruinach wzniesiono później nową Katedrę. Paryż z tamtych dni nie istniał. Jak wszystkie stolice i większe miasta Europy spłonął w wojennej pożodze Dżihadu, dawno temu. Gdy pył w końcu opadł, nastał Nowy Porządek i rozpoczęła się mozolna odbudowa. Przestał istnieć podział na państwa i narody. Od Atlantyku po rzekę Bug cała Europa została podzielona na prowincje i okręgi, a najważniejszym z nich był okręg Rzym, w którym mieścił się Watykan. Stamtąd Rada Apostołów pod kierownictwem papieża sprawowała władzę nad wszystkimi prowincjami. Lokalnym ośrodkiem władzy każdego okręgu był natomiast kompleks Katedry. Tam swe siedziby mieli patriarchowie, wybierani przez Radę Apostołów i przed nią bezpośrednio odpowiedzialni. Najwyższy rangą patriarcha danej prowincji zamieszkiwał w komnatach Katedry znajdującej się w dawnej stolicy niegdysiejszego państwa. Byli tacy, którzy sprzeciwili się władzy Kościoła. Sformowali ruch oporu, za co obwołano ich buntownikami, terrorystami i heretykami. Owszem, zdobyli trochę broni, ale nie mieli zamiaru jej używać do celów innych, niż samoobrona. Uciekli w góry i jedyne, czego chcieli, to żeby pozwolono im żyć tak, jak chcą. Mimo to polowano na nich. Byli nieuchwytni do czasu, gdy wywiad zlokalizował ich kryjówkę. Gwardia przypuściła bezlitosny szturm na ukryty w Pirenejach obóz. Nie było negocjacji ani wezwania do złożenia broni. Ci, którzy przeżyli atak żołnierzy Kościoła, zostali zastrzeleni na miejscu. Wśród ofiar były kobiety, dzieci i starcy. Nikogo nie oszczędzono. Mieli posłużyć za przykład, że Kościół nie cofnie się przed niczym umacniając swą władzę. Nie mogła tak żyć, zhańbiona, z dzieckiem. Zwłaszcza niechcianym. Postanowiła wyjechać do Paryża i tam szukać szczęścia. Chłopca zdecydowała się oddać na wychowanie Kościołowi. Nie kochała go. Nie potrafiła. Ilekroć spoglądała w jego twarzyczkę, widziała tamtego mężczyznę, czuła na sobie jego ciężar i gorący oddech. Jak mogłaby pokochać dziecko poczęte w wyniku gwałtu?
Ile de la Cité. Była już prawie na miejscu. Z przepięknej gotyckiej świątyni nie pozostał kamień na kamieniu. Całą wyspę zajmował wojskowy kompleks, a w jego centrum stała Katedra. Po prostu Katedra, bez patrona. Zbudowana z ciężkich, dokładnie oszlifowanych, granitowych bloków i ze stali, wyrastała ponad miasto, niczym niegdyś Wieża Eiffla. Powstała na planie krzyża, miała jedną strzelistą wieżę wznosząca się nad wejściem i wiele rozmieszczonych dookoła witraży. Jej ściany, gładkie, niczym tafla szkła, pozbawione były wszelkich ozdób. Nad wrotami znajdował się balkon, z którego patriarcha okręgu paryskiego często spoglądał na domy swoich owieczek. Za balkonem były jego prywatne komnaty. Cała Katedra wspierała się na dwunastu stalowych filarach, po jednym na każdym zewnętrznym rogu szarej konstrukcji. W przeciwieństwie do reszty budowli, były czarne. Wokół kościoła wznosił się szereg innych budynków. Jak w każdym kompleksie, znajdowała się tam kwatera Gwardii, koszary piechoty, siedziba Inkwizycji oraz cele mnichów. Cały kompleks otoczony był wysokim murem biegnącym dookoła wyspy, którą ze stałym lądem spinały dwa mosty. Na skraju każdego z nich wznosił się łuk, a na nim stalowymi literami wypisane były słowa: Terribilis est locus iste. Czytając to, wzdrygnęła się, pomimo że nie znała łaciny. Dwie ciężarówki z wymalowanymi na drzwiach białymi krzyżami i wypełnione żołnierzami dudniąc i rycząc minęły Valerie, która ze strachu skuliła się przy barierce. Spod kół samochodów posypał się na nią na wpół roztopiony solą śnieg. Syn w jej ramionach zaczął płakać. Ciężarówki zniknęły za bramą kompleksu, do której i ona się zbliżała. Przy bramie znajdowała się niewielka furta. Nacisnęła znajdujący się obok przycisk dzwonka. Czekając, spojrzała w górę. Na balkonie Katedry stała ubrana na biało postać. Valerie zdawało się, że spogląda wprost na nią. Furta otworzyła się.
ROZDZIAŁ 2
Późnym popołudniem strzelnica zazwyczaj była pusta. Nie była niczym więcej, niż ogrodzonym pasem ziemi, podzielonej na kilka torów i kończącym się przy murze kompleksu Katedry. Nieopodal stał barak, w którym na czas ćwiczeń można było wypożyczyć broń wraz z amunicją. Większe manewry odbywały się na poligonie znajdującym się kilka kilometrów za Paryżem. Żołnierz złożył się do strzału. Wałek popiołu z trzymanego w zaciśniętych ustach papierosa spadł na ziemię. W końcu szczerbinka zeszła się z muszką na tle pustej, aluminiowej puszki po napoju energetycznym. Nacisnął spust. Puszka ani drgnęła. Pocisk wbił się w ziemię kilka centymetrów od niej. – W dupę Mahometa… – mruknął. – Będziesz się z tego spowiadać… – odezwał się stojący po prawej Tiro Ravendorf. – Poza tym wydaje mi się, że dym z papierosa przesłonił ci cel. – Znalazł się ekspert – odparł Ateron. – Znasz się na tym, jak gówno na poezji. Słysząc to, śmiechem parsknął Jasper Deveraux, ostatni z trójki przyjaciół. – Zamiast rżeć, sam pokaż co potrafisz – warknął Tiro. – Po co? – Jasper wzruszył ramionami. – Ja się z wami o nic nie zakładałem. – W każdym razie, panie Kern – Tiro zwrócił się do Aterona – masz ostatnią szansę. Jeśli i tym razem nie trafisz w puszkę, stawiasz mi skrzynkę piwa. Skrzynkę, nie jedno piwo. Ateron zaciągnął się papierosem, rzucił niedopałek papierosa na ziemię i rozgniótł. Przestawił karabin na ogień ciągły, wycelował i puścił serię. Tym razem puszka została zmieciona. Z tyłu ktoś zaczął bić brawo. Cała trójka odwróciła się i momentalnie stanęła na
baczność. – Brawo, poruczniku – powiedział pułkownik Kor „Gejzer” Tagers, głównodowodzący sił zbrojnych Katedry, nie przestając klaskać. Był łysy jak kolano, a jego prawy policzek przecinała brzydka blizna, pamiątka po dawnej bitwie. Podczas innej walki został postrzelony w nogę i od tamtego czasu lekko utykał. – Jak tak dalej pójdzie, to z heretykami będziemy walczyć rzucając w nich kamieniami – dodał. – Pułkowniku… – Cicho – przerwał Tagers. – Mamy robotę. Odprawa za piętnaście minut. Ku chwale Chrystusa. – Ku chwale Chrystusa – odpowiedzieli porucznicy zgodnym chórem. Gejzer skinął głową, odwrócił się i odszedł w kierunku kwater Gwardii. – Upiekło nam się… – mruknął Ateron. – Raczej tobie – powiedział Tiro, uśmiechając się szeroko. – To nie my tu marnujemy amunicję. – Boże drogi, ależ ja jestem głupi, żeby dawać ci się tak podpuszczać – Kern pokręcił głową. – A przy okazji, wisisz mi skrzynkę piwa. – Ja? – oburzył się Ravendorf. – Przepraszam cię bardzo, ale miałeś trafić w puszkę pojedynczym strzałem, nie serią. – Tak? A gdzie to jest zapisane? Jasper, słyszałeś o takim warunku, gdy się zakładaliśmy? – Nie – odparł Deveraux. – Obawiam się, Tiro, że Ateron ma rację. – Uknuliście to wspólnie, co? – zapytał Tiro. – Przecież to dwumiesięczny przydział piwa! – Och, daj spokój. Nie przeszkadzało ci, gdy chciałeś pozbawić mnie mojego
przydziału. Jak ma ci to poprawić humor, to wypijemy je wspólnie. Ale i tak ty stawiasz – Ateron przyjaźnie klepnął przyjaciela w plecy. – A teraz chodźmy, bo jak się spóźnimy na odprawę, Gejzer nie będzie tak wyrozumiały.
***
Sala odpraw była prawie pełna, gdy weszli. Pomieszczenie przypominało niewielki amfiteatr. Wygodne krzesła były ustawione w półkolu wokół centralnego pulpitu, a każdy z rzędów znajdował się nieco ponad poprzednim. Oparcie każdego krzesła zawierało składany blat, na którym w razie potrzeby można było robić notatki. Dowódcy plutonów zwyczajowo siadali w pierwszym rzędzie, tuż przed pulpitem. Ścianę za nim zajmował ogromy ekran, służący do wyświetlania zdjęć i planów operacyjnych. Na widok poruczników pozostali żołnierze przerwali rozmowy. Ledwo oficerowie zajęli swoje miejsca, w drzwiach pojawili się pułkownik Tagers oraz major Darane, dowódca oddziału Inferno. Zeszli na sam dół, Gejzer zajął miejsce za pulpitem i przeszedł od razu do rzeczy. – W Chartres pojawił się Doskonały. Przez salę, w której zgromadzeni byli żołnierze należący do oddziałów Aterona, Tiro i Jaspera, przeszedł szmer. Doskonali należeli do heretyckiej sekty katarów. Byli jej duchowymi przywódcami. Mimo iż głosili, że wyrzekają się przemocy, zawsze strzegli ich ochroniarze, wybierani spośród najlepszych i najwierniejszych żołnierzy. To czyniło Doskonałych niezwykle trudnymi do schwytania. Zdarzało się, że gdy już nie było szans na ucieczkę, woleli popełnić samobójstwo, niż pozwolić, aby Święte Oficjum wytoczyło im pokazowy proces o herezję i skazało na śmierć. Kościół uważał ich za niezwykle niebezpiecznych i ścigał bez litości. O Doskonałych nie słyszało się już od kilkunastu lat. – Myślałem, że ostatnich wyłapano po operacji Czyściec – mruknął Jasper. – Najwyraźniej nie – odparł Ateron.
Pięć lat temu, jako świeży członek Gwardii, brał udział w walce przeciwko ludziom, którzy nazywali siebie katarami. Ich niewielka grupa zajęła szkołę w małej mieścinie na wschód od Paryża. Nie było wśród nich Doskonałego. Trzymając na muszce gromadkę dzieci zażądali wolności wiary i sumienia. Kościół wezwał ich do poddania się. Tylko raz. Potem wysłano Gwardię. Ani jeden z katarów nie przeżył szturmu wojska. Niestety, kilkoro dzieci również ucierpiało. Polityka Kościoła była bezwzględna. Żadnych negocjacji z heretykami czy terrorystami. Jeśli pomimo ostrzeżenia nie złożą broni – zlikwidować. Ateron przez tydzień po akcji nie mógł zasnąć. Ostatecznie zaakceptował fakt, że w obronie prawdziwej wiary nie może być mowy o kompromisie, a pewien odsetek niewinnych ofiar jest nieunikniony. Wciąż jednak czasami śnił mu się mały chłopczyk, który patrzył na niego oczami szeroko otwartymi z przerażenia, gdy dławił się własną krwią. – Nie wiemy, skąd się tam wziął – podjął pułkownik i żołnierze ucichli. – Zadanie jest oczywiste. Zlikwidować heretyków, Doskonałego schwytać żywcem. Tak? – dodał widząc podniesioną rękę. – Czy to pewne? – zapytał Tiro. – Doskonałych nie widywano od lat. – Informacje pochodzą z wiarygodnego źródła. W szczegóły wprowadzi was major Darane. Tagers zszedł z podwyższenia, a na jego miejscu pojawił się Darane. Na ścianie za nim wyświetliło się satelitarne zdjęcie fragmentu Chartres. – Panowie, na palmtopach macie plany budynku i najbliższej okolicy. Zapoznajcie się z nimi dokładnie. Gdzieś wewnątrz tej kamienicy siedzi Doskonały – Darane stuknął wskaźnikiem w zdjęcie. – Przeczeszemy ją od góry do dołu, rozbierzemy ją kamień po kamieniu, jeśli będzie trzeba, ale go znajdziemy. Chociaż budynek znajduje się na słabo zaludnionych przedmieściach, spodziewamy się oporu. Doskonały będzie miał obstawę. Plan akcji zakłada ciche podejście, to znaczy, że na miejsce dostarczą was ciężarówki. Wysiądziecie przecznicę od kamienicy i pieszo ruszycie w kierunku celu. Element zaskoczenia jest kluczowy, heretycy nie mogą wykryć naszej obecności. Deveraux, twój oddział wchodzi tylnym wejściem. Kern, ty i twoi ludzie ruszacie od frontu. Sprawdźcie też piwnice. Ravendorf, odpowiadasz za zabezpieczenie terenu wokół budynku. Jakieś pytania?
– Zwiad satelitarny coś wykrył? – rzucił Deveraux, podnosząc rękę. – Żadnych oznak podwyższonej aktywności. Jeszcze jakieś pytania? Dobrze. Nie ma czasu do stracenia. Ku chwale Chrystusa. – Ku chwale Chrystusa! – gromko odpowiedzieli żołnierze.
***
Na głównym placu przed bramą kompleksu Katedry czekały już trzy nieoznakowane ciężarówki. Kapłani pobłogosławili pojazdy i gwardzistów, którzy do nich wsiadali. Białe krzyże wyszyte na czarnych mundurach polowych lśniły w promieniach zachodzącego słońca. Kierowcy dla niepoznaki mieli na sobie zwykłe koszule, pod którymi kryły się wojskowe mundury. Gdy ostatni z żołnierzy wskoczył na tył ciężarówki, major Darane, również ubrany po cywilnemu, wsiadł do kabiny pierwszego samochodu. Potężne, dieslowskie silniki ryknęły, z rur wydechowych wydobyły się kłęby czarnego dymu i konwój ruszył. Otwarto bramę kompleksu i ciężarówki popędziły mostem. – Co myślisz o tej hecy z Doskonałym?! – zapytał Peter Corsa, jeden z żołnierzy oddziału Aterona, przekrzykując hałas. – Nie mam pojęcia! – odparł Ateron. – Wydawało się, że wyłapano ich wszystkich już kilkadziesiąt lat temu! – I dlatego tak istotne jest to, aby złapać i tego! – wtrącił major Darane, odsuwając szybę dzielącą kabinę od paki. – Nie możemy pozwolić, aby katarzy znów urośli w siłę! Musimy wyrwać ten chwast, nim zdąży się rozprzestrzenić! Do Chartres dojechali już po ciemku. Gdy minęli rogatki miasta, major Darane wydał przez radio rozkaz do przygotowań. Gwardziści założyli lekkie kamizelki kuloodporne oraz hełmy, sprawdzili broń i założyli na lufy tłumiki. Konwój zatrzymał się i żołnierze sprawnie wyskoczyli z pojazdów. Samochody
miały czekać w tym miejscu aż do zakończenia akcji. Pluton Aterona ruszył. Gwardziści szli gęsiego, prawie przytuleni do murów mijanych domów. Oddział Jaspera skręcił w boczną uliczkę, aby dotrzeć do budynku z przeciwnej strony. Żołnierze Tiro rozbiegli się po okolicy, aby otoczyć teren akcji, sformować blokady i usunąć osoby postronne. Chartres było niegdyś pięknym miastem. Dżihad i nowy porządek, który po nim nastąpił sprawiły, że po dawnej świetności pozostał jedynie cień. Armia Boga przetoczyła się po Chartres, pozostawiając za sobą zgliszcza. Przepiękna gotycka katedra, chluba całej Francji, perła średniowiecznej architektury i największa atrakcja turystyczna zmieniła się w stertę gruzu. W jej miejscu stał teraz prosty kościół złożony z betonowych bloków. W niczym nie przypominał budowanej przez ponad trzysta lat średniowiecznej świątyni z dwiema nierównymi wieżami i ogromnym, wymalowanym na posadzce labiryntem wewnątrz. Labirynt ten przez wieki polerowały kolana wiernych, odbywających w ten sposób pokutę. W katedrze przechowywano sancta camisia, czyli suknię, którą miała nosić Matka Boska. Nie wiadomo, czy relikwię udało się uratować przed pogrzebaniem wśród ruin, Kościół milczy na ten temat. Niektórzy twierdzili, że w katedrze tej ukryto Arkę Przymierza, a dowodem na to miał być wizerunek tajemniczej skrzyni i łaciński podpis na jednym z filarów katedry. Pięknych witraży o nazwach Błękitna Róża czy Najświętsza Maria Panna Pięknego Szkła nie rozświetlą już nigdy promienie słońca. Miasto zostało zbudowane na planie kwadratu, z prostymi ulicami biegnącymi ze wschodu na zachód i z południa na północ. Budynki, które przetrwały wojenną pożogę, choć nie było ich wiele, psuły doskonałą symetrię i wyróżniały się wśród nowych bloków, prostych i funkcjonalnych. Żołnierze Aterona dotarli do skrzyżowania, przy którym stał interesujący ich budynek. Nieliczne latarnie rzucały słabe kręgi światła na jezdnię i chodniki. Choć sam dwupiętrowy blok tonął w półmroku, bez trudu można było dostrzec, że powstał już po Dżihadzie. Pierwszą wskazówką był niegdyś biały, teraz już szarzejący tynk, drugą – kompletny brak jakichkolwiek ozdób. Do drzwi wejściowych, przed którymi zaparkowany był biały, dziewięcioosobowy bus, prowadziły trzy wąskie schodki. W oknach niektórych mieszkań paliły się światła. – Alfa na miejscu – usłyszał w małej słuchawce głos Jaspera. Jego ludzie mieli
w polu widzenia tylne wejście bloku, nad którym świeciła się słaba żarówka. Do znajdujących się w piwnicy drzwi prowadziły schody. Aby do nich dotrzeć, pluton musiał wejść w kręty zaułek, mniej więcej w połowie przecznicy. – Beta na miejscu – Tiro informował, że teren jest zabezpieczony. Oddelegował jednego ze swych żołnierzy do pobliskiego transformatora, a dwóch najlepszych strzelców na dachy sąsiednich budynków. – Gamma na miejscu – rzucił Ateron. Jako że to on dowodził grupą uderzeniową, pozostali czekali na jego rozkazy. Dał znak swoim żołnierzom, aby założyli noktowizory. – Ruch w kwadracie B – beznamiętny głos należał do jednego ze snajperów, który ze swojego posterunku na dachu wypatrzył zagubionego przechodnia. Ateron wychylił się za róg. Dostrzegł mężczyznę, który właśnie wychodził z mieszkania dwa budynki dalej. Nie spiesząc się ruszył wprost na oddział Kerna. Kiedy mijał zaułek pomiędzy dwoma blokami, z cienia wyskoczył gwardzista z plutonu Ravendorfa. Chwycił mężczyznę od tyłu, jednocześnie zakrywając mu usta. Pieszy zaczął się szamotać, ale żołnierz bez trudu zaciągnął go w zaułek. Wszystko to trwało kilka sekund. – Cywil unieszkodliwiony – zameldował gwardzista, który przechwycił mężczyznę. – Alfa, tu Gamma. Ruszamy – rzekł Ateron dając jednocześnie znak swoim ludziom. – Zrozumiałem – potwierdził Jasper. Żołnierze w całkowitej ciszy, niemal bezszelestnie przebiegli skrzyżowanie i przykleili się do ściany bloku, w którym miał przebywać Doskonały. – Gamma na miejscu – szepnął Ateron wchodząc po schodkach i sięgając do klamki drzwi wejściowych. – Alfa na miejscu – odparł Deveraux. Kern już naciskał klamkę, gdy ponownie odezwał się Jasper.
– Gamma, mamy problem – Ateron natychmiast puścił klamkę. – Drzwi są zamknięte. – Dasz radę otworzyć je po cichu? – zapytał Ateron. – Zamek jest prosty. Daj mi chwilę. Kern i dwóch towarzyszących mu żołnierzy przyczaili się przed wejściem. Ateron, Tiro i Jasper wraz z członkami swoich plutonów ukończyli kurs dla sił specjalnych, na którym nauczyli się otwierać drzwi za pomocą wytrychów, uruchamiać samochody spinając kable i kilku innych pożytecznych rzeczy. Nikt jednak nie posługiwał się wytrychami lepiej, niż Deveraux. – Alfa gotowa – zameldował Jasper kilkanaście sekund później. – Zrozumiałem – odparł Ateron. – Wchodzimy. Kern, Corsa i jeszcze jeden gwardzista o nazwisku Oven weszli jako pierwsi. Korytarz był ciemny. Zza cienkich ścian mieszkania po lewej dochodziły podniesione głosy mężczyzny i kobiety. Nieco dalej wąskie schody prowadziły na piętro. Ateron gestem posłał sześciu ludzi na wyższe kondygnacje, a sam z towarzyszącą mu dwójką stanął przed wejściem do piwnicy. Drzwi nie były zamknięte. Kern powoli je uchylił, uważając, aby nie skrzypnęły. Włączył latarkę umocowaną pod lufą karabinu i poczekał, aż jego ludzie zrobią to samo. Trzy snopy światła przecięły mrok ukazując wąskie i strome schody prowadzące w dół. Ateron ruszył pierwszy, za nim Corsa, a na końcu Oven. Korytarz na końcu schodów był tak niski, że wymuszał odruch kurczenia się w sobie. Gwardziści nie mieli z tym problemu, ponieważ jako dobrze wyszkoleni żołnierze, podczas akcji poruszali się w skulonej pozycji. Szli powoli, wyławiając z ciemności kolejne pomieszczenia, przynależne konkretnym mieszkaniom. Drzwi do zamykanych na kłódki piwnic były zbite ze zwykłych, nieheblowanych desek. Przez szpary między nimi można było się zorientować, że wewnątrz nikogo nie było. Po kilkunastu metrach korytarz skręcał w lewo. Minąwszy róg, Ateron spostrzegł, że zza najbliższych drzwi dochodzi światło. Natychmiast zgasił latarkę. Za pomocą umówionych gestów przekazał informację swoim towarzyszom. Upewniwszy się, że zrozumieli, ruszył, a za nim Corsa i Oven.
Byli szybcy, lecz cisi. Kern przykucnął przy drzwiach, nasłuchując. Ktoś w środku cicho pogwizdywał. Corsa ustawił się po drugiej stronie wejścia, z dłonią na odemkniętej zasuwie. Na rozkaz Aterona był gotów pociągnąć ją do siebie, tym samym otwierając drzwi. Oven stał tuż za dowódcą. Porucznik spojrzał przez szpary między deskami. Dostrzegł samotnego mężczyznę zwróconego tyłem do wejścia, który majstrował przy jakiejś dziwnej aparaturze. Ateron dał znak Corsie. Drzwi stanęły otworem, a pozostała dwójka gwardzistów wpadła do środka. Słysząc ruch, mężczyzna odwrócił się. Był w sile wieku, siwe, dawno niemyte włosy strąkami opadały mu na czoło. W dłoni trzymał słoik, który upuścił na widok luf karabinów wycelowanych w swoją pierś. – Nie ruszaj się – syknął Ateron. Mężczyzna stał jak sparaliżowany, niezdolny wydać z siebie dźwięku. W okolicach krocza jego spodni pojawiła się plama. – Och, na litość boską… – skrzywił się porucznik opuszczając lufę. – Oven, zabierz go stąd. – Tak jest – gwardzista chwycił mężczyznę pod pachę i bezceremonialnie wywlókł z piwnicy. Gdy wyszli, Kern i Corsa przyjrzeli się aparaturze. Jej zastosowanie zdradził ostry zapach cieczy z rozbitego słoika. – Staruszek szykował sobie drinka przed snem – podsumował Peter. – Będzie musiał za to zapłacić. Kościół nie lubi, gdy ktoś łamie monopol na produkcję alkoholu. Idziemy. Opuścili pomieszczenie włączając znów latarki. Wkrótce dotarli do rozwidlenia. Według planów, które Ateron przestudiował przed misją, korytarz przed nimi biegł prosto przez kilkadziesiąt metrów, po czym skręcał w prawo, kierując się do tylnego wejścia. Z tego kierunku nadchodził właśnie Jasper, prowadząc ze sobą dwóch żołnierzy. Przejście po prawej stronie natomiast prowadziło do kotłowni, wspólnej dla kilku sąsiednich bloków. Kern i Deveraux spotkali się przy rozwidleniu. Kiwnęli sobie głowami, po czym skierowali snopy latarek w korytarz prowadzący do kotłowni. Był nieco szerszy niż te, którym do tej pory szli żołnierze, a na jego końcu znajdowały się stalowe,
dwuskrzydłowe drzwi. Przez szparę pod nimi wydobywało się wątłe światło. Bez wątpienia ktoś był w środku, ale raczej nie po to, aby rozpalić w piecu. Nie o tej porze roku. Gwardziści szybkim krokiem ruszyli przed siebie. Światła latarek tańczyły po ścianach i nisko sklepionym suficie. Ateron i Jasper jako pierwsi stanęli przed drzwiami, nasłuchując. Z pomieszczenia dobiegał przytłumiony głos, ale dało się rozróżnić poszczególne słowa. – Świat, nasz świat, materialny, został stworzony przez złego Boga, toczącego niekończącą się walkę z Bogiem dobrym, który stworzył świat duchowy. Aterona przeszedł zimny dreszcz. Doskonały prowadził heretyckie kazanie w kotłowni. Musieli je natychmiast przerwać. – Tiro, światła – szepnął Kern. Nikły blask przesączający się pod drzwiami zgasł. Żołnierz Ravendorfa odłączył prąd w całym bloku. Doskonały przerwał w pół słowa, dały się słyszeć zaskoczone głosy uczestników heretyckiego nabożeństwa. Ateron i Jasper jednocześnie chwycili klamki znajdujące się na obu skrzydłach drzwi i szarpnięciem otworzyli je. Gwardziści wpadli do środka. – Na ziemię! Natychmiast! – wrzasnął Kern chwytając mężczyznę stojącego przy ścianie. Cisnął nim o podłogę, inny żołnierz natychmiast przydepnął mu plecy. Rozkazy wydawane przez gwardzistów mieszały się z krzykami przerażenia cywilów. Światła mocnych latarek zamontowanych pod lufami ostrymi snopami przecinały powietrze, wyławiając z mroku wykrzywione strachem twarze. Kobiety i mężczyźni zgromadzeni w kotłowni byli brutalnie zmuszani do położenia się na zimnej posadzce, nieraz przy pomocy kolby karabinu. Ateron zatoczył łuk, oceniając sytuację. Wyglądało na to, że gwardziści w pełni zabezpieczyli pomieszczenie. Wszyscy uczestnicy zgromadzenia, którzy nie byli nieprzytomni, leżeli twarzą do ziemi z rękoma na karku. Kern zlokalizował Doskonałego. Stał obok wygaszonego pieca, nieruchomy. Heretyk był stary. Plamy wątrobiane pokrywały jego pomarszczoną twarz, dłonie i prawie całkowicie łysą czaszkę. Równo przystrzyżone, siwe włosy tworzyły półkole. Miał na sobie czarną, powłóczystą szatę. Ateron ruszył w jego stronę. Doskonały
patrzył wprost na niego, wciąż spokojnie stojąc w miejscu. Nagle porucznik usłyszał metaliczny szczęk odbezpieczanej broni. Błyskawicznie zwrócił lufę karabinu w stronę, z której doszedł dźwięk. Latarka oświetliła wysokiego mężczyznę, kryjącego się do tej pory w cieniu za piecem. Teraz wyszedł celując do Aterona z pistoletu. Heretyk zdołał oddać jeden strzał, nim karabin gwardzisty wypluł krótką serię. Trzy krwawe kwiaty wykwitły na koszuli mężczyzny, nim osunął się martwy na ziemię. – Medyk! – krzyknął ktoś za plecami porucznika. – Dajcie tu medyka, natychmiast! Kern odwrócił się, na moment zapominając o Doskonałym. Kilka metrów od niego w kałuży krwi leżał Peter Corsa. Strzał z pistoletu ranił go w szyję. Gwardzistą wstrząsały konwulsje, w oczach miał przerażenie. Jeden z żołnierzy, ten, który wołał o medyka, klęczał przy nim próbując zatamować krwawienie. Nadbiegł inny żołnierz. Na hełmie miał namalowany czerwony krzyż. Przyklęknął przy Corsie, wyciągnął z torby bandaże i przycisnął je do rany. Niemal natychmiast zmieniły kolor na czerwony. – Nie pomogę mu – ocenił. – Jedyne, co mogę zrobić, to udzielić ostatniego namaszczenia. Medycy biorący udział w walce mieli do tego prawo, jeśli nie było najmniejszych szans, aby ranny przeżył. Rozerwana tętnica szyjna Corsy dawała mu co najwyżej kilkadziesiąt sekund życia. Ateron chwycił dłoń swojego żołnierza i kiwnął głową medykowi. Ten wyjął z torby pojemnik z olejem. – Przez to święte namaszczenie niech Pan w swoim nieskończonym miłosierdziu wspomoże ciebie łaską Ducha Świętego – mówił nakładając olej na czoło i dłonie gwardzisty. – Pan, który odpuszcza ci grzechy niech cię wybawi i łaskawie podźwignie. Amen. – Amen – szepnął Ateron zamykając powieki Petera. Porucznik wstał i odwrócił się, szukając wzrokiem Doskonałego. Heretyk leżał na ziemi z rękoma na karku. Jeden z żołnierzy Aterona trzymał go na muszce. – Wstań – syknął Kern podchodząc do Doskonałego i przystawiając mu lufę do
karku. Mężczyzna podniósł się powoli. – Jeden z twoich ludzi zastrzelił mojego żołnierza. – A ty odpłaciłeś mu tym samym – odparł Doskonały głębokim głosem. – Był moim przyjacielem. Podaj mi jeden powód, dla którego nie powinienem cię zastrzelić, heretyku. – Podejrzewam, że masz swoje rozkazy, żołnierzu. – Mam cię dostarczyć żywego. Tylko tyle… – Poruczniku… – wtrącił szeregowiec pilnujący starca. Kern ryknął i uderzył Doskonałego kolbą w głowę, pozbawiając go przytomności. Następnie wyjął z kieszeni plastikowy pasek. Założył Doskonałemu ręce na plecy i obwiązał nim nadgarstki, zaciskając mocno. Dodatkowo zakneblował go rękawem oderwanym z szaty katara. Wszystko to na wypadek, gdyby jeniec odzyskał przytomność i próbował popełnić samobójstwo. Następnie z pomocą szeregowca zarzucił sobie wciąż nieprzytomnego heretyka na ramię chwytem strażackim i ruszył do wyjścia. – Tu Gamma Jeden – rzucił do mikrofonu krótkofalówki przypiętego do barku. – Cel zabezpieczony, powtarzam, cel zabezpieczony. Udaję się na miejsce zbiórki. Gdy tylko wyszedł z budynku, natychmiast dołączyli do niego pozostali gwardziści. Dwóch przejęło na siebie dźwiganie katara, a reszta ich osłaniała. Ateron rozmasował bolące ręce. Żołnierze wyprowadzili uczestników heretyckiego nabożeństwa. Sześciu mężczyzn i siedem kobiet czekał proces przed trybunałem Inkwizycji, a następnie najprawdopodobniej zesłanie do obozów pracy. Co do losu Doskonałego nie było wątpliwości. Gdy tylko inkwizytorzy wydobędą z niego zeznania, zostanie skazany na śmierć. Po chwili dwóch gwardzistów wyniosło z budynku nosze z ciałem Petera Corsy, zapakowanym w czarny worek. Ateron odprowadził towarzysza broni do miejsca, gdzie według planu czekały na nich ciężarówki.
***
– Dobra robota, chłopcy! – huknął Gejzer, gdy tylko samochody zatrzymały się na placu za bramą kompleksu Katedry i wyskoczyli z nich zmęczeni walką żołnierze. – Kern, do mojej kwatery, już! Ty, Darane, również. – No, to mi się oberwie – mruknął Ateron i ruszył za odchodzącym już pułkownikiem. – Powodzenia, stary – rzucił Tiro. Więźnia wyprowadzono z drugiego śmigłowca i poprowadzono do baraków. Miał kaptur na głowie i ręce związane na plecach. Dwóch żołnierzy prowadziło go trzymając za ramiona, a jednak mimo to od starego katara biła godność. Szedł dumnie, wyprostowany i z podniesioną głową. Kern nigdy jeszcze nie widział człowieka zdolnego zachować tak doskonały spokój w obliczu śmierci, bo przecież nie było żadnych wątpliwości co do losu, jaki czekał tego heretyka. Doskonały… Pokręcił głową, po czym pobiegł za pułkownikiem i majorem. Gabinet majora urządzony był skromnie. Pod oknem stało masywne biurko, puste, jeśli nie liczyć małej lampki oraz leżących w równym rządku długopisów. Za nim, pod oknem, znajdował się skórzany fotel z wysokim oparciem. Na ścianie po lewej od wejścia wisiał krzyż, a obok zdjęcie przedstawiające Tagersa i poprzedniego patriarchę. Podawali sobie ręce uśmiechając się do obiektywu po udanej operacji Czyściec. Ścianę naprzeciwko zajmowały metalowe szafki na dokumenty. Przed biurkiem stało proste krzesło, ale porucznikowi nie zaproponowano, aby usiadł, stanął więc tuż za nim. – Co to miało być, Kern?! – wrzasnął pułkownik siadając za biurkiem, gdy tylko za Ateronem zamknęły się drzwi. – Pułkowniku… – zaczął, jednocześnie wyprężając się w pozycji zasadniczej.
– Mogliście go zabić! – krzyczał Gejzer nie zważając na słowa Aterona. – Mogliście roztrzaskać głowę Doskonałemu! – Pułkowniku… – Cisza! Mieliście wyraźny rozkaz! Co sobie myśleliście, żołnierzu?! – Że jeden z tych katarów zabił szeregowego Petera Corsę, panie pułkowniku. Tagers w odpowiedzi mruknął coś pod nosem. Był żołnierzem, wiele lat spędził na froncie i rozumiał co oznacza utrata towarzysza broni. – Jakkolwiek twoje zachowanie było lekkomyślne – zaczął major – udało ci się pojmać Doskonałego. Otrzymujecie więc pochwałę, żołnierzu. Jednocześnie za narażenie na szwank misji wyznaczamy wam karę. Myślę, że dwie godziny leżenia krzyżem w Katedrze da wam wystarczająco dużo czasu na przemyślenie swoich poczynań. – Możecie odejść – dodał pułkownik. – Ku chwale Chrystusa – Kern zasalutował, obrócił się na pięcie i sztywnym krokiem wyszedł z pomieszczenia. Odprowadzały go zaciekawione spojrzenia żołnierzy. Gdy Gejzer zaczynał krzyczeć, słyszało go pół kompleksu. Ateron szedł przed siebie nie rozglądając się. Kilka minut później stanął przed otwartymi drzwiami Katedry. Świątynia była pierwszym budynkiem, jaki postawiono w Paryżu po Dżihadzie. Poza wyjątkowymi dniami, jak święta kościelne, cywile nie mieli do niej wstępu. Msze odbywały się w niej dwa razy dziennie, ale tylko w niedziele gromadziły się w niej tłumy. Na co dzień Katedra była cicha. Podobnie było tego dnia. Kern minął portal i powoli ruszył główną nawą w kierunku ołtarza. W ławkach siedziało kilku mnichów i żołnierzy pogrążonych w modlitwie. Ateron dostrzegł wśród nich członka oddziału Jaspera Deveraux. Chłopak pewnie przyszedł podziękować Bogu za to, że przeżył dzisiejszą akcję. Promienie słońca przechodzące przez wysokie witraże, rzucały barwne mozaiki na posadzkę. Kern widział wirujące w powietrzu drobinki kurzu. Święci patrzyli na niego ze swoich piedestałów surowym wzrokiem. Wojskowe buty wzbudzały echo w wyludnionej świątyni.
Wreszcie stanął przed ołtarzem. Na ścianie za nim wisiał prosty, stalowy krzyż, wysoki na pięć metrów i pozbawiony figury Ukrzyżowanego. Ateron wyjął z przybornika przy pasie palmtopa i ustawił go na wibracje za dwie godziny. Położył się na brzuchu wyciągając ręce na boki. Zbroja nie należała do najwygodniejszych w tej pozycji, ale rozkaz to rozkaz. Zamknął oczy i zaczął się modlić.
***
– Więc o co chodziło? – zapytał Deveraux. Dopiero co weszli w trójkę do kantyny. W przyćmionym świetle unosił się gwar rozmów i papierosowy dym. Było tłoczno. Mijając bar, Ateron skinął barmanowi. Ten podniósł rękę na znak, że zrozumiał i wyjął spod lady trzy kufle. Za kontuarem piętrzyły się półki pełne butelek najróżniejszych trunków, a nad nimi, na samym środku, wisiał drewniany krzyż. Wszystkie stoliki były zajęte. Kern rozejrzał się po lokalu. Zauważył, że przy jednym ze stolików siedzi trzech żołnierzy piechoty i ruszył w tamtym kierunku. Gdy stanął nad jednym z żołnierzy, ten odwrócił się z grymasem na twarzy. Rozpoznał jednak czarny mundur oraz naszywkę oddziału Inferno. Spuścił wzrok, chwycił swój kufel i wstał, a w ślad za nim jego towarzysze. Ateron, Tiro i Jasper zajęli zwolnione miejsca. Przynależność do oddziałów specjalnych niosła ze sobą różne przywileje. – Najpierw mnie opieprzyli za grzmotnięcie Doskonałego kolbą w łeb, a potem dostałem pochwałę – Kern dopiero teraz odpowiedział na pytanie Jaspera. – Na koniec kazali leżeć krzyżem przez dwie godziny. Pojawił się barman i postawił na stole trzy kufle pełne jasnego piwa. – No cóż, mogłeś się powstrzymać – powiedział Tiro. – Peter był moim kumplem, okej?! – rzucił Kern uderzając kuflem w stół. – A jeden z tych drani go zastrzelił.
– Wszystkich nas to czeka – stwierdził Jasper. – W którejś walce okażemy się zbyt wolni i będzie po nas. Jedyna pociecha w tym, że prosto z tego padołu łez udamy się do Raju i będziemy śpiewać z aniołkami. – Więc napijmy się, póki jesteśmy tu w trójkę– powiedział Ateron wznosząc kufel. – Za Petera – dodał Tiro. Stuknęli się i napili. Przy stole zapadła cisza. W końcu przerwał ją Jasper: – Idziecie na proces? – Jaki proces? – zapytał Ateron z uśmiechem. – Doskonałego przecież. Jutro będzie po nim – stwierdził Tiro, po czym dodał: – Hej, byliśmy tam. Powinni nam dać miejsca w pierwszym rzędzie. – Założę się, że będzie wielu chętnych – rzekł Jasper. – W końcu to Doskonały. – Vanzeen rozprawi się z nim w mig – powiedział Tiro. – Nie sądzę – zaprzeczył Kern. – Myślę, że będzie się chciał z nim pobawić. Udowodnić, że ten Doskonały wcale nie jest taki doskonały. Poza tym wątpię, aby proces odbył się tak prędko. – Zakład? Ateron nie odpowiedział. Myślał o Peterze. – Hej, w porządku? – zaniepokoił się Jasper. – Tak, tak. Po prostu się zamyśliłem. – Wiem, co może ci poprawić humor. – Doprawdy? – Aha. Wypad do miasta.
– Macie jeszcze przepustki? Obydwaj przyjaciele Aterona pokiwali głowami. – No to chodźmy. Kilka minut później szli mostem spinającym Ile de la Cité z lewym brzegiem Sekwany. Zbliżał się zmierzch i wkrótce droga utonie w oślepiającym blasku potężnych szperaczy zamontowanych na słupach przy bramie. Ateron, Tiro i Jasper zatrzymali się przy posterunku wojskowym. Wartownik zeskanował ich przepustki i uzyskawszy potwierdzenie autentyczności, machnął ręką, aby szli dalej. – To gdzie idziemy? – zapytał Ateron Jaspera, gdy zeszli z mostu. – To twoja impreza. – Jak to gdzie? – odparł Deveraux z błyskiem w oku. – Na Pola Marsowe, oczywiście. – Oczywiście – westchnął Kern. – Mogłem się tego domyślić. Ta kelnereczka wciąż pracuje w tym samym nocnym klubie? – Mam nadzieję. Wsiedli do autobusu. Pasażerowie na widok czarnych mundurów umilkli, po chwili jednak uspokoili się widząc, że gwardziści nie mają zamiaru żądać ich kart identyfikacyjnych. Gdyby z żołnierzami Gwardii pojawili się Dominikanie, wtedy byłoby jasne, że polują na heretyków. A kiedy Dominikanie szukali innowierców, nie spoczywali, dopóki jakiegoś nie znaleźli. Trójka przyjaciół rozsiadła się na siedzeniach nie płacąc za bilety. Kolejny przywilej żołnierzy Kościoła. – Kelnereczka - blondyneczka – zaczepił Jaspera Ateron. – Czy aby na pewno cię na nią stać? – Nazywa się Michelle i nie jest to jej pseudonim, jak w przypadku twoich dziewczyn – odparł Deveraux. – Sprawdziłeś jej kartę identyfikacyjną?
Przekomarzali się tak przez całą drogę. W końcu wysiedli na Polach Marsowych. Piękny niegdyś park otaczający Wieżę Eiffela znikł, przeorany przez artylerię Armii Boga. Teraz był to betonowy plac, nad którym sterczał ocalały fragment filara wieży, trafionej jedną z salw. Wokół niego powstało kilka barów oraz klubów nocnych, niemal jawnie oferujących usługi seksualne. Na każdym rogu można się było natknąć na prostytutkę gotową za niewielką kwotę zaoferować mężczyźnie kilka miłych chwil w pobliskim zaułku. Od czasu do czasu Kościół robił nalot na kluby, szukając heretyków i handlarzy narkotyków. Dziewczyny zazwyczaj zostawiano w spokoju, o ile nie rozprowadzały nielegalnych substancji, one za to odwdzięczały się traktując żołnierzy ze szczególną atencją. Nim weszli do Przeklętej Groty, miejsca pracy dziewczyny, która wpadła w oko Jasperowi, trzy prostytutki zdążyły zaproponować gwardzistom swoje towarzystwo w promocyjnej cenie. W mdłym, czerwonym świetle wypełniającym klub nie było prawie nic widać. Trójka przyjaciół zajęła stolik z dala od sceny, na której w takt ciężkiej muzyki wyginały się dwie półnagie dziewczyny. Jasper specjalnie wybrał ten stolik wiedząc, że obsługuje go Michelle. I rzeczywiście po chwili do nich podeszła. Miała na głowie błyskające, czerwone rogi, a spod krótkiej spódniczki wystawał równie czerwony ogon. Tiro i Ateron zamówili po Krwawej Mary, natomiast Jasper wdał się we flirt z dziewczyną. – Czyż ona nie jest urocza? – zapytał retorycznie przekrzykując dudniącą muzykę. Podziwiał falujący ogon kelnerki oddalającej się, aby zrealizować zamówienie. Dwie minuty później na stole pojawiły się drinki, a Michelle, twierdząc że ma chwilę przerwy, zdjęła rogi i usiadła wniebowziętemu Jasperowi na kolanach. Ateron spojrzał na stolik obok. Siedziała przy nim zjawiskowa brunetka. Kern przeciągnął po niej wzrokiem, zaczynając od butów na wysokim obcasie, poprzez założone jedna na drugą nogi, skórzaną, czerwoną spódniczkę odsłaniającą koronki pończoch, obcisły, mocno wydekoltowany top, aż po zalotny uśmiech umalowanych na krwawą czerwień ust. Pociągnął łyk wódki z sokiem pomidorowym po czym wstał, dyskretnie sprawdzając, czy na pewno ma przy sobie portfel.
***
Dwóch podeszłych wiekiem mężczyzn, jeden w czerni, drugi w bieli, spoglądało na siebie bacznie. Inkwizytor Alexander Vanzeen i patriarcha okręgu Paryż siedzieli w komnacie należącej do tego ostatniego. Vanzeen był Wielkim Inkwizytorem okręgu Paryż od czterech dekad. Zaczynał jako prosty mnich zakonu dominikanów. Przywdział habit w wieku szesnastu lat, po tym jak we śnie objawił mu się archanioł Michał i podarował ognisty miecz, aby walczył nim przeciwko wrogom prawdziwego Boga. W zakonie szybko dostrzeżono jego niezwykłą inteligencję. To, wraz z wyjątkową pobożnością i niezachwianą wiarą, stało się jego furtką ku dalszej karierze. Studiował teologię i im większym uwielbieniem darzył Boga i służbę Jemu, tym większą niechęć czuł do wszelkich odstępstw od wiary i ludzi, którzy je głosili. Do Inkwizycji wstąpił w wieku dwudziestu lat. Pierwszego heretyka, którego przesłuchiwał samodzielnie, skatował na śmierć, nim wydobył z niego przyznanie się do winy. To nauczyło go cierpliwości, ale nie wzbudziło najmniejszych wyrzutów sumienia. Przestępstwo owego nieszczęśnika polegało na tym, iż uważał, że Bóg w swoim nieskończonym miłosierdziu nie przejmuje się takimi drobnostkami jak to, czy ktoś w niedzielę chodzi do kościoła, czy też nie. Vanzeen wtedy już szczerze nienawidził herezji i heretyków, i był zdolny do wszystkiego, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się niebezpiecznych teorii. Uważał, że przemoc jest niezbędnym środkiem do osiągnięcia tego celu i nie wzbraniał się przed poddawaniem podejrzanych o herezję torturom. Nie robił tego chętnie, nie czerpał przyjemności z faktu, że zadaje bliźniemu ból, wiedział jednak, że cierpienie wzmaga chęć wyznania swych win przed inkwizytorem. Kapłan spoglądał na surowe ściany i wysokie witraże, przez które wpadały ostatnie promienie wieczornego słońca. Całe pomieszczenie tonęło w kolorowym świetle. Odruchowo wygładził fałdy czarnej szaty. – Zawsze się zastanawiam – zaczął Vanzeen poprawiając się w głębokim fotelu z czarnej skóry – jak patriarchowie mogą sprawować władzę z tych komnat. Patriarcha przekrzywił głowę. – Przecież to Katedra – kontynuował inkwizytor. – Wyświęcona. I najczęściej zamknięta dla ludu.
– Jest ośrodkiem władzy – przerwał patriarcha. Miał głęboki, ciepły głos, z którym kontrastowały zimne oczy. – Danej od Boga. Vanzeen parsknął. – Bzdura. – Symbolika jest ważna, szczególnie dla maluczkich. Kościół jest władzą. Oczywistym jest, że dostojnicy kościelni sprawują tę władzę właśnie ze świątyń. – Jesteś tu zamknięty. Jesteś więźniem tej Katedry. Spójrz tylko. To cela. Większa od zwykłych cel i z balkonem, ale jednak cela. – Nie wezwałem cię tu, aby dyskutować o moich warunkach mieszkaniowych – warknął patriarcha. – A, tak. Doskonały. Jego pojawienie się jest… zaskakujące, to prawda. – Myślę, że on go przysłał. – Zakon ponoć nie istnieje. – Nie prowokuj mnie – brodata twarz patriarchy nachyliła się nad stołem oddzielającym rozmówców. – Zakon może i nie, ale on wciąż żyje i nie spocznie, dopóki mnie nie dopadnie. – Boisz się? – Nie – patriarcha odsunął się. – Martwi mnie jedynie przebieg procesu. – Doskonały umrze – Vanzeen wzruszył ramionami. – Jest heretykiem. – Postaraj się tylko, żeby umarł zanim powie o jedno słowo za dużo. Twoja skłonność do dyskutowania z oskarżonymi, aby wytknąć błędy w ich rozumowaniu jest znana, a w czasie procesu Katedra będzie otwarta dla wszystkich. – To sprawia, że ze zwykłego procesu robi się widowisko. Dzięki temu ludzie przychodzą. A raczej przychodzili, bo ostatni proces Doskonałego czy innego wysoko postawionego heretyka miał miejsce bardzo dawno temu… Poza tym
kiedy to była dyskusja? Większość oskarżonych albo milczała, albo przyznawała się do winy. Ci, którzy próbowali polemizować wpadali we własne sidła lub plątali się w znaczeniach. Ludzie muszą widzieć spektakl, tylko wtedy przesłanie, jakim jest proces, dotrze do nich. – Trzeba ludziom przypomnieć, jak kończą heretycy, to wszystko co muszą wiedzieć. Ale wcześniej wyciągnij z niego wszystkie informacje. Muszę wiedzieć czy Zakon przetrwał. Vanzeen skłonił się. – Masz moje słowo, że Doskonały nie zatai niczego.
***
Gdy Ateron wrócił z pokoju dziewczyny, która przedstawiła się imieniem Pamela, Tiro siedział przy stoliku sam. Pamela… Równie dobrze mogła się nazywać Sandy bądź Angelika. Grunt, że dobrze się znała na swoim fachu i Kern wyszedł od niej na miękkich nogach. Co prawda czekała go potem spowiedź, ale jako żołnierz broniący wiary, mógł liczyć na taryfę ulgową. W międzyczasie Jasper ulotnił się gdzieś z Michelle, ale szybko wrócili. Zaróżowieni i szczęśliwi. No cóż, Deveraux przynajmniej nie musiał płacić. Trójka przyjaciół dopiła drinki i opuściła lokal. Wstąpili do innego baru na szybkie piwo, a stamtąd wrócili do kompleksu Katedry. Zdążyli tuż przed północą. Mieliby spore kłopoty, gdyby się spóźnili. Żołnierze udający się na przepustki musieli wracać do koszar najpóźniej o północy, chyba że mieli specjalne dyspensy od przełożonych. Takie wydawano na przykład, gdy ktoś chciał odwiedzić mieszkającą dalej rodzinę. Ateronowi, Tiro i Jasperowi, jako że nie posiadali takich dyspens, na pewno zawieszono by przepustki, a możliwe, że również ukarano dodatkowymi sankcjami. Ateron otworzył drzwi swojego pokoju i zapalił światło. Jako oficerowi, przysługiwała mu pojedyncza kwatera. Nie była duża, ani wyposażona w jakieś szczególne luksusy, ale Kern przynajmniej nie musiał się gnieść z innymi gwardzistami w barakach, na piętrowych łóżkach. W pokoju znajdowały się
jedynie najpotrzebniejsze sprzęty: łóżko, biurko z krzesłem, szafa na ubrania. Jedynymi przejawami zbytku były dwa podniszczone fotele i niski stolik, na którym wraz z przyjaciółmi grywał w karty. Na jego środku stała popielniczka, a w szufladzie biurka leżała awaryjna paczka papierosów i zapałki. Nad łóżkiem wisiała półka pełna dzieł o tematyce wojennej, wśród których znajdowała się mała, mocno zużyta książka traktująca o życiu świętego Jerzego. Ateron rozebrał się i padł na łóżko. Długo nie mógł zasnąć, a gdy w końcu mu się to udało, dręczyły go koszmary. We śnie na nowo przeżywał akcję w Chartres. Jak w zwolnionym tempie widział katara z wycelowanym w siebie pistoletem. Widział krótki błysk, gdy pocisk opuszczał lufę. Słyszał świst kuli mijającej go o centymetry. Czuł nacisk palca wskazującego na spuście karabinu. Krótka seria i heretyk padł na ziemię. Ktoś wołał o medyka. Peter Corsa leżący na posadzce w szybko rosnącej kałuży krwi. Umierający w ciemnej, zimnej kotłowni. Kern obudził się zlany potem. Przytłaczało go irracjonalne poczucie winy za śmierć szeregowego Corsy. Wiedział, że było irracjonalne, bo przecież nie mógł nic zrobić. A może mógł? Może gdyby uważniej zlustrował pomieszczenie? Mógł szybciej ruszyć ku Doskonałemu, w pobliżu którego czaił się uzbrojony katar. Mógł dostrzec go wcześniej, nim tamten dobył broń i wystrzelił. Kilka sekund różnicy, a Peter mógłby żyć i wraz z innymi żołnierzami oddziału Inferno świętować dziś sukces misji. Zamiast tego leżał w dębowej skrzyni przed głównym ołtarzem Katedry, która z samego rana miała spocząć w poświęconej ziemi, wśród innych gwardzistów, którzy zginęli w obronie wiary. Bezcelowe rozważania. A Peter był żołnierzem, znał ryzyko. Ateron wypił trochę wody z przygotowanej wcześniej butelki, po czym opadł na poduszkę i próbował znów zasnąć.
***
Ciężkie, metalowe drzwi odsunęły się z cichym brzęczeniem, gdy tylko w
zakratowanym okienku pojawiła się twarz Alexandra Vanzeena. Strażnik skinął głową inkwizytorowi, lecz ten zignorował pozdrowienie. Znajdował się w więzieniu Inkwizycji, umieszczonym pod jej główną siedzibą na terenie kompleksu Katedry. Po obu stronach zimnego i jasno oświetlonego korytarza ciągnęły się cele. Przed jedną z nich stało dwóch uzbrojonych gwardzistów. Rozstąpili się, gdy tylko Vanzeen przed nimi stanął. Kapłan spojrzał na nich z zainteresowaniem, lecz oni patrzyli wprost przed siebie. Inkwizytor skinął i jeden z nich wprowadził kod na u przy drzwiach, które odskoczyły z cichym szczęknięciem. Vanzeen wszedł do celi, a za nim wartownik, który mu otworzył. W środku panował mrok. Vanzeen pomacał ścianę i odnalazł włącznik. Celę zalało zimne światło jarzeniówki. Na podłodze leżał spory pojemnik kształtem przypominający ludzką sylwetkę. Obok na metalowym stojaku wisiała kroplówka, której przewód niknął w pojemniku. – Wyciągnij go – mruknął inkwizytor. Strażnik przyklęknął i odpiął klamry spinające pojemnik, a następnie uniósł wieko. Wnętrze wypełnione było solą fizjologiczną. Leżał w niej Doskonały. Był nagi. Z ramienia wystawała końcówka wenflonu, do którego podłączona była kroplówka. Widoczny był również przewód cewnika. Gdy żołnierz uniósł pokrywę pojemnika, Doskonały miał zamknięte oczy, jakby spał. Vanzeen pochylił się i szturchnął go w ramię. Starzec uniósł powieki, ale oślepiony, zaraz zamknął je z powrotem, lekko się przy tym krzywiąc. Trans, pomyślał inkwizytor. Strażnik podniósł katara. Heretyk próbował wyjść sam z pojemnika, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie podtrzymał go wartownik. – Ubierzcie go i zaprowadźcie do sali przesłuchań – rzucił inkwizytor i wyszedł. Dziesięć minut później Doskonałego wprowadzono do niewielkiego pomieszczenia, w którym znajdował się tylko stół i dwa krzesła. Jedno z nich zajmował Vanzeen. Doskonały, ubrany w szary więzienny drelich zajął miejsce naprzeciwko inkwizytora. Strażnik wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Obaj mężczyźni przez długą chwilę wpatrywali się w siebie. – Gdybym miał więcej czasu, zostawiłbym cię w komorze deprywacyjnej na parę dni – powiedział inkwizytor. Doskonały nie odpowiedział. Vanzeen oparł łokcie na stole i nachylił się w stronę katara. – Nie sądzę, abyś dobrowolnie powiedział mi to, co chcę wiedzieć – ciągnął inkwizytor – więc posłałem po lekarza i pentotal sodu. Mimo to zapytam. Jak się nazywasz? Skąd przyszedłeś? Gdzie jest wasza główna siedziba? Ilu was jest? Katar milczał. Vanzeen odsunął się kiwając głową. Musiał przyznać, że Doskonałego trudno złamać. W gruncie rzeczy mógł się tego spodziewać, ponieważ katar, który osiągnął status Doskonałego musiał poddać się surowej dyscyplinie, która wzmacniała siłę woli. Inkwizytor jednak aż do tej chwili był pewien, że ma przed sobą uzurpatora. Prawdziwi Doskonali przestali istnieć wkrótce po operacji Czyściec. Jak ten mógł prześlizgnąć się przez sieci Kościoła? Jakim cudem przeżył i tak długo pozostawał nieuchwytny? Inkwizytor nie odezwał się już słowem, dopóki nie pojawił się lekarz. Położył na stole czarne zawiniątko. Rozwinął je ostrożnie, ukazując strzykawkę oraz kilka ampułek, następnie podwinął rękaw Doskonałego i zacisnął na jego ramieniu gumowy wąż. Katar zamknął oczy. – W komorze wprowadziłeś się w trans – rzekł Vanzeen. – Tym razem to nie zadziała. Dał znak lekarzowi, który wyjął z etui strzykawkę i jedną z ampułek. Wbił igłę w cienkie wieczko buteleczki i pociągnął tłok. Następnie odszukał żyłę w ramieniu Doskonałego i wstrzyknął serum prawdy. Po pewnym czasie rysy twarzy heretyka złagodniały, wyglądał na odprężonego. Serum zaczynało działać. – Jak się nazywasz? – zapytał ponownie Vanzeen. – Dominique Collier.
– Skąd przyszedłeś? – Jeśli ci powiem, sprowadzisz śmierć na moich braci i moje siostry – odparł po chwili katar. – Jesteście heretykami. W oczach Boga już jesteście martwi. Nie dostąpicie odkupienia i zmartwychwstania w dniu Sądu Ostatecznego. Wasza jedyna szansa, to wrócić na łono Kościoła. Doskonały roześmiał się. – Na łono waszego Kościoła? Nie, bracie. To wy pobłądziliście. To wy zakłamaliście nauki Chrystusa. – Wstrzyknij mu jeszcze jedną dawkę – Vanzeen zwrócił się do lekarza. Ten popatrzył niepewnie na inkwizytora. – No już! – ponaglił Vanzeen. – Nie mam całego dnia na dysputy teologiczne. Lekarz spełnił polecenie. – Skąd przyszedłeś? – zaczął ponownie inkwizytor. – Ojcze nasz, który jest w niebiosach, niech Twoje imię będzie święte – Doskonały miał zamglony wzrok, mówił cicho. – Gdzie są inni? – nie ustępował inkwizytor. – To co Ty chcesz, niech się stanie. – Gdzie jest wasza kryjówka? – Chleba naszego niebiańskiego daj nam dzisiaj… – Nie jesteś Doskonałym – Vanzeen spróbował z innej beczki. Katar zdołał skupić na nim wzrok. – Masz rację, nie jestem. Jestem Bonhomme, Dobrym Człowiekiem. To Kościół szydząc z nas nadał nam miano Doskonałych. Uczyniliśmy z waszej ironii naszą
chlubę, ale ja wolę określenie Dobry Człowiek. – Podobno wyrzekacie się przemocy – Vanzeen zignorował tyradę Dominique’a. – Brzydzicie się przemocą i zabijaniem. A jednak nie wahałeś się każąc swoim ludziom sięgnąć po broń. – Mylisz się, bracie – odparł Collier. – Próbowałem ich powstrzymać, ale mnie nie posłuchali. To była ich decyzja, ich wybór, sami poszli za mną. Aby mnie chronić. Po policzkach starca pociekły łzy. – Prosiłem ich, ale nie słuchali. Nie byli jeszcze gotowi. Ale ja – powiedział patrząc w oczy inkwizytorowi – ja nie podniosłem ręki na twojego żołnierza, który po mnie przyszedł. – I sądzisz, że czyni cię to lepszym? – Ludzie przechodzą z katolicyzmu na kataryzm, nigdy odwrotnie. – Wino może zamienić się w ocet, nigdy odwrotnie – odparł Vanzeen. Collier się uśmiechnął. – Non nobis Domine, non nobis sed nomini tuo da gloriam… Vanzeen, wyraźnie już zirytowany, skinął na lekarza. – Panie, kolejna dawka może go zabić – rzekł medyk. – Nie obchodzi mnie to. – Ale panie… – Chcesz stracić licencję? – warknął inkwizytor. – Nie mam czasu słuchać bredni tego starca. Lekarz wstrzyknął trzecią dawkę pentotalu sodu w żyłę Doskonałego. Heretyk westchnął. – Skąd przyszedłeś? – zapytał Vanzeen.
Katar milczał. – Skąd? Cisza. – Skąd? – Montségur… – szepnął Doskonały, a po chwili dodał: – Przyjdzie Zbawiciel. Przyjdzie Niszczyciel.
ROZDZIAŁ 3
Następnego dnia Alexander Vanzeen pojawił się znów w komnatach patriarchy. – Montségur – rzucił. – Montségur… – powtórzył patriarcha. – Najpierw Chartres, a teraz Montségur. Śmieją się nam w twarz! Inkwizytor siedział w głębokim fotelu trzymając w dłoni szklankę z wodą. Stronił od alkoholu i nie przyjął proponowanej przez patriarchę brandy. Dostojnik kościelny przechadzał się wzdłuż ściany spoglądając na zdobiące je witraże, przedstawiające sceny z Dżihadu i rozgramiającej go Krucjaty. Przypominał tygrysa miotającego się w klatce. Ciekawe, jakby zareagował na wzmiankę o Zbawicielu i Niszczycielu? Na razie inkwizytor zatrzymał dla siebie ostatnie słowa Doskonałego. Co prawda ich zapis znajdował się w oficjalnym protokole, ale było mało prawdopodobne, że patriarcha do niego zajrzy. Nawet o niego nie poprosił, całkowicie ufał słowom inkwizytora. – Montségur! Dlaczego właśnie tam? – A czy to ważne? – odparł zmęczonym głosem Vanzeen. Patriarcha odwrócił się gwałtownie i spojrzał gniewnie na inkwizytora. – Owszem – wycedził. – To bardzo ważne. Jeśli to on… – Och, daj spokój – inkwizytor pociągnął łyk wody. – Ścigasz duchy. – Kerival… – Jest starym głupcem, o ile jeszcze żyje – przerwał gwałtownie Vanzeen. – Wiem, bałeś się, że pojawienie się Doskonałego to jego sprawka. Ale śledztwo tego nie potwierdziło. Gdyby istniał jakikolwiek udział Kerivala w tym…
incydencie, wiedziałbym o tym. Wszak mamy sposoby na wydobycie prawdy z każdego. Zakon nie istnieje. Kerival przestał istnieć wraz z nim. – Dobrze – zgodził się patriarcha siadając w wolnym fotelu. – Więc skąd w takim razie wziął się ten Doskonały, ten… Collier? – Tego nie wiem – przyznał inkwizytor stawiając pustą szklankę na niskim stoliku. – Ale mam nadzieję się dowiedzieć po szturmie na Montségur. Patriarcha przekrzywił głowę. Na jego wargach pojawił się cień uśmiechu. – Skąd pewność, że będzie jakiś szturm? – Och, proszę – prychnął Alexander Vanzeen. – Przecież nie wyślesz tam szpiega, aby rozeznał sytuację… Prawda? Nie, nie, to nie w twoim stylu. Jestem niemal pewien, że zacząłeś montować akcję zanim jeszcze skontaktowałeś się z Radą Apostołów i patriarchą okręgu Carcassonne. Ten ostatni zapewne nie jest z tego zadowolony… Inferno jest już w drodze, mam rację? – Mają odprawę – przytaknął patriarcha. – A przyznam, że pomysł ze szpiegiem jest kuszący. Oni jeszcze nic nie wiedzą, nie spodziewają się. I żeby nie było wątpliwości: tak, Rada wie i akceptuje mój pomysł, z patriarchą Carcassonne również rozmawiałem. Zapewne niedługo zostanie wezwany do Watykanu, gdzie będzie musiał wytłumaczyć, jak to się stało, że pod jego nosem kwitła herezja. Ale to dopiero po akcji. Heretycy nie mogą się zorientować, że wiemy. – Dlatego rozkażesz zdobyć te ruiny siłą i to jak najszybciej. – Co przegapiliśmy? – mruknął patriarcha. – Jak to możliwe, że ruch katarów się odrodził, a my nic o tym nie wiedzieliśmy? I gdyby nie pewien żądny pieniędzy młodzian, mogliśmy nadal nie wiedzieć… À propos, czy ów człowiek otrzymał swoją nagrodę? – Oczywiście. Warto nagradzać lojalność. – Tak – potwierdził patriarcha. – Tak, to prawda. – A teraz, jeśli wybaczysz – zaczął inkwizytor wstając. – Chciałbym się przygotować do zbliżającego się procesu.
– Oczywiście. Po wyjściu Vanzeena, patriarcha podszedł do okna balkonowego. Założył ręce na plecy i przeciągnął wzrokiem po panoramie Paryża. Szachownica ulic i monotonnych bloków działała na niego uspokajająco. Zamyślił się. Dominique Collier. Czy to możliwe, aby był to ten sam Collier, który był przyjacielem jego ojca? Po operacji Czyściec znaleziono jedynie ciało Malcolma. Uznano, że wszyscy wysocy rangą członkowie Zakonu zginęli podczas tamtej akcji, a ich ciał po prostu nie udało się zidentyfikować. Teraz jednak okazało się, że Dominique Collier zdołał uciec. A jeśli udało się Dominique’owi, to równie dobrze mogło udać się jemu… Zimny dreszcz przeszedł patriarsze po plecach. To nie wróżyło nic dobrego. Najważniejsze pytanie brzmi, czy pojawienie się Doskonałego ma cokolwiek wspólnego z Zakonem? Czy też nie ma z nim żadnego związku, jak twierdzi inkwizytor? Patriarcha nie miał powodów, aby wątpić w zdolności Vanzeena. Nie zostałby Wielkim Inkwizytorem, gdyby nie potrafił prowadzić przesłuchań. Owszem, Doskonali mają niezwykle silną wolę, ale każda wola złamie się przy odpowiedniej dawce pentotalu sodu. Wszak zdradził miejsce pobytu innych heretyków. Wszystko więc wskazywało na to, że pojawienie się Doskonałego jest odosobnionym przypadkiem, a ostatni z rodu Kerivalów zginęli razem podczas operacji Czyściec. Skąd więc ten niepokój?
***
– Skąd wiedziałeś? – zapytał szeptem Tiro Aterona. – Co? – odparł Kern również szeptem. – Że proces nie zacznie się od razu.
– Jakbyś ruszył tą swoją zakutą pałą, to sam byś na to wpadł. A tak wisisz mi dwudziestkę. Że też zrobili cię porucznikiem… – Cisza! – ryknął Gejzer. Ateron się skrzywił. Po poprzednim wieczorze bolała go głowa i suszyło w gardle. Rankiem ponownie dostali wezwanie do sali odpraw. Ateron nie był tym wcale zaskoczony. Domyślił się, że schwytanie Doskonałego było tylko pierwszym krokiem. Święte Oficjum wydobyło ze starego katara jakieś użyteczne informacje. To z kolei doprowadziło do przygotowania kolejnej misji, do której wykonania z całej kompanii wybrano plutony Kerna, Deveraux i Ravendorfa. – Wiemy, skąd przyszedł Doskonały – ciągnął pułkownik Tagers, już spokojniej. – Heretyk zdradził nam miejsce pobytu swoich pobratymców. – Któż mógłby się oprzeć prośbom inkwizytora – mruknął Jasper. – Deveraux! – wrzasnął pułkownik. Mimo wieku miał doskonały słuch. – Czy chcesz się z nami podzielić swoją genialną myślą?! – Nie, panie pułkowniku! – Więc stulcie dziób, poruczniku i słuchajcie! – Gejzer odetchnął głęboko i kontynuował. – Gniazdo herezji znajduje się na południu Francji. Trzeba je zniszczyć, nim ten diabelski pomiot zdąży się rozprzestrzenić. Tyle tytułem wstępu. Major Darane opowie wam resztę. Tagers usiadł na krześle stojącym obok podium, a jego miejsce zajął major. – Gniazdo, o którym mówił pułkownik znajduje się w Montségur – powiedział, a na ekranie za jego plecami pojawiło się zdjęcie zielonego wzgórza, z którego szczytu wyrastały mury. Major sięgnął po laserowy wskaźnik i wycelował nim w fotografię. – Jak widzicie, są to ruiny zamku. Stoją na szczycie wzgórza, co czyni je trudno dostępnymi. Sądzimy, że mają dla katarów znaczenie symboliczne. To ich niegdysiejsza siedziba. Zostali już raz pokonani i nie okazano im litości. Za kilkanaście godzin to gruzowisko stanie się symbolem ich podwójnej klęski.
Fotografia wzgórza została zastąpiona zdjęciem satelitarnym. – Mamy obraz sprzed godziny. Ruiny wyglądają na opuszczone, ale z całą pewnością wiemy, że nie są. Prawdopodobnie heretycy schronili się w podziemiach. Waszym zadaniem będzie wyeliminowanie wszelkiego oporu – czerwony punkt zakreślił krąg – i dopilnowanie, aby nikt się nie wymknął. Tak, poruczniku? Tiro opuścił rękę i zapytał: – Czy nie lepiej zbombardować te ruiny, zamiast brać szturmem ryzykując życie żołnierzy? – Wasza troska jest godna pochwały – odezwał się pułkownik, nim major zdążył odpowiedzieć. – Jednakże musimy mieć pewność, że usunęliśmy ten chwast z korzeniami, a żeby mieć tę pewność, musimy ująć żywcem przynajmniej kilku heretyków. Najlepiej tych wysokich rangą. To jest drugorzędny cel tej misji. – Spróbujemy wziąć ich z zaskoczenia – podjął Darane. – To oznacza nocny desant kilka kilometrów od celu i piesze podejście. Ku chwale Chrystusa. – Ku chwale Chrystusa! – odpowiedzieli gwardziści.
***
– No to powodzenia, chłopaki – powiedział Jasper, gdy po odprawie przebierali się w czarne mundury polowe. W szatni panował zgiełk, gdyż oprócz nich znajdowali się tam również żołnierze należący do ich plutonów. – Coś taki ponury? – zapytał Ateron. – Widziałeś to miejsce? – Owszem – wtrącił Tiro. – Jest fantastycznie umiejscowione.
– Chyba tragicznie – mruknął Deveraux. – Jemu chodziło o to, że fantastycznie dla heretyków – rzekł Kern. – Jest bardzo łatwe do obrony. Strome podejście, wąska ścieżka… – Co prowadzi nas do punktu wyjścia – stwierdził Jasper zatrzaskując drzwi szafki. – Powodzenia, chłopaki. Przeszli do kolejnego pomieszczenia, gdzie pobrali broń, amunicję i dodatkowe wyposażenie takie jak czujniki ruchu, noktowizory oraz latarki. Każdy gwardzista musiał pokwitować odbiór sprzętu i po zakończeniu misji był z niego rozliczany. Kilka minut później biegli przez lądowisko do czekających na nich śmigłowców typu Cherubin. Kapłani zdążyli je już pobłogosławić. – Ruszać się, panienki! – krzyczał major Darane. – Nie mamy całego dnia! Ateron zajął swoje zwykłe miejsce przy samym włazie maszyny. Spojrzał w prawo, na miejsce, które ostatnio zajmował Peter Corsa i ujrzał młodego mężczyznę, którego imienia nie zdążył poznać Śmigłowiec oderwał się od ziemi, nim właz został zamknięty. – Nazywam się Gael Daro! – Przedstawił się żołnierz. Panujący wokół hałas zdawał się mu nie przeszkadzać. – Dopiero co zostałem przydzielony do pana plutonu, poruczniku! Kern spojrzał w młodą, szczerą twarz rekruta. Miał rude włosy, zielone oczy i piegi rozsiane po całych policzkach i nosie. – Nawet nie zdążyli mi o tym powiedzieć! – odparł wyciągając dłoń do Gaela. – Ale skoro tu jesteś, musisz być dobrym żołnierzem! Ateron zanotował sobie w pamięci, aby przejrzeć akta nowego członka oddziału, gdy tylko wrócą z misji. – Staram się jak mogę, poruczniku! Jestem strzelcem wyborowym pierwszej klasy i specjalistą od materiałów wybuchowych! – chłopak przerwał na chwilę, po czym dodał: – Słyszałem o panu wiele dobrego!
No proszę, już się próbuje podlizywać dowódcy. – Niedługo będziesz miał okazję samemu się przekonać, ile w tym prawdy – odpowiedział głośno Kern.
***
Dwie godziny później maszyna zawisła tuż nad ziemią w odległości kilku kilometrów od góry, na szczycie której wznosiły się ruiny zamku Montségur. Major Darane wcisnął przycisk otwierający właz i żołnierze wysypali się ze śmigłowca. Gdy tylko ostatni z nich wyskoczył, helikopter wzbił się w nocne niebo i odleciał. Kern obserwował pozostałe maszyny wykonujące ten sam manewr po dostarczeniu poszczególnych oddziałów w miejsca desantu. Zapadła cisza, przerywana jedynie śpiewem świerszczy. Ateron włączył noktowizor i świat z czarno–szarego stał się czarno–zielony. Gestem nakazał rozproszenie się oddziału. – Alfa na miejscu – usłyszał w słuchawce znajomy głos Jaspera Deveraux. – Beta na miejscu – to był Tiro. – Gamma na miejscu – rzucił do mikrofonu. – Dobra, chłopaki – odezwał się major Darane, gdy zameldował się ostatni oddział. – Ruszamy. Powoli, w absolutnej ciszy zaczęli się zbliżać do celu. Góra majaczyła w oddali. Księżyc wschodził zza jej wierzchołka, co nadawało górze niesamowitego poblasku. Musieli się spieszyć, aby jego światło nie zdradziło ich pozycji. Wszystkie oddziały zbiegły się u podnóża, skąd wąska ścieżka prowadziła na szczyt. To była najbardziej niebezpieczna część operacji. Gdyby katarzy dostrzegli żołnierzy, Inferno mogłoby zostać zdziesiątkowane. Jednak najnowsze zdjęcia satelitarne wskazywały absolutny brak aktywności. Żadnych patroli, wart, snajperów czających się wśród ruin. Poza tym żołnierzy osłaniały krzewy i
drzewa rosnące na stokach góry. Powoli i ostrożnie, kryjąc się po obu stronach ścieżki, żołnierze pięli się w kierunku Montségur. Prowadził major Darane. Szedł krok za krokiem, wypatrując pułapek. Idący tuż za majorem Ateron wpatrywał się w detektor ruchu, który miał przypięty do przedramienia. Według wskazań przyrządu w promieniu stu metrów nie było żywego ducha. Podejście stawało się coraz bardziej strome. Żołnierze byli spięci. Zastygali, gdy któremuś z nich kamyk obsunął się spod buta. Na jedno skinienie dowódcy gotowi byli dać nura w otaczające ścieżkę krzaki. Detektor Aterona nadal nie pokazywał żadnego ruchu. W pewnym momencie major Darane dał sygnał do zatrzymania. Żołnierze zamarli. Porozumiewając się gestami, dowódca przekazał, że w poprzek ścieżki rozciągniętych jest kilka linek. Droga była zaminowana. Po kolei żołnierze podawali dalej informację, a tymczasem major ostrożnie przestąpił pułapkę i ruszył dalej. Wreszcie ujrzeli ruiny. Ścieżka prowadziła prosto przez łuk bramy. Nie chroniły jej kraty, ani ciężkie skrzydła. Nagie mury powoli obrastało zielsko. Major podniósł zaciśniętą pięść. Żołnierze zatrzymali się i przykucnęli. Darane przytknął do oczu lornetkę i przepatrywał ruiny. Po chwili spojrzał na Aterona. Ten pokręcił przecząco głową. Żadnego ruchu. Major zagryzł wargi. Namyślał się przez chwilę, po czym dał sygnał i Inferno ruszyło naprzód. Przed nimi znajdowała się przecinka zalana blaskiem księżyca w pełni. Ukrywanie się nie miało już sensu. Starając się wywoływać jak najmniej hałasu, gwardziści pobiegli skuleni w stronę bramy. Ateron ze swoją drużyną jako pierwszy przekroczył jej łuk, ubezpieczany przez żołnierzy Ravendorfa. Gdy tylko ludzie Kerna rozproszyli się wewnątrz murów, przez bramę przebiegli następni. W kilka chwil cały oddział wkroczył do Montségur. Na dziedzińcu nie było nikogo. Pomimo panującego spokoju, gwardziści zachowali czujność. Skupili się wokół dowódców swoich oddziałów czekając na rozkazy, ci z kolei spoglądali na majora Darane. Według planów i zdjęć satelitarnych, schody prowadzące do podziemi znajdowały się w trzech miejscach. Major gestem wydał rozkaz i każdy pluton
po cichu, kryjąc się pod murami, pobiegł do wyznaczonych wcześniej schodów. Darane z grupką żołnierzy pozostał na dziedzińcu. Oddział Aterona jako pierwszy dotarł do celu. Kern przestawił swój detektor ruchu na tryb dźwiękowy, aby nie musiał dzielić uwagi pomiędzy wskazania urządzenia a to, co znajduje się na drugim końcu lufy jego karabinu. Powoli zaczął schodzić do podziemi. Wąskie schody, wydeptane przez stulecia, były śliskie i niebezpieczne. Poza tym Ateron musiał wypatrywać pułapek, jakie mogli założyć heretycy. Na dole nieco szerszy, łukowato sklepiony korytarz prowadził w głąb twierdzy. Miejsca było akurat tyle, że dwójka żołnierzy mogła iść obok siebie. Ateron zauważył, że Gael Daro trzyma się tuż za nim. Słyszał oddech szeregowca i pomyślał, że tę ekscytację mógł już zastąpić strach. Pamiętał, że tak właśnie stało się z nim, gdy szturmował szkołę zajętą przez katarów. Odrzucił od siebie te myśli i skupił się na misji. Katarzy musieli gdzieś tu być. Być może szykowali im jakąś paskudną niespodziankę w tych tunelach. Doszli do punktu, gdzie od głównego korytarza odchodził drugi. Był krótki i Ateron dojrzał na jego końcu kolejne schody. Sądząc po gładkich ścianach, nie wyłożonych cegłą, jak ten, którym podążali do tej pory, został wykuty w litej skale i to stosunkowo niedawno. Na pewno był młodszy od reszty ruin. Kern podzielił swój pluton na dwa oddziały. Pierwszy wysłał w głąb głównego korytarza, a sam z pozostałymi żołnierzami podążył w kierunku schodów. Te były szersze niż poprzednie, a na dodatek wykonano je z blachy. Kolejny dowód na niezbyt odległą w czasie ludzką działalność. U ich podnóża Ateron znów musiał podzielić swój oddział, gdyż dalej prowadziły trzy korytarze. Sam z piątką żołnierzy, w tym z nowo przydzielonym rekrutem, ruszył tunelem na wprost. Detektor ruchu milczał, co zaczynało denerwować Kerna. Przecież muszą tu gdzieś być… Zastanawiała go jednak panująca wokół pustka. Czyżby to miejsce było opuszczone? Ale dlaczego katarzy mieliby porzucać swoją główną siedzibę? Czyżby… Przerwał rozmyślania, gdy nagle dostrzegł dwoje drzwi w jednolitej jak dotąd ścianie korytarza. Nieco dalej znajdowały się kolejne. W sumie naliczył sześć
pomieszczeń po obu stronach tunelu. Nakazał żołnierzom jeszcze większą ostrożność i ruszył w kierunku pierwszych drzwi. Detektor wciąż milczał. Ateron ustawił trzech żołnierzy naprzeciwko wejścia po lewej stronie, a sam z Gaelem stanął przy tych z prawej. Na migi przekazał co mają robić, po czym z całej siły kopnął w drzwi i wpadł do środka. Słyszał, jak niemal w tym samym momencie jeden z pozostałej trójki wyważył drugie. Omiótł spojrzeniem pokój. Nikogo, tylko goła żarówka zwisająca z pod sufitu i pęk jakichś kabli wychodzących ze ściany. Słyszał przyspieszony oddech szeregowca. Gestem nakazał mu udać się za sobą i wybiegł z komnaty. Tupot wojskowych butów upewnił go, że pozostali żołnierze biegną za nim. Zatrzymał się przed kolejnymi drzwiami i znów wyważył je kopniakiem. Nikogo. Podobnie jak w trzecim pomieszczeniu. Zebrał swój oddział w korytarzu. Żołnierze z pozostałej trójki pokręcili przecząco głowami, ale Kern i bez tego wiedział, że komnaty, które sprawdzali były puste. Po chwili ruszyli dalej. Przeszli kilkadziesiąt metrów i znaleźli się w dużej, okrągłej komnacie, z której wychodziły kolejne trzy korytarze. Na ścianie naprzeciwko tunelu, którym weszli, znajdował się jakiś symbol. Ateron podszedł bliżej, aby się przyjrzeć. To był krzyż, ale nie taki, jakie widywał na co dzień. Był równoramienny, każde z ramion rozszerzało się na zewnątrz, a na samym końcu było rozszczepione. Krzyż otaczało koło, w które wpisane były jakieś słowa w niezrozumiałym dla niego języku. Mimo to spróbował je odczytać. Non nobis Domine, non nobis sed… – Majorze – Głos w słuchawce sprawił, że drgnął. To Jasper Deveraux przerwał ciszę. – Tu nikogo nie ma. Znaleźliśmy za to generator. Włączę prąd. Chwilę potem światło oślepiło Aterona i jego żołnierzy. Kern szybkim ruchem wyłączył noktowizor. – Jasper, kurwa! – wrzasnął. – Mogłeś nas uprzedzić. – Przecież mówiłem, że włączę prąd – mruknął Deveraux. – Przede wszystkim powinieneś poczekać na moją zgodę – wtrącił major. – No, ale trudno. Stało się. Meldujcie.
Ateron spojrzał na ścianę. Słyszał, jak Jasper składa meldunek, ale nie zwracał na to uwagi. Spoglądał na krzyż, który teraz był podświetlony przez reflektor umiejscowiony w podłodze tuż przy ścianie. Symbol był prawie tak duży, jak on sam. Krzyż został pomalowany na czerwono, a otaczające je koło na niebiesko. Farba była jaskrawa, jakby świeża. Ateron ponownie skupił się na napisie, gdy do jego świadomości przebiła się nagła myśl. – To pułapka! – wrzasnął, ale było już za późno. Twierdzą wstrząsnęła potężna eksplozja i wszystkie światła zgasły. Po niej nastąpiły kolejne. Kern włączył noktowizor. Słyszał wrzaski Gwardzistów przysypywanych tonami skał. Żołnierze z jego oddziału rzucili się do ucieczki korytarzem, którym przyszli. Po chwili zawalił się na nich sufit. Kern pobiegł w przeciwnym kierunku. Skulił się w rogu między ścianą, na której widniał tajemniczy symbol a łukiem korytarza prowadzącego gdzieś w głąb podziemi zamku. Ostatnim, co ujrzał był kamień spadający wprost na jego głowę. Zasłonił się rękoma i wrzasnął.
ROZDZIAŁ 4
Dźwięk skrzypiec niósł się echem, odbijał się od ciemnych, zimnych ścian korytarza. Kusił, wabił, a on za nim szedł. To ona tak grała. Dla niego, jak zawsze. Przyzywała go. Mijał kolejne odnogi tunelu wciąż podążając za melodią wydawaną przez skrzypce. Dźwięk nie oddalał się, ani nie przybliżał, zupełnie jakby ona również kroczyła tymi korytarzami, wciąż o jeden załom do przodu, tuż za rogiem, nie pozwalając się dogonić. Nagle w piękną muzykę wdarła się fałszywa nuta. Po niej następna. I kolejne, zupełnie jakby muzyk przestał panować nad instrumentem. Ale to przecież niemożliwe, ona doskonale grała na skrzypcach. A to było jak…
…brzęczyk interkomu wyrwał patriarchę ze snu. Usiadł na łóżku, przez chwilę niepewny, gdzie się znajduje. Odruchowo spojrzał na zegarek. Był środek nocy. Westchnął i sięgnął ku urządzeniu. – Panie… – Odezwał się dyżurny z wahaniem. Wartę zapewne trzymał jakiś młody rekrut, a teraz był zdezorientowany, bo patriarcha włączył jedynie fonię, bez wizji. Westchnął ponownie. – Tak? – zapytał. – Panie… Pojawił się pewien problem… Misja w Montségur zakończyła się niepowodzeniem… Patriarcha zamknął oczy i policzył do trzech dla uspokojenia. – Co się stało? – warknął, mocno zirytowany zarówno faktem, że wyrwano go ze snu, jak i samym brzmieniem głosu młodego żołnierza. – N… Nie wiem – w głosie rekruta słychać było narastający z każdą chwilą strach. – Dostałem tylko rozkaz od pułkownika Tagersa, aby zawiadomić cię,
panie. Chcą, abyś przyszedł do centrum dowodzenia. Panie. – Przekaż, że zaraz tam będę. – Tak j… – patriarcha wyłączył interkom nie czekając na potwierdzenie młokosa. Wyskoczył z łóżka, zapalając lampkę stojącą na szafce nocnej. Zmrużył oczy, gdy podrażniło je ostre światło. Nagłe tchnienie chłodu wywołało dreszcz na jego prawie zupełnie nagim ciele. Sypiał wyłącznie w bieliźnie, nie ważne czy było lato, czy zima i za oknami leżała gruba pokrywa śniegu. Sprężystym krokiem ruszył do szafy. Mimo wieku wciąż był w niezłej formie, co było powodem jego dumy. Gdy zakładał białą szatę, blask lampy na moment wydobył białą bliznę na jego prawym ramieniu, powyżej bicepsa. Był to niewielki, prostokątny ślad po dawnym tatuażu, który patriarcha usunął lata temu, nim jeszcze objął to stanowisko. Przejrzał się w lustrze i uznawszy, że wszystko jest w porządku, przywołał prywatną windę, której szyb ukryty był w jednym z zewnętrznych filarów Katedry.
***
Dziesięć minut później patriarcha wkroczył do centrum dowodzenia. W przestronnym, białym pomieszczeniu panował ruch i gwar jak w ulu. Oficerowie biegali pomiędzy konsoletami, wykrzykiwali polecenia innym żołnierzom, mówili coś do mikrofonów lub pilnie słuchali. Patriarcha dojrzał pułkownika Tagersa pod ogromnym ekranem zajmującym całą ścianę naprzeciwko wejścia. Gejzer mówił coś do dwóch stojących obok oficerów żywo gestykulując. Patriarcha skierował się w jego stronę. – Co się dzieje? – zapytał spoglądając na ekran, na którym wyświetlona była mapa Montségur i najbliższych okolic.
Dwaj oficerowie pospiesznie się wycofali. – To była pułapka – powiedział pułkownik. – Montségur zostało opuszczone, a tunele pod zamkiem były zaminowane. – Jesteście tego pewni? – Ostatni meldunek majora Darane brzmiał, cytuję: „Wpadliśmy w pułapkę. Właśnie zdetonowaliśmy cholerną górę”, koniec cytatu. W tle słychać było eksplozje. Od tamtej pory nie możemy nawiązać żadnego kontaktu z nikim z oddziału. – Rozumiem – odparł patriarcha. – W tej chwili mobilizujemy korpus inżynieryjny. Powinni wystartować w ciągu kilkunastu minut. – Jest wizja! – krzyknął nagle jeden z siedzących przy konsoletach żołnierzy. Gwar ustał natychmiast. Wszyscy zamarli wpatrując się w ogromny ekran. Na monitorze widoczne były jedynie czarne plamy. Cały obraz powoli się przesuwał z lewej strony na prawą, w miarę jak satelita przesyłający zdjęcia podążał swoją orbitą. – Przełączyć na tryb nocny! – zarządził pułkownik. Obraz rozjarzył się zielenią w różnych odcieniach. – Na Boga… – szepnął Tagers. Ruiny Montségur zasnuł gęsty dym. Gdy na chwilę się rozwiewał, mogli obejrzeć rozmiar klęski. Jeden z murów twierdzy zawalił się tworząc wielką stertę gruzu. Inny przechylił się i wszystko wskazywało na to, że wkrótce podzieli los sąsiada. Dziedziniec zamku był wklęśnięty, co sugerowało, że znajdujące się pod nim korytarze zostały zasypane. – Czy ktokolwiek mógł przeżyć coś takiego? – zapytał cicho patriarcha. – Zbliżenie! – krzyknął pułkownik Tagers.
Jeden z techników wcisnął kilka przycisków na konsolecie i obraz na monitorze powiększył się momentalnie. Teraz większość ekranu przesłaniał kłębiący się nad dziedzińcem dym, ale tam, gdzie na chwilę się rozwiał, można było dojrzeć maleńkie postaci uwijające się pośród ruin. – To muszą być żołnierze, którzy zostali z majorem Darane – mruknął Tagers spoglądając na powoli znikający za prawą krawędzią ekranu dziedziniec. – Przynajmniej oni żyją. – Niech Bóg ma w opiece pozostałych – dodał patriarcha. Rada Apostołów z pewnością zażąda wyjaśnień.
***
Świtało już, gdy na niebie nad Montségur pojawił się mały punkcik. Major Darane wpatrywał się w niego tępo. Tylko to mógł teraz robić. Patrzeć i czekać. Spojrzał na żołnierzy, którzy siedzieli oparci o mur nieopodal. Mieli szczęście, że przeżyli. Zostali z nim na powierzchni, podczas gdy reszta badała tunele pod twierdzą. Syknął, gdy ból w ramieniu odezwał się silniej. Gdy góra eksplodowała, uskoczył w bok przed walącym się murem i złamał rękę. Potem gwardziści pomogli mu zrobić prowizoryczny temblak, na którym teraz ją opierał. Dwóm jego ludziom nie udało się uciec i zginęli przygniecieni cegłami. Jeden z tych żołnierzy był łącznościowcem, a wraz z nim pogrzebany został sprzęt komunikacyjny. Darane liczył, że komunikat, który nadał na chwilę przed tym, gdy mur twierdzy runął, dotarł do dowództwa. Liczył się czas. Im szybciej Katedra dowie się o katastrofie, tym szybciej wyśle pomoc. Być może uda się jeszcze kogoś uratować. Spojrzał znów w niebo. Z jednego odległego punktu zrobiło się pięć większych. Słychać już było warkot rotorów napędzających wirniki potężnych śmigłowców. Po chwili dało się już rozróżnić typy jednostek. Dwie duże, transportowe maszyny, zapewne ze sprzętem ratunkowym, dwa lekkie, bojowe śmigłowce oraz jeden prawdopodobnie przewożący ratowników. Ten ostatni zniżył lot i
zawisł nad dziedzińcem Montségur wzniecając przy tym tumany kurzu i ceglanego pyłu, przed którym żołnierze musieli zasłonić oczy. Potem wzbił się i poleciał za górę śladem pozostałych czterech śmigłowców. Szukają miejsca do lądowania, pomyślał Darane. A my nadal możemy tylko czekać. Z całego oddziału majora tylko trzech ludzi wyszło bez szwanku. Pozostali mieli połamane kończyny, żebra lub skręcone stawy. Jeden na oczach Darane’a wykrwawił się na śmierć, gdy ostry kawałek cegły przeciął aortę. Należał do plutonu Ravendorfa. Dostał się do Inferno po półrocznym, morderczym kursie, a to była jego pierwsza akcja. W końcu na dziedzińcu twierdzy pojawili się ratownicy. Część z nich dźwigała nosze, co major Darane przyjął z wyraźną ulgą. Dla tych najciężej rannych czekanie się skończyło. Za ratownikami szedł postawny mężczyzna, wysoki i potężnie zbudowany o szarych, krótko przystrzyżonych włosach. Darane był gotów się założyć o każdą sumę, że jego oczy także są szare. Mężczyzna rozejrzał się po pobojowisku. W tym czasie Darane wstał z wysiłkiem i ruszył w jego kierunku. – Major Darane? – Zapytał mężczyzna. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał wyciągnąć wielką jak bochen chleba dłoń w kierunku żołnierza, ale się zreflektował. – To ja. – Melduje się kapitan Lars Wolken z korpusu inżynieryjnego. – Ku chwale Chrystusa. Wybaczy pan, że nie zasalutuję – powiedział Darane unosząc lekko rękę na temblaku – ani nie podam panu ręki. – Ku chwale Chrystusa. Oczywiście. Widzę, że natrafiliście tu na nielichą niespodziankę – rzekł Wolken i ponownie powiódł wzrokiem po gruzowisku. – Korytarze pod twierdzą były zaminowane. Trzy czwarte mojego oddziału znajdowało się pod ziemią. Tu, na dziedzińcu straciłem dwóch ludzi. Przygniotły ich cegły z walącego się muru. Trzeci oberwał ostrym odpryskiem i wykrwawił się. Z pozostałych większość jest lżej lub mocniej ranna.
– W tym i pan, jak widzę. Proszę się nie martwić. Moi ludzie już się zajmują pańskimi żołnierzami. Proponuję, aby wraz z innymi lżej rannymi zszedł pan do śmigłowców. – Z całym szacunkiem kapitanie, ale wolałbym zostać. – Na nic mi się pan tu nie przyda, majorze. A na dole mam cały oddział piechoty do ochrony i dwa bojowe śmigłowce klasy Ezechiel, jeśli martwi pana ewentualny atak heretyków. – Tam są moi ludzie! Wolken przez chwilę patrzył Darane’owi w oczy, nieco zaskoczony wybuchem majora. – Dobrze – rzekł w końcu. – Jeśli tak panu zależy, może pan zostać. Proszę tylko nie wchodzić mi w drogę i nie przeszkadzać. – Dziękuję – odparł Darane. Wolken skinął głową i poszedł do ratowników, którzy na miejscu opatrywali lżej rannych żołnierzy. Dowódca grupy inżynierów i ratowników sprawnie podzielił swoich ludzi na kilka ekip, z których każda zajęła się oczyszczaniem innego fragmentu dziedzińca. Niestety musieli się obyć bez pomocy ciężkiego sprzętu. Był zupełnie nieprzydatny po pierwsze dlatego, że bardzo trudno byłoby dostarczyć maszyny na dziedziniec zamku, a po drugie wciąż istniała szansa na odnalezienie kogoś żywego. Użycie maszyn oznaczałoby dla nich pewną śmierć. Trzy grupy pracowały jednocześnie przy wszystkich zejściach do podziemi. Czwarta, największa, zabezpieczyła pochylony mur, aby nie runął im na głowy, a następnie cegła po cegle zaczęli rozbierać gruzowisko, jakie powstało w miejscu, gdzie zawalił się drugi mur. Dosyć szybko odnaleźli zwłoki radiowca oraz drugiego żołnierza. Zapakowali ciała do czarnych worków z białymi krzyżami i położyli przy bramie twierdzy obok identycznego worka, w którym znajdowało się ciało gwardzisty, który się wykrwawił. Darane patrzył na to ponurym wzrokiem. Miał świadomość, że to dopiero początek, że worków będzie przybywać. Żywił jednak nadzieję, że przynajmniej
niektórzy z jego ludzi jeszcze żyją. Ale aby się o tym przekonać, musiał zaczekać. Drużyny wgryzające się w podziemia Montségur posuwały się w żółwim tempie. Każdy odgruzowany metr musiał być podstemplowany i zabezpieczony, dopiero potem można było iść dalej.
***
Ciemność i cisza. Gęste powietrze, smakujące pyłem, który drapał wyschnięte gardło. Tępy ból rozsadzał czaszkę, przewiercał kończyny i klatkę piersiową. Próbował się poruszyć, syknął z bólu i zrezygnował. Był w stanie jedynie lekko obrócić głowę. Chciał krzyczeć, ale z krtani wydobył się jedynie słaby charkot.
***
– Jak się pan czuje? – zapytał Wolken przysiadając obok Darane’a. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i podsunął majorowi. Ten odmówił ruchem głowy. – Dziękuję – odparł. – Czuję się dobrze. – Znaleźliśmy więcej ciał – podjął kapitan wypuszczając kłąb dymu. – W dużej sali po zachodniej stronie. Major skinął głową. – Są pewne dowody – ciągnął Wolken – mówiące, że tam znajdował się mechanizm wyzwalający zapalnik. Major ponownie skinął głową.
– Generator prądu – mruknął. – Co proszę? – nie dosłyszał inżynier. – Tuż przed eksplozją jeden z dowódców plutonu zameldował, że znaleźli generator prądu. Uruchomił go, zanim zdążyłem zareagować. A potem ta cholerna góra wybuchła. Mogę jednak prosić tego papierosa? Kapitan bez słowa wyjął paczkę z kieszeni. – Cztery lata bez peta właśnie poszły się paść – stwierdził Darane przypalając papierosa. Spojrzał na ratowników wynoszących kolejne zwłoki w workach i nagle ogarnęła go wściekłość. – Który to?! – wrzasnął podrywając się nagle. Papieros upadł na ziemię. – W którym z tych worków jest Deveraux?! Ratownicy zatrzymali się w pół kroku, niepewni co począć w tej sytuacji. – Rozerwę sukinsyna na strzępy! – darł się Darane szybkim krokiem zmierzając w stronę ratowników. Wolken w trzech susach znalazł się przy majorze. Złapał go za lewe ramię a ten poczuł, jakby ścisnęło go imadło. – Spokojnie, majorze – powiedział. – To, że zmasakruje pan zwłoki biednego głupka nie przywróci życia pana chłopcom. Darane zwiotczał w rękach Wolkena. Potem potrząsnął głową, wyzwolił się z uścisku i zawrócił. – Medyk! – wrzasnął jeden z ratowników wybiegając z tunelu. – Dajcie medyka! Znaleźliśmy żywego! Na te słowa major pognał w kierunku zejścia do podziemi. Za nim biegł już Wolken i dwóch ludzi z noszami. Oficerowie zatrzymali się tuż przed schodami prowadzącymi do tuneli. Czekali. Po kilku minutach ratownicy znów się pojawili niosąc na noszach młodego żołnierza. Był nieprzytomny, a w
oddychaniu pomagała mu maska tlenowa, ale żył. – Tak blisko epicentrum – mruknął kapitan. – To cud, że przeżył. Rozejrzał się po swoich ludziach, równie, a może nawet bardziej zdumionych. – No, chłopaki! – zawołał i klasnął. – Do roboty! Ten pełen energii i entuzjazmu okrzyk, połączony z faktem, że znaleziono ocalałego, dodał skrzydeł ratownikom. Odkrzyknęli coś nieskładnie i rozbiegli się.
***
Co to za dźwięki? Jakieś głosy? Nie, na pewno mi się wydaje… Non nobis Domine… Co to znaczy? Jezu, jak boli… Pić. Oddałbym duszę za łyk wody. Ból zaraz rozsadzi mi czaszkę. Nie czuję rąk ani nóg. Jakbym ich nie miał. Auu… Jednak są na swoim miejscu, wszystkie. Boże, nie daj mi umrzeć w tych ciemnościach, proszę. A jeśli spełnisz moją prośbę obiecuję… Nagły chrobot kamieni gdzieś powyżej niego przerwał strumień myśli. Jeśli Bóg akurat nadstawił ucha, widocznie nie obchodziło Go, co Ateron Kern chce Mu obiecać. Mimo to porucznik Gwardii w myślach dokończył swoje przyrzecznie. Potem pojawiła się malutka plamka światła, która boleśnie zakłuła go w oczy. Musiał zamknąć powieki. Chrobot się nasilił, światła było coraz więcej. Zaryzykował spojrzenie. Dziura nad jego głową powiększyła się jeszcze, a zaraz potem światło przysłoniła czyjaś głowa. Przynajmniej miał nadzieję, że to czyjaś głowa, bo nie widział wyraźnie. – Hej… – szepnął. Głowa zniknęła i dał się słyszeć krzyk. – Mam kolejnego! Szybko, do mnie!
W tym momencie Ateron stracił przytomność.
ROZDZIAŁ 5
Było głośno i trzęsło. Słyszał warkot silnika i krzyki. Po chwili zorientował się, że jest w śmigłowcu. Wszystko go bolało. Otworzył oczy. – Odzyskał przytomność! – krzyknął ktoś. Nad Ateronem pojawiła się obca twarz. Ratownik zaświecił mu w oczy latarką. – Źrenice reagują! – zawołał i odsunął się poza zasięg wzroku Kerna. Po chwili pojawił się znów. – Jak się czujesz? – zapytał. Ateron jęknął niezrozumiale. – Spokojnie, niedługo będziemy w szpitalu. – Krzyż… – Co takiego? – Tam był krzyż… Miał rozwidlone końce… – Chcesz się pomodlić? – ratownik był zdezorientowany. – Non nobis, Domine… – Masz gorączkę, płoniesz. Czekaj, dam ci coś… Ateron wyciągnął dłoń, chwycił ratownika za koszulę i przyciągnął do siebie. – Non nobis, Domine – szepnął. – Non nobis... – Co się dzieje? – zapytał ktoś z tyłu. – Ma gorączkę – wyjaśnił sanitariusz, prostując się. – Bredzi.
– Daj mu morfinę i coś na uspokojenie, mamy innych, którymi trzeba się zająć! – Tak jest – odparł ratownik, po czym zwrócił się do rannego żołnierza: – To ci pomoże. Wyjął z apteczki strzykawkę oraz ampułkę przeźroczystego płynu. Napełnił plastikowy cylinder, odszukał żyłę na ramieniu Kerna, wbił igłę i wcisnął tłok. Po chwili Ateron zasnął. Kilkanaście minut później helikopter wylądował na Ile de la Cité. Na placu już czekali lekarze i sanitariusze. Spoglądali niepewnie na stojące w pewnym oddaleniu trzy osoby. – Chcę wiedzieć, jak wygląda sytuacja – powiedział patriarcha zwracając się do Vanzeena. – Czy ktoś jest przytomny? Inkwizytor skinął na swojego asystenta, Lucillusa Rovtoya, który szybkim krokiem ruszył w kierunku śmigłowca. Patriarcha obserwował mnicha rozmawiającego z jakimś lekarzem, który skierował go dalej. Po chwili Lucillus zaczepił ratownika, który wskazał żołnierza leżącego na właśnie wynoszonej noszy. Rovtoy słuchał słów sanitariusza. Nagle chwycił go za ramiona, lekko potrząsnął. Po chwili puścił pobladłego ratownika i wrócił do czekających nań dostojników. – Ten ratownik twierdzi, że jeden z gwardzistów mówił coś o krzyżu, który ma rozdwojone końce. – Dziękuję, Luc – powiedział Vanzeen. – Jest coś jeszcze – podjął asystent. – Ten żołnierz w gorączce mówił po łacinie. – Co w tym niezwykłego? – Te słowa brzmiały: Non nobis, Domine. Non nobis. Patriarcha spojrzał na Luca. – Jesteś tego pewien? – zapytał. – Te słowa powtórzył sanitariusz, który się nim zajmował.
– Zdobądź jego nazwisko. I nazwisko gwardzisty. To powiedziawszy, patriarcha odwrócił się i ruszył w stronę siedziby Świętego Oficjum. Luc spojrzał na inkwizytora. – Słyszałeś, co powiedział patriarcha – rzekł Vanzeen. Luc skłonił się i pomaszerował do śmigłowca.
***
Pomieszczenie, w którym siedział Doskonały, było małe i brudne. Znajdował się w nim tylko przyśrubowany do podłogi stół i dwa krzesła. Goła żarówka oświetlała pokój wydobywając niepokojące cienie z kątów. Posadzka była pokryta ciemnymi plamami zakrzepłej krwi. Pokój przesłuchań. Pamiętał jak przez mgłę, że już tu był. Inkwizytor nafaszerował go wtedy narkotykami. Serum prawdy. Na pewno wyjawił kryjówkę katarów, nikt nie był na tyle silny, aby oprzeć się specyfikowi. Później, gdy zorientował się, co z nim zrobili, ogarnęła go rozpacz. Myślał o tych wszystkich ludziach, o swoich braciach i siostrach, którzy zostali w twierdzy. Mógł się tylko za nich modlić. I modlił się przez cały dzień i całą noc, za wszystkich razem i każdego z osobna wierząc, że Bóg przyjmie ich u Siebie. Po przesłuchaniu przenieśli go do innej celi. Bał się, że znów go zamkną w komorze deprywacyjnej. Niepotrzebnie, jak się okazało. Dostał pojedynczą celę i obiad. Zdziwił się i domyślił, że te luksusy długo nie będą trwać. Do procesu, a po nim… Cóż, po nim będzie mu już wszystko jedno. Gdy rano wywlekali go z celi, myślał, że to już. Zamiast jednak trafić przed oblicze Świętego Oficjum, znalazł się znów tutaj. Zastanawiał się dlaczego i w
sercu obudziła się nadzieja. Może jego bracia i siostry zdołali uciec? Może udało im się ukryć przed gniewem Kościoła? W małym, zakratowanym okienku stalowych drzwi pojawiła się twarz strażnika. Po chwili zniknęła i dał się słyszeć zgrzyt przekręcanego klucza. Drzwi stanęły otworem i stanął w nich wysoki, odziany w biel mężczyzna. Dostojnik wszedł do pokoju, a za nim dwóch gwardzistów. – Zostawcie nas samych – powiedział siadając na wolnym krześle. Żołnierze popatrzyli po sobie niepewnie, po czym wyszli. Patriarcha i Doskonały mierzyli się wzrokiem. W końcu ten pierwszy przerwał milczenie. – Jak ci się to udało? – zapytał cicho. Collier nie odpowiedział. – Jak udało ci się oszukać Vanzeena, skoro byłeś pod wpływem pentotalu sodu? – Nie wiem, o czym mówisz. Patriarcha pokiwał głową i przez chwilę nic nie mówił. – Nie wiesz też zapewne – podjął – że wasza kryjówka była zaminowana? Że kiedy te miny eksplodowały, pogrzebały prawie cały oddział Gwardii? Nic o tym nie wiesz? Doskonały zaprzeczył ruchem głowy. – Czy to Kerival? – zapytał w końcu patriarcha. – To Kerival za tym stoi? – Nie wiem, kogo masz na myśli. Nie znam nikogo, o takim nazwisku. – Oczywiście, że nie znasz – mruknął dostojnik kościelny. – Oczywiście, że nie. Oparł łokcie na stole i nachylił się w stronę Colliera. – Mam dla ciebie propozycję – rzekł jeszcze ciszej. – Powiesz mi, czy Kerival
żyje, czy to on zastawił tę pułapkę, a ja postaram się, abyś umarł szybko i bez bólu. Nie będę ci obiecywał łaski, na nią liczyć nie możesz. Ale na szybką śmierć owszem. Wierz mi, nim to wszystko się skończy, będziesz o nią błagał. – Jedyny Kerival, o jakim słyszałem – odparł po chwili Doskonały – był Wielkim Mistrzem Zakonu Syjonu. Ale o ile mi wiadomo, zginął podczas operacji Czyściec. Patriarcha odchylił się na twardym krześle i ponownie pokiwał głową. Potem wstał i bez słowa wyszedł z pokoju przesłuchań.
***
– To oczywiste, że była to pułapka – stwierdził Vanzeen. Siedział w głębokim fotelu w komnacie patriarchy. Dostojnik stał tyłem do niego przy jednym z witraży z rękami założonymi na plecach. Witraż przedstawiał jednego z żołnierzy Gwardii zatykającego proporzec z krzyżem na wzgórzu. Ciężki wojskowy but opierał się o pierś martwego muzułmanina. W tle krętym strumieniem płynęła rzeka. Scena przedstawiała kontrofensywę Krucjaty, która ruszyła znad Loary. – Wiem o tym – warknął hierarcha. – Po co mi to mówisz? – Bo skoro już sobie wyjaśniliśmy oczywistości, możemy się zastanowić kto tę pułapkę założył i dlaczego. Patriarcha odwrócił się, podszedł do fotela i usiadł ciężko. – Czy to nie jest jasne? – zapytał. – To Kerival. A zrobił to, żeby mi pokazać, że może. Żeby mnie upokorzyć. Spójrz, jakimi metodami się posłużył. Wysłał Doskonałego, wiedząc, że go złapiemy i wydobędziemy z niego wszystkie informacje. Słowem nie zdradził mu swoich planów, podejrzewam, że nawet osobiście z nim nie rozmawiał. Biedny starzec nie miał pojęcia, że jest tylko narzędziem. Tak właśnie działa Kerival. To bezwzględny manipulator, który nie cofnie się przed niczym, jeśli tylko pomoże mu to osiągnąć zamierzony cel.
– Nie mamy na to żadnych dowodów… – Czy ty jesteś głuchy? – przerwał gwałtownie patriarcha. – Nie słyszałeś, co mówił twój asystent? Przecież byłeś tam ze mną, gdy wylądowali! – Kern bredził w gorączce. Znaleźli go ledwie żywego, z połamanymi kośćmi. – Więc skąd tak dokładnie zna symbol i motto? – Nie wiem. Może gdzieś zobaczył. Może ktoś mu powiedział. – Gdzie? Od kogo? Tylko nieliczni są świadomi faktu, że kiedyś istniał Zakon Syjonu, a ci nie pisną o tym słowem. – Poza hierarchią Kościoła wciąż jeszcze żyją ludzie, którzy pamiętają. Przekazują tę wiedzę innym. Młodszemu pokoleniu. Tak rodzą się mity i legendy. Powinieneś to wiedzieć. Nie da się wyplenić całego zła, nie można zetrzeć wszystkich jego przejawów. – Wiem – westchnął patriarcha. – Wiem. Twoja obsesja na punkcie Kerivala i Zakonu robi się niebezpieczna, przyjacielu, pomyślał inkwizytor. Zaczynam się o ciebie martwić. – Ale jeśli nie Zakon – ciągnął patriarcha – to kto? Vanzeen zamyślił się na chwilę, nim odpowiedział. – A wziąłeś pod uwagę, że te miny mogły być pozostałością dawnej infrastruktury? Sprzed operacji Czyściec? Patriarcha rozważył słowa inkwizytora. – Sądzisz, że katarzy zaminowali swoją bazę na wypadek szturmu? – Tak. Ale nasze wojska ich zaskoczyły. Nie zdążyli odpalić ładunków wybuchowych. – A nasi saperzy to przeoczyli? Vanzeen rozłożył ręce.
– Wygraliśmy decydującą bitwę tamtej wojny. To był dzień, w którym Zakon przestał istnieć. Baza została zdobyta i zabezpieczona. Być może nie szukano zbyt dokładnie, bo nie spodziewano się żadnych zagrożeń? – Być może masz rację – odparł patriarcha, choć ani przez chwilę w to nie wierzył. Inkwizytor nie wiedział albo tylko udawał, że nie wiedział, iż miny wybuchły, gdy jeden z gwardzistów uruchomił stary generator prądu. W dniu operacji Czyściec, prąd płynął w bazie. To znaczyło, że ktokolwiek zaminował tunele pod górą, musiał to zrobić później, gdy Gwardia już się stamtąd wycofała. Inaczej nie było możliwe, aby podłączyć zapalnik do generatora. Patriarchę martwił również symbol i motto, które rzekomo widział porucznik Gwardii. Operacja Czyściec zawdzięczała swą nazwę nie tylko temu, że ostatecznie rozwiązała problem herezji katarskiej, ale też usunęła wszelkie ślady istnienia Zakonu Syjonu. Dostojnik był pewien, że jakiekolwiek symbole Zakonu istniejące w ich bazie zostały zniszczone. Nie pominięto by wielkiego na pół ściany malowidła. Patriarcha zastanawiał się, czy inkwizytor w coś gra, czy po prostu jego wiek daje o sobie znać. Być może starzec nie jest już tak błyskotliwy i przenikliwy, jak niegdyś? Nagle zaczął się obawiać przebiegu nadchodzącego procesu Dominique’a Colliera.
*** Najpierw było światło. Oślepiające, białe światło, które ostrym bólem wbijało się w mózg. Musiał zamknąć oczy. Potem pojawiły się dźwięki. Na początku ich nie rozróżniał, były tylko jednolitym szumem w tle. Po chwili był w stanie wyodrębnić rozmowy i mechaniczne popiskiwania aparatury. Zaryzykował otwarcie oczu. Po chwili w polu widzenia pojawiła się twarz. – Jak się czujesz? – zapytał major Darane. Ateron próbował coś odpowiedzieć, ale głos uwiązł mu w krtani.
– Zaczekaj – twarz zniknęła, a po chwili pojawiła się znów. – Masz napij się. Ateron poczuł nacisk słomki na ustach i zaczął łapczywie pić. – Gdzie jestem? – W szpitalu wojskowym. Gwardzista pokiwał głową. Choć nigdy wcześniej nie był w lazarecie, wiedział, że masywny, czteropiętrowy, pomalowany na biało budynek mieścił się w północno-wschodniej części Ile de la Cité. – Jak długo byłem nieprzytomny? – zapytał, gdy już zaspokoił pragnienie. Darane odstawił szklankę na półkę i usiadł na krześle. Kern zauważył, że prawą rękę ma w gipsie. – Trzy dni – powiedział major. – Co się tak naprawdę stało? – To była zasadzka. Katarzy zastawili na nas pułapkę, a my w nią radośnie wpadliśmy. – Wszystko mnie boli… – To dobrze – na twarzy Darane’a pojawił się nikły uśmiech. Ateron ze zdziwieniem popatrzył na majora. – To znaczy, że nie jesteś sparaliżowany – wyjaśnił dowódca. – Wykpiłeś się tanim kosztem. Masz tylko połamane nogi i jedno żebro, pękniętą kość przedramienia oraz wstrząs mózgu. – A reszta? – Wasze plutony praktycznie przestały istnieć – westchnął major. – Trzy czwarte żołnierzy zginęło w tych tunelach. – Tiro i Jasper?
– Tiro jest nieprzytomny. Ma połamane żebra, jedno z nich przebiło płuco. Istny cud, że żyje. Jasper nie miał szans. Praktycznie stał na bombie. – Jasna cholera… Ateron opadł na poduszkę. Jasper, roztrzepany, wiecznie wesoły i beztroski Jasper, z którym przyjaźnił się od dziecka nie żył. Ciężko było uwierzyć, że już nigdy z nim nie porozmawia, nie ujrzy jego zawadiackiego uśmiechu. Nie spotkają się już całą trójką, razem z Tiro, żeby pogadać i pożartować przy piwie. Spróbował odsunąć od siebie ponure myśli. Rozejrzał się wokół siebie. Leżał w dużej, białej sali. Na prawo i lewo ciągnął się rząd łóżek, między którymi uwijali się lekarze i pielęgniarki. W powietrzu unosił się drażniący zapach środków odkażających. Najciężej ranni leżeli przy drzwiach. Byli podłączeni do kroplówek, przeróżnych maszyn wspomagających funkcje życiowe, do urządzeń monitorujących pracę serca i płuc. Choć Ateron bardzo się starał, nie był stanie stwierdzić, gdzie leży Tiro. – A… ten nowy, który przyszedł za Corsę? Nie mogę sobie przypomnieć jak się nazywał… – Daro. Gael Daro. Zginął. Ateron zamknął oczy i westchnął. Kolejna śmierć… – Muszę już iść – powiedział Darane. – Odpoczywaj. – Majorze… – Tak? – Ten Doskonały, przez którego to wszystko… – Co z nim? – Proces już był? Major pokręcił głową. – Jutro – powiedział.
– Chciałbym przy tym być. Darane przez chwilę milczał. – Zobaczę co się da zrobić – powiedział w końcu. – Mam jeszcze jedną prośbę. – Tak? – Mógłby mnie pan poczęstować papierosem? – Obawiam się, że tu nie wolno palić, poruczniku – odparł Darane z uśmiechem i wyszedł. – Kurwa – mruknął Ateron opadając na poduszkę. Po chwili dopadło go zmęczenie. Powieki zaczęły mu ciążyć i choć próbował z tym walczyć, w końcu uległ i zasnął.
***
Katedra była wypełniona po brzegi i gwarna jak hala sportowa. Ludzie cisnęli się, tłoczyli, przekrzykiwali i cuchnęli potem. Kolorowa ciżba, domagająca się igrzysk. Niektórzy przyszli z dziećmi. Ojcowie nosili je na barana, żeby maluchy dobrze widziały przedstawienie, jakie rozegra się przed ołtarzem. Większość rozmawiała podniesionymi głosami, żywo gestykulowali i komentowali niedawne wydarzenia. Prześcigali się w wymyślaniu scenariuszy procesu. Domorośli eksperci jeden przez drugiego przekonywali co też inkwizytor powinien zrobić z Doskonałym. Oczekiwanie wzmagało i tak już silne podniecenie tłumu. Wśród fal tego oceanu szaleństwa tkwiły dwie nieruchome skały. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna oraz towarzysząca mu kobieta, atrakcyjna brunetka o kręconych włosach, stojący nieopodal głównego przejścia. Zdawali się dziwnie spokojni i jakby nieco nie na miejscu. Nie krzyczeli, nie przekomarzali się, nie wymachiwali rękoma. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi.
Ateron, siedzący na wózku inwalidzkim, z nogami w gipsie wyciągniętymi na wprost, z trudem przedzierał się przez tłum. Miał jednak na sobie czarny mundur galowy Gwardii i każdy, kto rzucił na niego okiem, rychło ustępował mu z drogi i milkł, aby po chwili, gdy już przejedzie, zacząć mówić jeszcze głośniej. – Patrzcie, to jeden nich. – Gwardzista. Z Inferno. – Przeżył jako jedyny! – Głupiś, inni też przeżyli. Ale fakt, niewielu… – Ponoć to Doskonały zwabił ich w pułapkę. Gwardzista ignorował te komentarze, nie zauważył również obserwującej go w milczeniu pary. Lekarze wypuścili go tylko na tę okazję i tylko na gorącą prośbę majora Darane. Po wszystkim będzie musiał wrócić do szpitala na tygodniową obserwację. Obie nogi i ręka bolały, miał więc nadzieję, że proces będzie krótki. Nie mógł jednak odmówić sobie możliwości obejrzenia go. Chciał widzieć na własne oczy jak człowieka odpowiedzialnego za śmierć niemal całego jego oddziału spotyka sprawiedliwość. W końcu dotarł do balustrady, która w takich przypadkach zwyczajowo odgradzała nawę od prezbiterium, profanum od sacrum, gdzie zasiadali członkowie Świętego Oficjum. Za balustradą, na podwyższeniu, ustawiono stół, a za nim trzy krzesła. To z najwyższym oparciem po środku, a pozostałe po obu jego stronach. Po chwili przez drzwi prowadzące do zakrystii weszło trzech mnichów odzianych w czarne, powłóczyste szaty z kapturem odrzuconym na plecy. Gwar w świątyni ucichł niemal natychmiast. Inkwizytor Alexander Vanzeen usiadł na środkowym krześle, dwóch pomocników, których Ateron nie rozpoznawał, po jego prawej i lewej stronie. Za plecami inkwizytora wisiał czterometrowej wysokości, stalowoszary, prosty krzyż. Wszystko w tej Katedrze było proste. Żadnych ozdób, żadnych rzeźb, posągów, czy obrazów. Nawet ogromny krzyż był pusty. Jedynie witraże przedstawiały sceny biblijne oraz ostatnią Krucjatę odpierającą Dżihad. Vanzeen odczekał, aż zapadnie zupełna cisza, po czym gromkim głosem
zawołał: – Wprowadzić oskarżonego! Drzwi od zakrystii ponownie się otworzyły i weszło dwóch strażników trzymających pod ramiona skutego katara. Starzec miał na sobie zgrzebną suknię i był boso, mimo to szedł dumnie wyprostowany. Ateron skrzywił się mimowolnie. Strażnicy doprowadzili oskarżonego na środek, po czym oddalili się i stanęli przy drzwiach. Doskonały spojrzał na inkwizytorów. Alexander Vanzeen nieznacznie pochylił się do przodu. – Dominique’u Collier – zaczął. – Jesteś oskarżony o szerzenie herezji. O obrazę Świętego Kościoła Rzymskiego. Świadomie i z rozmysłem wprowadziłeś w błąd Święte Oficjum, przez co doprowadziłeś do śmierci sześćdziesięciu sześciu żołnierzy oddziału Gwardii. To, że podczas przesłuchania z użyciem pentotalu sodu Doskonały powiedział wszystko, co wiedział, nie miało żadnego znaczenia. Tłum zaszemrał. Inkwizytor milczał i czekał, aż zapadnie cisza. – Czy przyznajesz się do winy? – Nie. – Samo twoje istnienie jest zniewagą dla Boga! – zawołał Vanzeen, gdy ludzie umilkli. – Bóg kocha wszystkie swoje dzieci – powiedział Collier. Mimo że mówił cicho, jego głęboki głos był doskonale słyszalny w każdym zakamarku Katedry. – A więc jesteś dziecięciem Bożym, tak? – zapytał inkwizytor. – Wszyscy jesteśmy – odparł Doskonały równie cicho, jak poprzednio. Stał przed kapitułą Świętego Oficjum wyprostowany, niemal wyniosły pomimo szaty pokutnej i skutych kajdankami rąk.
– Więc dlaczego się od Niego odwróciłeś? – zapytał znów inkwizytor. – Nie odwróciłem się od Boga. Od Niego nie można się odwrócić. – Ale od Świętego Kościoła można. Czy od niego się odwróciłeś, heretyku? – Czym jest kościół? – z kolei zadał pytanie Doskonały. – Jest drogą do zbawienia, jest jedyną drogą prowadzącą do Raju i przed oblicze Boga – odparł Vanzeen. Podjął grę Doskonałego mimo ostrzeżeń patriarchy i to był błąd. Zrozumiał to już po chwili. – Jest kurwą – powiedział Collier. Te dwa słowa powiedział jeszcze ciszej, niż poprzednio, ale zgromadzeni w Katedrze ludzie, wsłuchujący się w każde słowo katara, słyszeli je aż nadto wyraźnie. W świątyni podniósł się szmer. – Cisza! – wrzasnął inkwizytor. Stary katar zachowywał się, jakby nie był świadom zamieszania, jakie wywołał. Wciąż stał dumnie wyprostowany, nieruchomy. Wpatrywał się w wykrzywioną gniewem twarz inkwizytora. – Jesteście ślepymi, głuchymi psami, które nie potrafią szczekać – kontynuował Doskonały. – Sprzedajecie sprawiedliwość, rozgrzeszacie bogatych i potępiacie biednych. Gromadzicie prebendy i powierzacie kapłaństwo oraz kościelne dostojeństwa nic niewartym księżom i niepiśmiennym dzieciom. W Katedrze podniosły się pełne lęku i niedowierzania głosy. – Spokój! – krzyczał Vanzeen. – Uciszcie się natychmiast! Niemal nikt go nie usłuchał, ale cisza zapadła natychmiast, gdy ponownie przemówił Doskonały: – My jesteśmy prawdziwym Kościołem Bożym! – zawołał starzec odwróciwszy się twarzą do zgromadzonych w świątyni ludzi. – Przejrzyjcie na oczy!
Zauważcie, jak wszystkie nauki Chrystusa stoją w sprzeczności z grzesznym Kościołem Rzymskim! Kościół prześladuje i morduje wszystkich, którzy ośmielają się myśleć inaczej! Rządzi prowincjami i okręgami nurzając się w bogactwach tego świata. Wszyscy drżą przed nim ze strachu! A przede wszystkim prześladuje on i zabija święty Kościół Chrystusowy, przyjmujący to wszystko cierpliwie jak owca, która nie broni się przed wilkiem! Alexander Vanzeen, dotąd sparaliżowany nagłą zmianą, jaka zaszła w Doskonałym i jego przemową, nagle odzyskał władzę nad swym ciałem i głosem. W Katedrze tymczasem zapanował hałas, jak na targowisku. – Wyprowadzić go! – inkwizytor krzyknął do strażników pilnujących oskarżonego. – Natychmiast! Dwóch strażników przyskoczyło do starca i łapiąc mocno za ramiona pociągnęło do drzwi. – Non nobis Domine, non nobis! – zawołał Collier, nim wyprowadzono go z Katedry. Aterona, gdy usłyszał tę sentencję, przeszedł dreszcz. Nie tylko dlatego, że przypomniały mu wymalowany na ścianie w podziemiach Montségur symbol, ale także, a nawet przede wszystkim dlatego, że Doskonały, gdy wykrzykiwał te słowa, patrzył mu prosto w oczy.
***
Ateron siedział na wózku inwalidzkim. Spoglądał na kołyszące się gałęzie starego dębu rosnącego za oknem. – Co z nim będzie? – zapytał. – Z Doskonałym? Zapewne go powieszą. Całkiem prawdopodobne, że wcześniej skatują tak, że będzie błagał o śmierć. Od razu po procesie Kern wrócił do szpitala. Jakiś czas później odwiedził go
major Darane. Teraz siedział na łóżku Aterona i wpatrywał się w plecy żołnierza. Ateron skinął głową nie odwracając się od okna. – Czyli to była pułapka? – Już ci to wyjaśniałem – Nie – powiedział Ateron. Odwrócił się w końcu ku swojemu dowódcy i podjechał do łóżka. – Nic pan nie wyjaśniał, majorze. – Zasadzka to jedyne wytłumaczenie. Doskonały na przesłuchaniu zdradził kryjówkę heretyków. Na miejscu nie zastaliśmy nikogo, za to pół twierdzy zwaliło się nam na łby. – Mógł coś zataić? – Vanzeen przesłuchiwał go osobiście. – Rozumiem. Ateron zdawał sobie sprawę, iż przesłuchania prowadzone przez inkwizytorów są niezwykle wnikliwe i skuteczne, choć nie znał szczegółów. Odchylił głowę i westchnął. Po chwili znów spojrzał na majora. – Czyli ten Doskonały nic nie wiedział o zasadzce? – Na to wygląda. – To nie ma sensu – Kern pokręcił głową. – To terroryści, Ateronie. Nie doszukuj się głębszego sensu w ich działaniach. Wystawili Doskonałego na przynętę, a my ją połknęliśmy razem z haczykiem i spławikiem. Teraz musimy odszukać tego, kto przygotował tę imprezę. Bo to, że ktoś za tym stał, nie ulega wątpliwości. Ktoś, kto objawił nam swoją obecność z prawdziwym hukiem. No cóż, kimkolwiek on jest, wygrał jedynie pierwszą bitwę – major się uśmiechnął. – To zdanie, które na koniec wykrzyczał Doskonały… – powiedział powoli
Ateron nie patrząc na majora. – Ja już te słowa widziałem. – Musiało ci się wydawać. – Nie. Widziałem je na ścianie w jaskini pod Montségur. Major przez chwilę nic nie mówił. – To niemożliwe – powiedział w końcu. – Widziałem. – Przewidziało ci się – rzekł oficer z naciskiem. – Może miałeś jakieś halucynacje po tym, jak przygniotła cię sterta kamieni. Ateron tylko pokręcił głową. – Posłuchaj – major pochylił się w stronę Kerna. – Gdy Inferno wróci do formy, dorwiemy tych drani. Osobiście obedrę ze skóry tego, kto podłożył tę bombę. – Mnie przy tym nie będzie. – Nie rozumiem… – Rozważam wstąpienie w szeregi Inkwizycji. – Żartujesz, prawda? – Nie – Ateron rozejrzał się po sali. – Chcę dopaść tych drani. Zniszczyć tak, jak oni zniszczyli moich przyjaciół. Myślę, że większe szanse będę mieć jako inkwizytor niż żołnierz ślepo wypełniający rozkazy. – W Gwardii jesteś porucznikiem – odparł major. – Porucznikiem. W Świętym Oficjum będziesz zaczynał od zamiatania podłóg. Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? – Nie. Ale to chyba najlepsza droga. Poza tym… – wahał się przez chwilę, nim skończył. – Obiecałem Bogu, że jeśli przeżyję, rozpocznę służbę w Świętym Oficjum, aby móc skuteczniej walczyć z herezją. – Rozumiem – major z powagą skinął głową. – Takich obietnic nie rzuca się na
wiatr i nie można ich nie dotrzymać. Mam tylko nadzieję, że wiesz, na co się decydujesz, synu. – Ja też…
***
W nocy zmarł Tiro. Cicho i spokojnie. Jego ciało po prostu się poddało. Tuż po północy do sali wbiegli lekarz i pielęgniarka, zaniepokojeni cichym alarmem, który włączył się po ustaniu pracy serca. Ateron nie spał, był świadkiem całego zajścia i choć liczył się z tym, że jego najbliższy przyjaciel może nie przeżyć, i tak zrobiło mu się zimno, a przerażenie ścisnęło gardło. W części pomieszczenia, w której leżał Ravendorf zapaliło się światło i rozległy się podniesione głosy. Jego łóżko zostało odgrodzone od pozostałych parawanem. Ateron czuł, że wszelkie wysiłki lekarzy skazane są na niepowodzenie. Nie mylił się. Kilka minut później łóżko z ciałem Tiro zostało wywiezione z sali. Ateron pocieszał się myślą, że jego przyjaciel zostanie pochowany w poświęconej ziemi, z honorami, jako bohater walki o prawdziwą wiarę. Światło zgasło. Nikt nie widział, jak po policzkach dzielnego porucznika oddziału Inferno toczą się łzy. Wtedy ostatecznie utwierdził się w swojej decyzji wstąpienia do Świętego Oficjum.
ROZDZIAŁ 6
Cmentarz dla żołnierzy poległych w boju znajdował się na wzgórzu, na którym niegdyś wznosiła się bazylika Sacré-Coeur. Artyleria Dżihadu zmiotła ją z powierzchni ziemi, razem z prawie całą dzielnicą. Gdy usunięto gruzy, ktoś wpadł na pomysł, aby urządzić tam nekropolię dla dzielnych wojowników Krucjaty. Pomysł zaakceptowano i wkrótce wzgórze poprzecinały żwirowane alejki wzdłuż których rosły drzewa. Odbudowano schody prowadzące do bazyliki, a na jej miejscu postawiono pomnik ku czci poległych. Przedstawiał gwardzistę dzierżącego sztandar Krucjaty, wspinającego się na skałę. Uważne oko mogło dostrzec w skale zarysy postaci, niewyraźne twarze, gdzieniegdzie sugestię głowy nakrytej turbanem. Niektóre z nich były widoczne jedynie pod jednym kątem, inne tylko, gdy światło padało dokładnie w określone miejsce. Wszystko to jednak zbyt rozmyte, mgliste i umowne, aby można było jednoznacznie określić, czy rzeczywiście są to ciała poległych żołnierzy Armii Boga. U stóp pomnika piętrzyły się bukiety kwiatów, wśród których paliły się znicze. Cmentarz podzielony był na dwie części. W starszej, powstałej tuż po odparciu inwazji muzułmanów, wznosiły się okazałe, bogato zdobione pomniki żołnierzy, którzy zginęli w ofensywie przeciwko Dżihadowi. Nowsza część przeznaczona była dla obrońców wiary poległych w walce z herezją oraz terroryzmem podczas długich i trudnych lat, gdy Kościół umacniał swą władzę nad prowincją. Tam nad ciałami zmarłych wyrastały jedynie proste krzyże zaopatrzone w tabliczki z imieniem, nazwiskiem, rangą oraz datą narodzin i śmierci żołnierza. Właśnie w tej części cmentarza odbył się pogrzeb porucznika Tiro Ravendorfa. Spoczął obok innych członków oddziału Inferno, którzy zginęli podczas akcji w Montségur. Ateron był nieprzytomny, gdy grzebano Jaspera Deveraux i innych, nie mógł jednak nie pojawić się na pogrzebie drugiego przyjaciela. Wymógł na majorze Darane, aby go zabrano, mimo protestów lekarzy bojących się, że Ateron jest jeszcze zbyt słaby i silne emocje towarzyszące takim uroczystościom mogą się negatywnie odbić na jego procesie rekonwalescencji, zwłaszcza w sferze psychicznej. Kern, usłyszawszy te rewelacje z ust majora, skwitował je jednym słowem: – Gówno.
Pokonanie stromych schodów ciągnących się w górę zbocza stanowiło dla poruszającego się o kulach Aterona nie lada wyzwanie. Pomagało mu dwóch innych gwardzistów. W końcu jednak znaleźli się na prostej drodze, która wzdłuż szpaleru drzew prowadziła na miejsce ostatniego spoczynku Tiro. Kern odepchnął ręce żołnierzy, którzy do tej pory go prowadzili. Wyprostował się na tyle, na ile pozwalał jego stan, wygładził galowy mundur i o własnych siłach ruszył dalej. Na miejsce dotarł w samą porę. Kapelan Gwardii właśnie rozpoczynał modły. Wokół trumny stojącej nad otwartym grobem zebrali się chyba wszyscy żyjący członkowie Inferno, a także sporo żołnierzy piechoty. Śmierć niemal całego oddziału w pułapce zastawionej przez heretyków była dla wszystkich wstrząsem. Ateron przepchnął się do pierwszego rzędu. Nieopodal dostrzegł majora Darane, który nieznacznie skinął mu głową. Obok majora stał pułkownik Kor Tagers. – Módlmy się – wezwał kapłan. Wszyscy zgodnie pochylili głowy, jedynie Ateron wpatrywał się w trumnę z ciemnego drewna, w której leżał jego przyjaciel. – Niech Pan przyjmie u Siebie swego pokornego sługę, porucznika Gwardii Tiro Ravendorfa, który oddał życie służąc Mu i broniąc prawdziwej wiary. Niech Jezus Chrystus w swej łaskawości wybaczy mu jego grzechy i pozwoli zasiąść po swojej prawicy, gdzie pławić się będzie w łasce Pana. Ksiądz sięgnął po kropidło, intonując jednocześnie żałobną pieśń. Zgromadzeni podjęli melodię i po chwili wzgórze rozbrzmiało żalem. – Ojcze Nasz, któryś jest w niebie… – zaczął kapelan, gdy pieśń dobiegła końca, a tłum kontynuował. – Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja… Ateron powtarzał słowa wraz z innymi, jednak nie znajdował pocieszenia ani w tej modlitwie, ani w tych następujących po niej. Rozpoczęła się ostatnia część ceremonii pogrzebowej. – Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie – zawołał kapłan, a tłum odpowiedział:
– A światłość wiekuista niechaj mu świeci. Ateronem te słowa wstrząsnęły, jak gdyby dopiero teraz z pełną mocą dotarło do niego, że Tiro rzeczywiście nie żyje i że właśnie towarzyszy mu w jego ostatniej drodze. – Niech odpoczywa w pokoju wiecznym. – Amen. W rytm tych słów trumna z ciałem Tiro zaczęła się opuszczać, aby, nim przebrzmi ostatnie „amen”, kończące trzecie powtórzenie modlitwy, spocząć na dnie grobu. Ateron ani na moment nie oderwał od niej wzroku, jakby chciał wzrokiem przebić grube drewno i jeszcze raz spojrzeć w twarz przyjaciela. Świat nagle stracił ostrość, kształty rozmyły się i zaczęły falować, i minęła chwila, nim Ateron uświadomił sobie, że to łzy wypełniają jego oczy. Mrugnął, pozwalając im spłynąć po twarzy.
***
Drzwi windy, ukrytej w jednym z zewnętrznych, północnych filarów Katedry, rozsunęły się z cichym szumem. Major Darane w towarzystwie poruszającego się o kulach Aterona wszedł do środka i wcisnął przycisk. Kabina drgnęła i pomknęła w górę, aby zatrzymać się po kilku sekundach. Ponownie dał się słyszeć szum i oczom porucznika Gwardii ukazały się komnaty patriarchy. Ateron był tu po raz pierwszy. Rozglądał się z zainteresowaniem, acz dyskretnie, gdy major prowadził go przed oblicze hierarchy Kościoła. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to ogromne, zakończone ostrymi łukami witraże, przedstawiające sceny z czasów Krucjaty przeciwko Dżihadowi. Światło, przefiltrowane przez kolorowe szyby, rzucało na podłogę barwną mozaikę. Na lewo od windy były zamknięte drzwi prowadzące, jak sądził Ateron, do prywatnych pokoi dostojnika. Po prawej stronie wokół niskiego stolika stały kanapa obita czarną skórą i pasujące do niej dwa fotele. Nad nimi wisiała reprodukcja Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci. Dalej znajdowało
się duże biurko z ciemnego drewna w kształcie litery L, za którym, zgarbiony nad jakimiś papierami, siedział patriarcha. Za plecami miał przeszklone drzwi prowadzące na balkon, z którego rozciągał się widok na stolicę prowincji. Darane pewnym krokiem ruszył w stronę biurka, Ateron pokuśtykał za nim. Stanęli przed hierarchą: major wyprężony niczym struna, porucznik wyprostowany na tyle, na ile pozwalał mu jego stan. Żaden z nich nie odezwał się słowem, a patriarcha nie zaszczycił ich spojrzeniem. Dopiero, gdy skończył czytać dokument, który aktualnie zaprzątał jego uwagę, podniósł brodatą twarz na interesantów, odchylając się w fotelu. Biel jego stroju ostro kontrastowała z czarnymi mundurami Gwardii, na rękawach których naszyte były pomarańczowe błyskawice – emblematy Inferno. Patriarcha spojrzał na majora. Następnie jego zimny wzrok spoczął na Ateronie, który doznał uczucia, jakby go przeszywały ostrza sztyletów. Dostojnik przez chwilę wpatrywał się w oczy porucznika, który nie był w stanie odwrócić wzroku. – Więc chcecie wstąpić do Świętego Oficjum, poruczniku? – zapytał. – Tak, panie. – Dlaczego? – Chcę inicjować działania, a nie tylko czekać i wykonywać rozkazy. – Sądzisz, że w inkwizycji nie będziesz musiał słuchać rozkazów? – oczy hierarchy rozbłysły złowieszczo. – Nie, panie. Wcale tak nie myślę. Ale będę mógł czynnie brać udział w tropieniu i niszczeniu komórek terrorystów. – A co jeszcze wiesz o tych terrorystach? Co wiesz o herezji? – Wiem, że są zagrożeniem dla naszej prawdziwej wiary. Są wysłannikami chaosu, którzy chcą zniszczyć porządek społeczny i zachwiać filarami cywilizacji chrześcijańskiej. – Zachwiać filarami cywilizacji chrześcijańskiej… Ładnie powiedziane.
– Jest jeszcze jeden powód… Patriarcha nie odezwał się, tylko patrzył wyczekująco, aż Ateron nie był w stanie tego wytrzymać. – Gdy leżałem pod gruzami obiecałem… To znaczy prosiłem Boga, aby nie pozwolił mi zginąć. Przyrzekłem, że jeśli mnie ocali, wstąpię do Świętego Oficjum. Patriarcha jeszcze przez chwilę przyglądał się stojącemu przed nim gwardziście. – Idź do inkwizytora Vanzeena – podjął po chwili. – Jeśli on wyrazi zgodę, to ja nie będę się sprzeciwiał. Niniejszym zwalniam cię ze służby w Gwardii. Po czym pochylił się nad biurkiem i zaczął nanosić poprawki na dokumencie, który czytał wcześniej. Major lekko szturchnął Aterona i ten zrozumiał, że audiencja jest skończona. – Ku chwale Chrystusa – powiedział, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Odwrócili się obaj i pomaszerowali do windy. – Zemsta nigdy nie jest dobrym motorem działań, synu – usłyszeli, gdy drzwi kabiny zasuwały się za nimi. Patriarcha przez jakiś czas wpatrywał się w nie. Po raz pierwszy widział tego gwardzistę. Ale ta twarz… Uruchomił swój terminal i wywołał akta osobowe Aterona Kerna.
***
– Chyba dobrze poszło, prawda? – zapytał Ateron, gdy wraz z majorem wyszedł z windy na betonowy dziedziniec przed Katedrą. – Szczerze mówiąc, lepiej niż myślałem – odparł Darane. – Teraz już nie jestem w stanie ci pomóc. Będziesz musiał radzić sobie sam.
Powiedziawszy to major wyciągnął do Aterona dłoń. Ten uścisnął ją serdecznie i uśmiechnął się. – Dziękuję, majorze – powiedział. – Nie ma za co. Mam tylko nadzieję, że wiesz, co robisz. Darane odwrócił się i poszedł w stronę koszar, zostawiając Aterona samego pod filarem Katedry.
***
Siedziba Świętego Oficjum znajdowała się naprzeciw Katedry i była odgrodzona murem od pozostałej części kompleksu. Bramy pilnowało dwóch gwardzistów. Na widok dystynkcji porucznika zasalutowali. – Do inkwizytora Vanzeena – Powiedział Ateron oddając honory. Kule nieco mu to utrudniały. – Czy jest pan umówiony, poruczniku? – zapytał jeden z wartowników. – Inkwizytor mnie oczekuje. Nazywam się Ateron Kern. Wartownik zniknął w przybudówce. Po kilku chwilach wyszedł. – Może pan przejść – powiedział, uchylając jedno ze skrzydeł bramy. – Inkwizytor ma gabinet na piętrze głównego budynku. Ateron skinął głową i mijając gwardzistów, wszedł na teren Inkwizycji. To było państwo w państwie, rządzone przez dominikanów. Zakonnicy odpowiadali jedynie przed inkwizytorami, ci zaś – przed Radą Apostołów. Patriarcha nie miał tu żadnej formalnej władzy. Gwardziści pełniący służbę na terenie Świętego Oficjum na jej czas również podlegali bezpośrednio inkwizytorom. Ateron nie bywał tu często, nigdy też nie został oddelegowany do służby Inkwizycji.
Rolę siedziby Świętego Oficjum pełnił podłużny, piętrowy budynek, przypominający skrzyżowanie więzienia z barakami. Wokół znajdowało się kilka mniejszych budynków, a w oddali Ateron dostrzegł park maszynowy. Wyłożone betonem aleje przemierzali mnisi odziani w białe habity dominikanów. Ateron ruszył w kierunku budynku. I tu przed wejściem wartę pełnili gwardziści; oni również mu zasalutowali. Odsalutował im i wszedł do środka. Wnętrze było przestronne i jasne. Na środku holu stał posąg świętego z nożem wbitym w głowę. Zaciekawiony Ateron podszedł bliżej. Z tabliczki na cokole dowiedział się, że pomnik przedstawiał świętego Piotra z Werony, patrona Inkwizycji. Urodzony w 1203 roku, został zamordowany w roku 1252. Studiował w Bolonii, gdzie wysłuchał homilii świętego Dominika. Było to dla niego impulsem do wstąpienia do Zakonu Kaznodziejskiego. Jako zagorzały wróg herezji, zorganizował we Florencji milicję katolicką. W 1232 roku papież Grzegorz IX mianował go inkwizytorem północnych Włoch. Funkcję tę sprawował aż do męczeńskiej śmierci. Co ciekawe, sam Piotr pochodził z rodziny manichejskich heretyków, ale otrzymał katolickie wykształcenie. Jego zabójca nawrócił się i wstąpił do zakonu dominikanów. Świętego pochowano w Mediolanie, a nóż, który posłużył do zbrodni, przechowywany był w Seveso, w kościele poświęconym męczennikowi. Na piętro prowadziły szerokie schody, których pokonanie sprawiło Kernowi niejaką trudność. W końcu jednak stanął na najwyższym stopniu i rozejrzał się bezradnie. Z tego miejsca rozchodziły się trzy korytarze: jeden krótki prowadzący na wprost oraz dwa dłuższe po lewej i prawej stronie. Musiał poprosić o pomoc przechodzącego akurat mnicha. Ten wskazał ostatnie drzwi na końcu krótszego korytarza. Mogłem się domyślić… W końcu stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami, odetchnął głęboko i zapukał. – Wejść! – rozkazał głęboki głos po drugiej stronie. Z bijącym sercem Ateron wszedł do gabinetu. Alexander Vanzeen, odziany w czarny habit, siedział za biurkiem i przyglądał się gościowi z umiarkowanym zainteresowaniem.
– A, porucznik Kern – powitał go. – Usiądź – dodał, wskazując proste krzesło stojące przed biurkiem. – Inkwizytorze – odparł Ateron, niezgrabnie zajmując miejsce. – Patriarcha poinformował mnie, że chcesz wstąpić do Świętego Oficjum – stwierdził Vanzeen pochylając się do przodu. Splótł chude dłonie i oparł je na blacie. – To prawda. – Domyślam się, inaczej by cię tu nie było. Powiedz mi, dlaczego uważasz, że się do tego nadajesz? To pytanie zaskoczyło Aterona. Zastanawiał się przez chwilę, po czym stwierdził, że najlepiej odpowiedzieć zgodnie z prawdą. – Nie wiem, czy się nadaję, panie. Ale chcę spróbować. – Obawiam się, że to może być za mało. Jesteś dobrym żołnierzem. Dlaczego chcesz z tego zrezygnować i zostać inkwizytorem? – Chcę pomóc wyplenić plagę herezji. Poza tym złożyłem obietnicę Bogu… – Rozumiem. Nie będę stawał ci na drodze w spełnieniu tej obietnicy. Przypuszczam jednak, że nie wstąpisz do zakonu dominikanów, prawda? – zapytał Vanzeen przekrzywiając lekko głowę. Po raz kolejny udało mu się zaskoczyć Aterona. Tego gwardzista nie przewidział. Nie widział siebie w roli mnicha. Zdziwienie musiało się odbić na jego twarzy, gdyż inkwizytor lekko się uśmiechnął. – Tak sądziłem – powiedział. – Nie będę wymagał od ciebie złożenia ślubów przez wzgląd na wzorową służbę w Gwardii, jednak ich brak pozbawi cię niektórych przywilejów. Sądzę nawet, że bardziej mi się przydasz jako świecki członek Świętego Oficjum. Na pewno jednak nie w tym stanie – dodał wskazując kule Aterona. – Dopiero co zdjęli mi gips – wyjaśnił Kern. – Mięśnie potrzebują czasu, żeby się odbudować. Przy intensywnych ćwiczeniach nie powinno to zająć więcej niż
trzy, cztery tygodnie. Vanzeen pokiwał głową. – Więc ten czas spędzisz na nauce – rzekł. – A teraz pójdziesz do pokoju sto pięć. Stamtąd mój asystent zaprowadzi cię do nowej kwatery. Jakieś pytania? – Jedno. Ten znak i słowa, które widziałem w tunelach pod Montségur… Co znaczą? – Po pierwsze nie mogłeś ich widzieć, bo ich tam nie było – powiedział z naciskiem inkwizytor. – Przeszukaliśmy gruzowisko. Po drugie był to kiedyś symbol i motto organizacji zwącej się Zakonem Syjonu. Heretyckiej bandy, którą wytępiliśmy już dawno temu, razem z sektą katarów i ich Doskonałymi. Teraz możesz odejść. Ateron wstał. – Dziękuję, inkwizytorze – powiedział zbierając kule i wychodząc. – Będę miał cię na oku, poruczniku – rzucił jeszcze Vanzeen. Porucznik szybko odnalazł pokój numer sto pięć. Znajdował się mniej więcej w połowie krótkiego korytarza. Zapukał. Nie doczekał się odpowiedzi, więc zapukał jeszcze raz. Znów odpowiedziała mu cisza. Nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Koło biurka przy oknie stał zakonnik w białym habicie. Jedną ręką przyciskał do ucha słuchawkę telefonu, drugą gorączkowo wymachiwał, dając znak, że Ateron ma wejść. – Tak, inkwizytorze – powiedział, gdy Kern zamykał za sobą drzwi. – Właśnie przyszedł. Oczywiście. Odłożył słuchawkę i przyjrzał się gościowi. – Ty jesteś Ateron Kern? – zapytał. – Tak. Inkwizytor powiedział…
– Dobra. Nie ma czasu. Chodź za mną – Przerwał zakonnik. Pozbierał jakieś papiery z biurka i przepchnął się koło Aterona do wyjścia. Otworzył je gwałtownym ruchem i szybkim krokiem, niemal biegiem, wypadł z pokoju. Ateron ruszył za nim zamykając drzwi. Nim zdołał podeprzeć się kulami, mężczyzna zbiegał już ze schodów. – Hej! Zaczekaj! – zawołał Kern. – Nie potrafię z tym biegać! Zakonnik zatrzymał się u stóp schodów, całą swoją postawą zdradzając zniecierpliwienie. – Nie ma czasu – powiedział, gdy Ateron się z nim zrównał. Znów wyrwał do przodu, ale zreflektował się. Po chwili szli już ramię w ramię, w tempie, które Kern był w stanie utrzymać. – Kim jesteś? – zapytał porucznik. – Ja? Nazywam się Lucillus Rovtoy. Możesz mi mówić Luc. Jestem asystentem inkwizytora Vanzeena. Kazał mi zaprowadzić cię do twojego pokoju i wyjaśnić co i jak. Ogólnie mam się tobą zaopiekować, czego, szczerze mówiąc, nie rozumiem. Wyszli z głównego budynku i udali się w głąb terenu Świętego Oficjum. – Będziesz mieszkał w celi, jak inni mnisi – mówił Luc. – Pobudka o czwartej rano, o wpół do piątej msza w kaplicy Saint-Chapelle, a potem śniadanie. Później zakonnicy rozchodzą się do swoich zadań. Tobie póki co nie przydzielono żadnych obowiązków, masz się skupić na ćwiczeniach i nauce. Ateron przyglądał się swojemu rozmówcy. Był młodym, szczupłym, wręcz chudym mężczyzną. Miał bladą cerę i nieco wodniste oczy. Jedną ręką energicznie wymachiwał, drugą przyciskał do piersi swoje dokumenty. Zdecydowanie nie materiał na żołnierza. – Ty też masz swoją celę? – zapytał Kern. – Co? – zakonnik przez chwilę był zbity z tropu. – Nie, ja mieszkam razem z inkwizytorami i wyższymi urzędnikami. Wracając do tematu…
Lucillus wyjaśniał Ateronowi jak trafić do siłowni i sal treningowych. Pokazał bibliotekę. – Na pewno będziesz też chodził na zajęcia dla nowicjuszy. Nie wszystkie, tylko te wybrane. Musisz się zapoznać z historią i działalnością Świętego Oficjum, a także, oczywiście tylko w niezbędnym zakresie, z herezją i jej przejawami. No, już prawie jesteśmy. Tam jest kaplica, o której ci mówiłem. Ateron spojrzał w kierunku wskazywanym przez chudą rękę Luca i ujrzał smukłą, strzelistą budowlę, zwieńczoną iglicą. Przystanął i zapatrzył się w wąskie i wysokie witraże. – Od przodu dopiero zapiera dech w piersiach – wyrwał go z zamyślenia Rovtoy. – To chyba jedyny ocalały z Dżihadu kościół w Paryżu. Pooglądasz go później, teraz nie ma czasu. To powiedziawszy odwrócił się i ruszył między dwa wąskie budynki. – Tu znajdują się cele mnichów – powiedział wskazując oba budynki. – Twoja znajduje się tu. Weszli po pięciu stopniach do budynku po lewej stronie. Był szary i zimny. Przez jego całą szerokość ciągnął się korytarz, po którego obu stronach w równych odstępach znajdowały się drzwi do kolejnych pokoi. Z obu jego końców klatki schodowe prowadziły na piętro. Ateron wspiął się za Luciem na wyższą kondygnację i po chwili stanęli przed odrapanymi drzwiami, niczym nie różniącymi się od innych. Luc wyciągnął klucz i otworzył je. Wszedł do środka, gestem zapraszając Aterona. – To twój nowy dom – powiedział. Kern rozejrzał się. Pomieszczenie rzeczywiście zasługiwało na miano celi. Było wąskie i długie może na cztery metry. Po lewej stronie stało niskie łóżko, a za nim szafa. Na ścianie po prawej stronie wisiało kilka półek, pod nimi znajdował się stolik i taboret. Dalej umieszczono niewielkie biurko, nad którym wisiał krzyż z umęczonym Chrystusem, oraz krzesło. Między biurkiem a szafą małe okno wychodziło na trawnik za budynkiem. Można było stamtąd dojrzeć kaplicę. – Teraz cię zostawię – powiedział Lucillus. – Niedługo zapewne znów się
spotkamy, skoro mam być twoim opiekunem, ale w tej chwili muszę załatwić parę spraw – uniósł lekko plik papierów. – Rozgość się. Chwilę później wyszedł. Ateron westchnął. Oparł kule o stolik, wyciągnął się na łóżku i zapatrzył w sufit. Po chwili wyciągnął z kieszeni munduru paczkę papierosów i zapalniczkę. Wypuścił kłąb dymu i zamyślił się. Po raz pierwszy naszły go wątpliwości. Czy aby na pewno się do tego nadaję? Patriarcha zapytał go, co wie o herezji. Prawda była taka, że niewiele. Był żołnierzem. Pokazywali mu wroga, a on z nim walczył. Weźmy takiego Doskonałego: jedyne, co Ateron o nim wiedział, to to, że był wysokim rangą członkiem ruchu katarów, a więc heretykiem. Stanowił zagrożenie dla Kościoła, czyli należało go wyeliminować. O ile dobrze pamiętał, ostatniego Doskonałego złapano jakieś dwadzieścia lat temu. Ale kim tak naprawdę byli Doskonali? Nagle odkrył, że proste odpowiedzi typu: „są heretykami” teraz nie wystarczą. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej, o ludziach, z którymi walczył. No i jeszcze ten symbol, który widział na ścianie groty pod Montségur… Bo był pewien, że go naprawdę widział, mimo że próbowano mu wmówić coś innego. Vanzeen wspomniał coś o Zakonie Syjonu. Ateron nigdy wcześniej nie spotkał się z tą nazwą. Ten tajemniczy Zakon został ponoć zniszczony. Skąd zatem ich symbol w ruinach? Czy Doskonały miał z nim coś wspólnego? Westchnął ponownie. Tyle pytań… Papieros wypalił się do końca. Ateron wyrzucił niedopałek przez okno i ponownie się położył. Po chwili już drzemał.
***
Zbliżał się do Katedry, ale ta Katedra, tak dobrze mu znana, była inna, jakby wywrócona na lewą stronę. Całe wnętrze zdawało się być na zewnątrz,
wszystkie sklepienia, łuki i kolumny. Przywodziła na myśl rozprutą klatkę piersiową. Podchodził coraz bliżej i bliżej, aż był w stanie odróżnić szczegóły konstrukcji. Obszedł całą budowlę dziwiąc się tym zmianom, aż w końcu stanął przed drzwiami. Długo nie mógł ich otworzyć, zanim zorientował się, że otwierają się do wewnątrz, a nie jak zawsze na zewnątrz. Wszedł ostrożnie. W środku czekała go kolejna niespodzianka. Gładkie, szare ściany przedzielone smukłymi witrażami i czarne kolumny, teraz piętrzyły się dumnie wokół niego, jakby nie pamiętając, gdzie się kiedyś znajdowały, nie zdając sobie sprawy, że dawniej grzały się w promieniach słońca i chłodził je wiatr. W samym centrum świątyni, przed ołtarzem, wbity w posadzkę tkwił dwumetrowy, odwrócony do góry nogami krzyż. Jakaś postać wisiała na nim głową w dół szyderczo się uśmiechając. Ateron podszedł do krzyża i wtedy rozpoznał postać wiszącą na krzyżu. Był to chłopiec, którego Ateron śmiertelnie postrzelił podczas szturmu na opanowaną przez heretyków szkołę. Plując krwią, wypowiedział tylko dwa słowa. – Bóg umarł.
***
Ateron zerwał się z łóżka z jękiem. Serce łomotało mu w piersi. Opadł z powrotem na materac i próbował się uspokoić. Spojrzał w okno i zauważył, że zapadał już wieczór. Pomyślał, że krótki spacer dobrze mu zrobi. Na korytarzu kręciło się kilku młodych mnichów. Przyglądali się ciekawie chodzącemu o kulach mężczyźnie w mundurze Gwardii, ale żaden nie odważył się go zaczepić. Ateron podejrzewał, że przypomina im jakieś egzotyczne, czworonożne zwierzę. Zignorował ich i wyszedł z budynku. Bezwiednie skierował się ku kaplicy Saint-Chapelle. Przyzwyczajony do szarej, surowej bryły Katedry, wprost oniemiał z zachwytu, gdy ujrzał wspaniałe, mieniące się wszystkimi barwami tęczy witraże, poprzedzielane smukłymi kolumienkami. Obszedł kaplicę i zatrzymał się przed wejściem. Tu, nad głównym portalem, pomiędzy dwoma pinaklami, znajdowała się ogromna rozeta, rozświetlona ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Tuż pod nią Ateron dojrzał drugi portal. Zaciekawiony, postanowił wejść do środka.
Nagle znalazł się w gęstym lesie kolumn. Wnętrze było szerokie, ale dość niskie. Sklepienie mieniło się gwiazdami. Witraże znajdowały się wysoko i były skromne w porównaniu z tymi, które podziwiał z zewnątrz. Postanowił udać się na wyższą kondygnację. Przeżegnawszy się, wyszedł z kaplicy i po chwili odnalazł kręte schody prowadzące na piętro. Stanął przed górnym portalem i pchnął drewniane drzwi. Okazało się, że są zamknięte. Rozczarowany, zszedł na dół. Spojrzał jeszcze raz na wspaniałą rozetę, westchnął i powlókł się z powrotem do celi. Spacer i całe to wchodzenie i schodzenie po schodach wyczerpało go, ale pozwoliło zapomnieć o koszmarze. W pokoju czekała go niespodzianka. Gdy on zwiedzał Saint-Chapelle, ktoś dostarczył jego rzeczy ze starej kwatery. Uśmiechnął się do znajomych gratów. Były wśród nich pamiątki przypominające mu o Tiro i Jasperze. Ateron zastanawiał się, czy gdzieś w pobliżu można dostać piwo. ***
Obudziło go bicie dzwonu. Za oknem było jeszcze ciemno. Spojrzał na zegarek. Czwarta rano. Jęknął. Wkrótce potem w całym budynku zaczął się ruch. Ateron słyszał trzaski zamykanych drzwi i rozmowy mnichów. Przypomniał sobie o mszy. Znów jęknął, ale zwlekł się z łóżka i ubrał. Gdy wyszedł ze swojego pokoju, na korytarzu powitały go zaciekawione spojrzenia nowicjuszy. – Ty jesteś tym porucznikiem z Gwardii, prawda? – odezwał się jeden z nich. Ateron odwrócił się ku niemu i zmierzył wzrokiem. Ten, który go zaczepił, był szczupłym blondynem. Prawie dorównywał Ateronowi wzrostem. Miał przenikliwe, szczere spojrzenie i uśmiech. Ateron od razu poczuł do niego sympatię. Skinął głową w odpowiedzi na pytanie. – Nazywam się Theodor Lazar – powiedział mnich podchodząc. – Ateron Kern – odparł były gwardzista i uścisnął wyciągniętą dłoń Theodora.
– A teraz lepiej się pospieszmy, bo się spóźnimy – powiedział Lazar i ruszył korytarzem. Kilka minut później stali przed wejściem do Saint-Chapelle. – Piękna kaplica – westchnął Theodor. – Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zobaczyć tę na piętrze. – Nigdy tam nie byłeś? – Nie. Górna część zarezerwowana jest tylko dla inkwizytorów i innych dostojników kościelnych. My musimy się zadowolić parterem. Dłużej nie mogli rozmawiać, bo zaczęła się msza. Po nabożeństwie, gdy wychodzili z kaplicy, Theodor zagadnął Aterona: – Dlaczego odszedłeś z Gwardii? – Bo miałem dość bierności. Chcę pomóc w wykorzenieniu herezji – Kern odparł tak samo, jak inkwizytorowi, gdy ten zadał mu podobne pytanie. – Słyszałem o waszej ostatniej akcji. Koszmar. – Żebyś wiedział. – To dlatego chodzisz o kulach? Ateron skinął głową. – I tak miałem szczęście, że przeżyłem. Przez chwilę szli w milczeniu. – A ty, Theodorze? Też chcesz zostać inkwizytorem? – Mów mi Theo. Tak naprawdę, to jeszcze nie wiem. Póki co studiuję. Na wybór kariery mam jeszcze trochę czasu. – Te msze o wpół do piątej… – Ateron zmienił temat. – Są codziennie?
– Tak. – Obowiązkowe? – No, raczej. Kern westchnął. – Zaczynam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem. – Nie zastanawiaj się zbyt długo, bo nam nic nie zostanie ze śniadania – rzucił Theo i skierował się do jadalni.
***
– A, jesteś. Dobrze – stwierdził Lucillus Rovtoy, gdy wpadł na Aterona wychodzącego z jadalni. – Jestem. A gdzie miałbym być? – Zobaczymy się potem? – zapytał Theo. – Jasne. Trzymaj się – odparł Ateron. – Zaprzyjaźniasz się – raczej stwierdził niż zapytał Luc. – To dobrze. A teraz do rzeczy. Mam tu dla ciebie plan zajęć. Wręczył Ateronowi kartkę. – Historia Kościoła, historia Inkwizycji… – czytał Kern. – Retoryka? Łacina? – Poza tym wiedza o herezji. Przyda ci się, jeśli chcesz zostać inkwizytorem. – Historię Kościoła przerabiałem. – Tak, wiem. W akademii wojskowej. Ale to był skrót, teraz zaznajomisz się z całą historią. Oczywiście, zważywszy na fakt, że semestr zaczął się jakiś czas
temu, zaległości będziesz musiał nadrobić sam. – Pogadam z Theo, może mi pomoże. Luc zmroził Aterona spojrzeniem. – Naprawdę nie obchodzi mnie jak to zrobisz. Jeśli chcesz zostać członkiem Świętego Oficjum po prostu to zrobisz. – Dobra, nie gorączkuj się tak… – mruknął Ateron. – Oprócz zajęć teoretycznych masz rehabilitację i treningi – ciągnął Rovtoy. – Inkwizytor Vanzeen chce, żebyś jak najszybciej wrócił do normy. Najwyraźniej ma co do ciebie jakieś plany, choć nic mi o nich nie powiedział. Znów zmierzył Aterona wzrokiem. – Podejrzewam, że przez wzgląd na wcześniejsze zasługi i doświadczenie, twoja edukacja przebiegnie w przyspieszonym tempie. Tą zagadkową uwagą Lucillus zakończył rozmowę, odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając Aterona z harmonogramem zajęć oraz mętlikiem w głowie.
ROZDZIAŁ 7
Skrzydło potężnych, pięknie rzeźbionych drzwi, uchyliło się. Do sali, w której obradowała Rada Apostołów, wszedł mężczyzna w białym habicie, przepasanym czarnym sznurem. Stukot obcasów jego butów odbijał się echem od ścian, gdy zbliżał się do stołu. Wokół niego siedziało jedenastu innych mężczyzn, również odzianych w habity. Sala była tak ogromna, że wchodzący doń ludzie wydawali się nienaturalnie mali i nieważni. Wysokie ściany podtrzymywały sklepienie ozdobione freskami o tematyce biblijnej. W murze naprzeciwko drzwi znajdowały się trzy wysokie, ostrołukowe okna. Jedyne wyposażenie sali stanowił długi, mahoniowy stół i dwanaście krzeseł. Jedenaście z nich, ustawionych przy dłuższych bokach stołu, zajmowali apostołowie. Dwunaste, u szczytu, zarezerwowane było dla papieża, który mógł, lecz nie musiał przewodniczyć Radzie. Od czasu Dżihadu każdy papież, wybierany spośród członków Rady, zwyczajowo przyjmował imię pierwszego zwierzchnika Kościoła, Piotra, namaszczonego przez Jezusa. W stół wbudowano również sprytnie zamaskowane terminale komputerowe, które każdy z członków Rady mógł wywołać, wciskając znajdujący się pod blatem przycisk. Mebel ustawiony był wąskim bokiem do drzwi, tak że wchodzący od razu trafiał pod czujne spojrzenie papieża. Apostoł okrążył stół i zajął jedne z pośród dwóch wolnych krzeseł. Poczuł na sobie baczny wzrok pozostałych uczestników spotkania. – Mamy problem? – zapytał jeden z nich. Mężczyzna głęboko odetchnął, nim odpowiedział. – To prawdopodobne, Pawle. Wzdłuż stołu przeszedł szmer. – Jakie są prognozy Papieża? – zapytał ponownie Paweł. – Niejednoznaczne.
– Co to niby ma znaczyć? – zapytał inny apostoł. – To, że dysponujemy zbyt małą ilością danych. – Danych mamy pod dostatkiem! Pochwycono Doskonałego. Przesłuchano go, a on wskazał Montségur, jako miejsce kryjówki innych. Oddział Gwardii, który przybył na miejsce, został pogrzebany w tunelach pod twierdzą. Czego jeszcze potrzeba? – Panowie, spokój – rzekł Paweł. – Przedmiotem prognoz nie ma być to, co się stało w ruinach Montségur. To wiemy aż za dobrze. Heretycy działają, ale to akurat żadna nowość. Nigdy nie uda się ich wytępić całkowicie, chodzi o to, aby do minimum ograniczyć ich ilość i wpływy. Problem, z jakim mamy tu do czynienia, jest innej natury. – Czyż to nie wszystko jedno? Herezja znów podnosi swój ohydny łeb. Czy to nie wystarczy? – Nie, Janie. Nie wystarczy. Chcę wiedzieć, z czym mamy do czynienia. Heretycy od dawna już nie wystąpili jako tak doskonale zorganizowana grupa. Od czasów, gdy Zakon Syjonu przestał istnieć. Po zgromadzonych znów przeszedł szmer. – Czy chcesz powiedzieć, że… – Jan nie dokończył pytania. Paweł pokiwał głową. – Podejrzewam, ale brak mi pewności. Dlatego zaprzęgłem do pracy naszego elektronicznego Papieża. Nie powiedziałem wam o jednej rzeczy, związanej z incydentem w Montségur. Jak doniósł mi patriarcha okręgu Paryż, jeden z poruczników Gwardii, który przeżył, twierdzi, że przed zawaleniem się stropu widział na ścianie groty symbol. Wnioskując z opisu, był to symbol Zakonu. Tym razem głosy podniosły się bardziej. Paweł uniósł rękę i poczekał, aż pozostali apostołowie się uspokoją, nim podjął. – Członkowie grupy, która przeprowadziła akcję ratowniczą nie potwierdzają jego wersji. Podczas przeszukiwania tuneli nie natrafiono na żaden, absolutnie żaden symbol. Ani w miejscu, gdzie znaleziono porucznika, ani nigdzie indziej.
– Więc należy tę historię włożyć między bajki – odparł Jan. – Czyżby? Wydaje mi się, że nie doceniasz powagi sytuacji. Ci, którzy zastawili pułapkę, przesłali wiadomość. Już samo miejsce zasadzki wystarczy za tysiąc słów. Wróg się objawił, panowie. Pytanie tylko, czy jest to nowy, czy stary wróg? – Wygląda na to, że będziemy musieli poczekać na raporty wywiadu. – W takim razie proponuję, abyśmy się zajęli kolejną sprawą – Paweł westchnął. – Satelity Papieża dostrzegły ruchy wojsk na terenie Wielkiego Kalifatu. – Zbliżają się do granicy? – zapytał Andrzej. – Póki co nie. Wygląda to bardziej na przegrupowywanie się, ale będziemy musieli uważnie ich obserwować. – Czyżby przygotowywali się do kolejnej inwazji? – zaniepokoił się Szymon. – Nie sądzę – odparł Paweł. – W każdym razie nic obecnie na to nie wskazuje. Muszą zdawać sobie sprawę, że są za słabi, aby pokonać Kościół. To prawda, że przeludnienie na ich terytorium jest ogromne i grozi im klęska głodowa, ale rozpętanie wojny oznaczałoby samobójstwo. – Przynajmniej zostałby rozwiązany problem przeludnienia – zauważył ponuro Andrzej.
***
Ateron, spocony, opadł na parkową ławkę. Pociągnął łyk wody z butelki i otarł pot z czoła. Poranna przebieżka dobrze mu zrobiła. Rehabilitacja przebiegła dobrze i znów obie nogi miał tak sprawne, jak przed akcją. Lekarze byli zdziwieni jak szybko Ateron odzyskuje formę. Teraz każdego ranka przebiegał kilka kilometrów, w ramach ćwiczenia kondycji. Dzień zapowiadał się pogodnie. Ateron uśmiechnął się do siebie, wystawiając
twarz do słońca. Przyzwyczaił się już do wstawania o świcie i codziennej mszy. Potem śniadanie i bieg. Następnie zajęcia na uczelni i przerwa obiadowa, po której najczęściej Ateron kierował się do biblioteki, aby w spokoju nadrabiać zaległości w studiach. W czytelni często zostawał aż do kolacji. Wieczorem uczył się w pokoju, czasem z pomocą Theo. Jeśli wieczór był ciepły, wychodzili z książkami i notatkami przed budynek. Kilka razy udało im się też urwać na piwo do kantyny oficerskiej, gdzie Ateron miał okazję porozmawiać z dawnymi kolegami z Gwardii. Nie wszyscy w Inferno pochwalali decyzję Aterona. Część żołnierzy uważała, że porucznik zdradził ich odchodząc, gdy oddział najbardziej go potrzebował. Znali motyw działań Aterona. Powszechna była wiedza, że w zamian za ocalenie życia zobowiązał się wstąpić do Świętego Oficjum. Pułkownik Tagers wyjaśniał żołnierzom, że skoro Bóg wysłuchał porucznika Kerna, ten nie może złamać swojej obietnicy. Wśród gwardzistów przeważała jednak opinia, że to tylko wymówka. Uważali, że uwięzienie pod gruzami oraz śmierć najbliższych przyjaciół załamały psychicznie Aterona i po prostu uciekł, kryjąc się za habitem inkwizytora. Swoją niechęć często okazywali ostentacyjnie wychodząc z kantyny, gdy w drzwiach pojawiał się Kern, sam bądź z Theo. Theo był dla Aterona nieocenionym pomocnikiem. Pomógł mu się zaaklimatyzować w nowym miejscu, chętnie odpowiadał na wszystkie pytania Aterona, pozwalał korzystać ze swoich notatek z zajęć. Bez nich i ich właściciela, Kern miałby spore kłopoty z nadrobieniem zaległości. Lucillus Rovtoy, asystent inkwizytora Vanzeena, odwiedził go kilka razy. Wypytywał o samopoczucie i postępy w nauce. Ateron odpowiadał zgodnie z prawdą, a Luc mruczał pod nosem, coś zapisywał, a potem wybiegał, aby załatwiać inne sprawy. Kern spojrzał na zegarek. Niedługo zaczną się zajęcia. Powinien się pospieszyć, jeśli chce jeszcze pójść pod prysznic.
***
– Witam wszystkich na zajęciach – powiedział wykładowca, doktor teologii, gdy
tylko studenci zajęli miejsca. Był niskim, otyłym człowiekiem. Siwe włosy opadały mu w nieładzie na czoło. Nazywał się Nicholas Derkon. Ateron czuł się nieswojo. Jako jedyny wśród studentów nie nosił habitu nowicjusza. Mundur Gwardii wyróżniał go z tłumu, poza tym był starszy od pozostałych. Sala wykładowa przypominała salę odpraw, którą Ateron znał bardzo dobrze. Ta naturalnie była większa, ale podobnie jak w sali odpraw, każdy kolejny rząd ławek ustawiony był wyżej, niż poprzedni. Inny podobny element stanowił znajdujący się przed ławkami pulpit dla wykładowcy. Gdyby jeszcze zastąpić przesuwane tablice ekranem wyświetlającym dane taktyczne, wrażenie byłoby pełne. – Korzystając z okazji, że jest z nami ktoś, kto miał z nimi bezpośrednią styczność – zaczął doktor po sprawdzeniu listy obecności – chciałbym dziś poruszyć temat katarów. Spojrzał na Aterona. – Panie Kern, zechce pan wstać? Dziękuję. Proszę Państwa, pan Kern jest żywym dowodem na to, jak niebezpieczna jest katarska herezja. Może pan usiąść. Otóż pan Kern jako jeden z nielicznych ocalał z masakry oddziału Gwardii w ruinach zamku Montségur. Zostali zdradziecko zwabieni do tej twierdzy przez człowieka mieniącego się Doskonałym. Panowie, historia katarów sięga XII wieku i w zasadzie od zawsze była to sekta o charakterze militarnym. Przez kolejne półtorej godziny Nicholas Derkon przechadzał się po sali wykładowej opowiadając historię katarów, a studenci pilnie notowali. – Nazwa „katarzy” – mówił – według niektórych badaczy pochodzi od greckiego słowa katharos, co znaczy tyle co „czysty”. Inni skłaniają się ku teorii mówiącej, że nazwa ta wywodzi się od Kato – imienia diabelskiej istoty. Kato pojawia się również w kontekście procesu templariuszy, ale o tym będzie mowa innym razem. Jak panowie widzą, już sama nazwa wskazuje na heretycką naturę ruchu katarów. Mówili o sobie, że są czyści, doskonali, a oddawali cześć szatanowi. Cóż za przewrotność.
Później przeszedł do wierzeń katarów. – Katarską sektę cechował dualizm. Uważali, że to co materialne, jest z natury złe, stworzone przez Demiurga, niższego boga. Prawdziwy Bóg według nich rezyduje w królestwie ducha. Co z tego wynika? Otóż, proszę państwa, skoro materia jest złem, złe jest też ciało. Katarzy świadomie powstrzymywali się od prokreacji, aby tego zła nie rozprzestrzeniać, a to już jest sprzeczne ze słowami Biblii. Mało tego – proponowali aborcję ciężarnym kobietom! Ponadto niektórzy Doskonali dokonywali rytualnego samobójstwa, zwanego endura. Endura mogła zostać popełniona przez uduszenie bądź zagłodzenie. Znane są też przypadki, gdy neoficie doradzano samobójstwo, aby nie utracił czystości, którą posiadł. Nie muszę chyba przypominać, że samobójstwo, jakkolwiek popełnione, jest grzechem śmiertelnym i gwarantuje potępienie duszy na wieki. Nie koniec na tym. Uważali również, że Jesus nie był istotą z krwi i kości, a jedynie duchem. Skoro był duchem, nie mógł zostać ukrzyżowany, ani tym bardziej potem zmartwychwstać. Nie mógł umrzeć za nasze grzechy. No to już jest bluźnierstwo i herezja absolutna, musicie państwo to przyznać. Następnie mówił o walce zbrojnej przeciwko katarom. – Bezpośrednim impulsem do definitywnego rozprawienia się z tą sektą w średniowieczu, było morderstwo legata papieskiego, Piotra de Castelnau, które miało miejsce czternastego stycznia tysiąc dwieście ósmego roku. Prawie półtora roku później wyruszyła krucjata przeciwko katarom. Czas powoli się kończy, więc tylko pokrótce przedstawię drogę, jaką przebyła armia pod dowództwem Szymona de Montfort. Reszty będą panowie musieli nauczyć się sami. Wojsko bardzo szybko dotarło do Bézires, gdzie mieszkało wielu katarów. Miasto zostało praktycznie starte z powierzchni ziemi. Skutek był natychmiastowy. Narbonne i inne okoliczne miasta pospieszyły z wydaniem heretyków krzyżowcom. Następne padło Carcassonne. Najważniejszy epizod walki z herezją we Francji rozegrał się w Montségur. Ateron podniósł znad notatek głowę słysząc znajomą nazwę. – W roku tysiąc dwieście czterdziestym czwartym twierdza została oblężona – kontynuował doktor Derkon. – Poddała się po roku. Dwustu heretyków zostało spalonych na stosie. Jednakże koniec katarów nastąpił dopiero jedenaście lat później, gdy padła ich ostatnia twierdza, Quéribus. Przynajmniej tak wtedy sądzono. Bo katarzy przetrwali. Odrodzili się. Ich najnowszą historią zajmiemy
się na następnych zajęciach. Dziś powiem jeszcze tylko tyle, że jeszcze dwadzieścia lat temu Montségur było gniazdem herezji. Katarzy ponownie wystąpili zbrojnie przeciwko Kościołowi i ponownie zostali rozgromieni. Znów sądzono, że ostatecznie. Jednakże ostatnie tygodnie i wydarzenia, których bezpośrednim świadkiem i uczestnikiem był obecny tu porucznik Ateron Kern, dowiodły, że heretycy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Na następnych zajęciach będziemy zajmować się dziejami włoskich apostolitów. Proszę się zapoznać z historią brata Dolcino. Dziękuję. Studenci pośpiesznie zebrali swoje notatki i udali się do wyjścia. Przerwa obiadowa była krótka, a spóźnialscy często musieli zadowalać się resztkami. Ateron się nie spieszył. Zastanawiały go słowa wykładowcy. Wiedział, że ruch katarów został zlikwidowany podczas operacji Czyściec. Przynajmniej tak sądzono, dopóki w Chartres nie pojawił się Doskonały, który wyjawił kryjówkę heretyków w Montségur. Twierdza była zaminowana, a nim Ateron został pogrzebany pod gruzami, widział symbol. Inkwizytor Vanzeen powiedział, że ten symbol należał do Zakonu Syjonu. Wtedy po raz pierwszy usłyszał tę nazwę i nie przestała ona go intrygować. Czy istniał związek między Zakonem a katarami? Jeśli tak, to jaka była jego natura? Najprościej byłoby zapytać kogoś obeznanego z tematem. Złapał zeszyty i szybkim krokiem ruszył do drzwi. Tylko jedno ich skrzydło dało się otworzyć, więc na początku i końcu zajęć nowicjusze często klinowali się w przejściu. Ostatni właśnie przeciskali się przez to wąskie gardło. Korytarz wypełniał gwar. Studenci spieszyli się na przerwę, rozmawiali i wymieniali się notatkami. Przy punkcie ksero był tłok, jak zawsze. Z palarni dochodził duszący zapach papierosowego dymu. Nie było łatwo dostać się na studia. Nauka na uczelniach świeckich była bardzo droga. Istniały kredyty studenckie, ale spłacało się je latami, najczęściej pracując za marne grosze w firmach, które zdecydowały się sponsorować kredyt. Jedyną przepustką do akademii kościelnych, takich jak ta prowadzona przez Święte Oficjum, było wstąpienie do zakonu. Oferowały one lepsze wykształcenie, ale też więcej wymagały. Przyszli absolwenci mogli liczyć na wysokie stanowiska w hierarchii Kościoła. Bardzo rzadkie były przypadki, gdy ktoś mógł zostać studentem nie wchodząc w stan duchowny, jak Ateron Kern. Jeśli zaś już coś takiego miało miejsce, student nie mógł liczyć na przywileje przysługujące tym, którzy zdecydowali się przywdziać habit. Na uczelni nie mógł wykładać nikt,
kto miał zapisany na chipie swojej karty identyfikacyjnej grzech ciężki, nawet, jeśli został odpuszczony, a grzesznik odbył pokutę. Tak ostra selekcja gwarantowała, że nie będą udzielane nauki sprzeczne ze słowem Kościoła, nawet jeśli wykładowca nie był kapłanem, ani nie należał do żadnego zakonu. Kern dostrzegł charakterystyczną sylwetkę doktora, gdy ten wspinał się szerokimi schodami na drugie piętro. – Doktorze Derkon! – zawołał Ateron doganiając wykładowcę. – Proszę zaczekać. – A, nasz młody obrońca wiary – powiedział doktor przystając. – Co mogę dla pana zrobić? – Pana wykład był bardzo interesujący – odparł Ateron. – Chciałbym, żeby polecił mi pan jakieś książki na temat katarów. Szczególnie ich najnowszej historii. – Niewiele pan wie o herezji, prawda? – Jestem… Byłem żołnierzem. Walczyłem z terrorystami, separatystami i heretykami. Ale o Doskonałych wiem niewiele ponad to, że są przywódcami katarów. – Nie dziwię się – mruknął wykładowca. – Może przejdziemy do mojego gabinetu? – Proszę, niech pan prowadzi. Ateron ruszył za doktorem, gdy ten podjął wspinaczkę. Nadwaga i podeszły wiek dawały mu się we znaki, więc szli powoli. Pokoje wykładowców znajdywały się na ostatnim, trzecim piętrze. Było tam o wiele spokojniej, niż piętro niżej. Hałas, jaki czynili studenci dochodził tu w postaci odległego szumu. Tylko nieliczni nowicjusze czekali pod drzwiami gabinetów innych wykładowców. Rozmawiali przyciszonymi głosami, jakby bojąc się zakłócać spokój adiunktów, doktorów i profesorów. Doktor Derkon zatrzymał się przed swoim gabinetem. Sięgnął do kieszeni po klucze i po chwili gestem zaprosił Aterona, aby wszedł do środka.
– Nigdy dotąd nie miałem okazji rozmawiać z gwardzistą – Stwierdził doktor Derkon, gdy już rozsiadał się wygodnie na fotelu przed biurkiem. Ateron zajął drugi i rozejrzał się ciekawie. Gabinet był niewielki, ale schludny i ciepły. Przy jednej ze ścian ustawiony był duży, ciężki regał z książkami, po drugiej stronie znajdowała się szafka, na której stał czajnik i kilka filiżanek. Nie zabrakło też krzyża na ścianie. – Nie jestem już gwardzistą – odparł. – Racja. Teraz jest pan na służbie Świętego Oficjum. Po prawdzie zawsze pan był. Wszak Gwardia to zbrojne ramię Inkwizycji. Ale nie przyszliśmy tu debatować o hierarchii i strukturze Kościoła. Jak jednak rozumiem, zachował pan swój stopień wojskowy? – Owszem – przyznał Ateron. Nie przywykł, aby zwracano się do niego per „pan”, czuł się z tym dziwnie. – Napije się pan czegoś? – Nie, dziękuję. – W takim razie mam nadzieję, że nie będzie panu przeszkadzało, że zrobię sobie kawę –uznał doktor wstając. – Ciekawią pana katarzy – stwierdził stojąc tyłem do Aterona i przyrządzając napój. – Powiem szczerze, że mnie również. Zwłaszcza ich nagłe pojawienie się. – Jak to? Mówił pan, że istnieją od XIII wieku. – Prawda – odrzekł doktor wracając na fotel z filiżanką kawy w dłoni. – Lecz ci XIII-wieczni katarzy przestali istnieć. Krucjata ogłoszona przez papieża Innocentego III praktycznie położyła kres tej sekcie. Jednak katarzy odrodzili się około pięćdziesięciu lat temu, na początku XXI wieku. Jak można się domyślić, spotkali się z ostrą reakcją Kościoła. Gdy tylko zakończył się Dżihad i hierarchowie zorientowali się, z kim mają do czynienia, rozpoczęła się walka. Trybunały Inkwizycji miały pełne ręce roboty, podobnie jak Gwardia. Derkon upił łyk kawy i konturował: – Najciekawsze jest to, że pojawili się dokładnie tam, gdzie istniała ich kolebka
w XIII wieku. Na południu Francji. Ponownie ich twierdzą stało się Montségur. I ponownie tę twierdzą zdobyto, a ukrywających się tam heretyków postawiono przed obliczem Świętego Oficjum. Ostatniego Doskonałego osądzono i skazano dwie dekady temu. I znów wydawało się, że to koniec tej sekty. – Aż do teraz – wtrącił Ateron. – Aż do teraz! – powtórzył podekscytowany doktor. – I po raz kolejny w tle pojawia się Montségur! – Jak pan sądzi, doktorze, dlaczego? I skąd się wzięli? – No cóż, mogę tylko przypuszczać, że skoro Montségur zawsze było kojarzone z katarami, ma ono dla nich szczególne znaczenie. A skąd się wzięli, to już zupełnie inna sprawa. Prawdę mówiąc, nie wiem. Jak sam pan mówił, walczył pan z różnymi ugrupowaniami przeciwstawiającymi się władzy Kościoła. Heretycy walczą o swoją wiarę. Chcą, aby uznano ich wierzenia i zaprzestano prześladowań. Niestety nie jest to możliwe. Rozumiem, że to dla pana oczywiste. – Tak – przyznał Ateron. – Nie możemy pozwolić, aby prawdziwa wiara była kwestionowana. – Dokładnie. Poza tym niech pan spojrzy do czego doprowadziła polityka pobłażliwości w Wielkim Kalifacie. Totalny rozkład władzy, anarchia i destrukcja. Potrzebna jest silna władza, a ta nie może sobie pozwolić na tolerowanie grup, które tę władzę podważają. Ateron zamyślił się. W końcu zapytał: – Czy może mi pan coś powiedzieć o Zakonie Syjonu? Doktor nie potrafił ukryć zaskoczenia. – Dlaczego o niego pan pyta? – Ponieważ wierzę, że zanim zostałem pogrzebany żywcem w tunelach pod Montségur, widziałem jego symbol. – Proszę mi go opisać.
– Krzyż o ramionach rozszerzających się na zewnątrz, opisany okręgiem. Znajdował się w nim tekst: Non nobis Domine, non nobis. Doktor w zadumie pokiwał głową. Ateron czekał cierpliwie. – To część dłuższej sentencji. Całość brzmi: Non nobis Domine, non nobis, sed nomini tuo da gloriam. – Co to znaczy? – Nie dla nas, Panie, nie dla nas, lecz na chwałę Twojego imienia. Krzyż, który pan opisał, to symbol Zakonu Templaruszy, a te słowa były ich maksymą. – Pierwszy raz o nich słyszę. – Nie dziwię się. To średniowieczny zakon, który został rozwiązany w XIV wieku. – Mieli coś wspólnego z Zakonem Syjonu? – O, tak! – potwierdził wykładowca. – Templariusze byli ich zbrojnym ramieniem. – Inkwizytor Vanzeen powiedział mi, że symbol, który widziałem, należał do Zakonu Syjonu. Pan twierdzi, że do templariuszy. Jak jest naprawdę? – Vanzeen ma rację. To był symbol Zakonu Syjonu. Templariusze przejęli krzyż i motto, ale ich prawdziwym symbolem był koń niosący na grzbiecie dwóch rycerzy. Krzyż naszywali sobie na płaszcze i malowali na tarczach. – Nadal nie rozumiem, jaki związek ma średniowieczny Zakon Templariuszy ze współczesnym Zakonem Syjonu. – Taki, że obie te organizacje wywodzą się ze średniowiecza i obie przetrwały. – Jak to? – Po procesie oskarżonych o herezję templariuszy, papież rozwiązał zakon. Rycerzy, którym nie udało się udowodnić winy przeniesiono do innych zakonów, wielu zdołało uciec. Wkrótce potem w całej Europie zaczęły powstawać loże
masońskie, każda twierdząca, że jest spadkobierczynią Zakonu Templariuszy. Ile w tym prawdy, nie sposób dojść. Ważne jest to, że za lożami, podobnie jak za templariuszami, stał Zakon Syjonu. Organizacja, która przez stulecia była uważana za mit, wymysł wielbicieli spiskowej teorii świata. Okazało się, że Zakon istnieje naprawdę. Ujawnił się ponownie razem z templariuszami, gdy Kościół odzyskał należną mu pozycję na kontynencie. Stanęli do walki i przegrali. Zostali rozgromieni i przestali istnieć. Podobnie, jak templariusze i katarzy. Wszystko to działo się jeszcze przed pańskim urodzeniem. – Ale niedawno znów pojawił się Doskonały – stwierdził Ateron. – Czy nie mogli powrócić i templariusze? – Kto wie? To, co się stało w Montségur, może wskazywać, że ma pan rację. Brak jednak jednoznacznych dowodów. – A symbol, który widziałem w jaskiniach? Ponoć wcześniej go nie było. – A może po prostu wcześniej nikt go nie zauważył? Nie wiem, jak to wyjaśnić, naprawdę. – Wciąż nie mogę tego pojąć. Tajny zakon kierujący innym chrześcijańskim zakonem, który okazuje się heretyckim, zostaje zniszczony, ale jednak się odradza… – To są niebezpieczne herezje, panie Kern. Radzę być ostrożnym, jeśli chce się pan w to zagłębiać. Szczerze mówiąc, odradzam zagłębianie się – Derkon spojrzał na zegarek i wstał z fotela. – Wybaczy pan, ale zaraz mam kolejne zajęcia, muszę iść. – Jeszcze jedno pytanie, panie doktorze – powiedział Ateron również podnosząc się z miejsca. – Co znaczy to motto? – Nie dla nas Panie, nie dla nas, lecz na chwałę Twojego imienia – odparł wykładowca odprowadzając swojego studenta do drzwi.
***
Wracając do pokoju po porannym biegu, Ateron zastanawiał się nad słowami doktora. Miał mętlik w głowie. Próbował poskładać to wszystko w całość, ale nie bardzo mu to wychodziło. Przede wszystkim musiał się dowiedzieć więcej o tych tajemniczych templariuszach. Był pewien, że doktor Derkon nie powiedział mu wszystkiego, co wiedział. To są niebezpieczne herezje, panie Kern. Radzę być ostrożnym, jeśli chce się pan w to zagłębiać. Szczerze mówiąc, odradzam zagłębianie się. Co mogło być tak ważne, że ludzie stworzyli wokół tego tajną organizację i czynili wszystko, aby przetrwała? Co mogło być tak niebezpieczne, że Kościół za wszelką cenę usiłował to zniszczyć? Czuł, że to go przerasta. Miał zbyt mało informacji. Na progu budynku powitał go Theo. – Vanzeen cię szuka. Jego asystent kazał mi przekazać, że masz się natychmiast udać do gabinetu inkwizytora. – Dzięki – mruknął Ateron, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę siedziby Świętego Oficjum. – Wiesz co… Ateron zatrzymał się. – Może powinieneś najpierw pójść pod prysznic? – zaproponował Theo wskazując ciemne plamy na koszulce Kerna. Były porucznik Gwardii skrzywił się i zawrócił. Mijając Lazara, klepnął go przyjaźnie w ramię. – Dzięki – powtórzył.
***
Aleksander Vanzeen przeglądał dokumenty, gdy do gabinetu wszedł Ateron. – Ach, pan Kern – rzucił inkwizytor spoglądając na przybysza. – Proszę spocząć. Ateron usiadł, a Vanzeen odłożył dokument, który studiował. – Słyszałem, że szybko wraca pan do formy – powiedział. – Owszem, panie. – Na uczelni ponoć również daje pan sobie radę. – Staram się, panie. – Miło mi to słyszeć – Vanzeen wstał, jego habit lekko zafalował, gdy odwracał się do okna.. – Ale nie po to pana wezwałem. Mam dla pana zadanie. Kontynuował, przechadzając się po gabinecie: – Jak zapewne pan wie, do Doskonałego, którego Gwardia pojmała w Chartres, doprowadził nas informator. Za swoje usługi został opłacony. Po… incydencie w Montségur chcieliśmy z nim ponownie porozmawiać, sprawdzić, czy nie zataił jakiś informacji, które mogły nas ostrzec przed pułapką. Niestety, okazało się, że zniknął. Inkwizytor stanął twarzą do Aterona. – I tu właśnie do akcji wkracza pan – wycelował kościstym palcem w pierś Kerna. – Chcę, żeby go pan odnalazł. – Ja, panie? – Tak. Ten człowiek nazywa się… – przerwał, aby spojrzeć na dokument, który leżał na biurku – Saul. Saul Eisenberg. Poza tym, że ostatnio widziano go właśnie w Chartres, nie mogę o nim nic więcej powiedzieć. – Dlaczego ja, panie? Z pewnością Święte Oficjum ma agentów, którzy… – Jak na żołnierza, jest pan strasznie ciekawski – przerwał Vanzeen lodowatym głosem. – Nie uczyli was w Gwardii, że rozkazy się wykonuje, a nie analizuje?
– Przepraszam, panie, ja… – Zaspokoję jednak pańską ciekawość – inkwizytor ponownie wszedł Ateronowi w słowo. – Jest pan człowiekiem z zewnątrz. Nasi agenci co prawda mają swoje kontakty, ale kiedy je uruchomią, aby znaleźć Saula, sprawa może się wydać, a ja nie chcę ryzykować. To on przyszedł do nas, nie na odwrót. Heretycy równie szybko jak my rozprawiają się ze zdrajcami. Najprawdopodobniej Eisenberg zniknął obawiając się o życie. Lub już nie żyje. Ma się pan dowiedzieć co się z nim dzieje i, jeśli to możliwe, przyprowadzić do nas. – A co z moją nauką, panie? Jeśli mam zostać członkiem Świętego Oficjum… – W tej chwili to nie jest najważniejsze – przerwał mu Vanzeen. – Naszym priorytetem jest schwytanie heretyka, a jako przyszły inkwizytor masz obowiązek walki z nieprawomyślnością. – Nie jestem agentem, nie nadaję się do tego. – Rozumiem pańskie obawy. Święte Oficjum rzadko stoi w pierwszym szeregu, zazwyczaj wskazujemy cel zza pleców Gwardii. Wierzę jednak, że pańska krótka przynależność do naszej organizacji oraz wojskowe doświadczenie okażą się atutami w tej misji. – Panie? – Ateron nie zrozumiał, o co chodzi inkwizytorowi. – Rzecz w tym, że nie zdążył pan nasiąknąć pewnymi nawykami, sposobem myślenia inkwizytorów. Wciąż silne są u pana instynkty żołnierza, podejrzewam, że zawsze będą. Ta… świeżość to pańska siła. Nie mogę wysłać jakiegoś nieopierzonego nowicjusza, bo narobi więcej szkód, niż przyniesie pożytku. Nauka nie ucieknie – po chwili namysłu Vanzeen postanowił dorzucić jeszcze marchewkę: – Poza tym sukces tej misji bardzo panu pomoże w przyszłej karierze w Świętym Oficjum. – Rozumiem, panie. – Bardzo mnie to cieszy. Proszę porozmawiać z Lucillusem, wprowadzi pana w sprawy techniczne. Ateron wstał, skłonił się i wyszedł z gabinetu inkwizytora.
Vanzeen spojrzał na zegarek. Była już prawie pora, aby udać się na spotkanie z patriarchą.
***
– Siadaj – powiedział Luc, gdy Ateron stanął w drzwiach jego gabinetu. – Napijesz się czegoś? – Nie, dzięki. Luc nalał sobie szklankę wody i usiadł za biurkiem. – Wiesz już, na czym będzie polegała twoja misja? – Mam odnaleźć człowieka imieniem Saul Eisenberg. – Tak. To właśnie Saul wydał nam Dominique’a Colliera, Doskonałego. Teraz musimy odszukać Saula i dowiedzieć się na czyje zlecenie działał. – Sądzicie, że ktoś za tym stał? Luc popatrzył na Aterona jak na tępego ucznia. – To była bardzo delikatna operacja. Ktoś musiał to zaplanować i wprowadzić w ruch. – Nawet może się to zgadzać – dodał Kern. – Doskonali często popełniali samobójstwa, gdy osiągnęli status Doskonałego. – Widzę, że uważasz na zajęciach – stwierdził Luc. – Dominique Collier nie tylko utrzymał swój status Doskonałego, ale i zyskał w oczach innych katarów, gdyż jego śmierć przyczyniła się do osłabienia Kościoła. – Jak doszło do kontaktu? – zapytał Ateron. – Saul Eisenberg przyszedł do kościoła w Chartres. Udał się do konfesjonału, ale zamiast się wyspowiadać, przekazał księdzu, że posiada informacje, które
zainteresują Święte Oficjum. Wspomniał, że chodzi o Doskonałego ukrywającego się w pobliżu i zażądał pokaźnej sumy za wskazanie miejsca, w którym ów Doskonały przebywa. Dodał, że o danej godzinie będzie czekał w barze „Zakręcony kurek”, po czym zniknął. Ksiądz jest zwykłym, prowincjonalnym klechą, ale słowa tajemniczego penitenta wziął sobie do serca. Udał się do proboszcza, ten do biskupa, a biskup zawiadomił nas. Czy muszę ci mówić, jakie poruszenie wywołała wzmianka o Doskonałym? Wszyscy sądziliśmy, że ostatniego z nich schwytano dwadzieścia lat temu. Decyzja zapadła szybko. Wybrany agent wziął pieniądze i pojechał do Chartres spotkać się z Saulem. – Jak rozpoznał informatora? – Saul miał mieć na sobie czarną, skórzaną kurtkę z krzyżem wpiętym w klapę. Agent przybył do Chartres przed umówioną godziną i zaczaił się przed barem. Fotografował wszystkich wchodzących do środka. Stąd wiemy, jak Eisenberg wygląda. Lucillus otworzył szufladę i wyjął dużą, szarą kopertę. Podał ją Ateronowi, a ten wyciągnął z niej kilka fotografii formatu A4. Przedstawiały mężczyznę w średnim wieku, noszącego okulary, o owalnej twarzy i popielatych włosach. – Rozmowa nie trwała długo. Saul wziął pieniądze, podał adres, pod jakim ukrywa się Doskonały i wyszedł. Nasz agent ruszył za nim i śledził go aż do kamienicy, którą wymienił jako kryjówkę Colliera. Czatował tam aż do czasu, gdy Inferno przybyło na miejsce. Saul zniknął, nie było go wśród pojmanych heretyków. Nie wiemy, co się z nim stało i do momentu akcji w Montségur nie przejmowaliśmy się tym zbytnio. W końcu Eisenberg przekazał nam pierwszorzędne informacje. Schwytaliśmy Doskonałego! – Tam było drugie wejście – wtrącił Ateron. – Słucham? – Blok, w którym ukrywał się Doskonały miał dwa wejścia. Saul mógł z łatwością ulotnić się tak, że wasz agent niczego by nie zauważył. – Tak jak mówię, wtedy nie miało to większego znaczenia. Budynek pozostawał pod obserwacją do czasu, gdy Gwardia zabezpieczyła teren.
– Dlaczego agent nie zatrzymał go od razu? Dlaczego Święte Oficjum zdecydowało się na przekazanie pieniędzy, zamiast sprowadzić heretyka na przesłuchanie? – Rozważano taką opcję – przyznał Luc. – Prawdę mówiąc ja sam byłem za takim rozwiązaniem. Ale inkwizytor Vanzeen doszedł do wniosku, że zniknięcie kogoś z bliskiego otoczenia Doskonałego mogłoby wzbudzić jego podejrzenia i w efekcie nie zdołalibyśmy go schwytać. Doskonały był o wiele ważniejszy niż Saul. – Rozumiem – powiedział Ateron. – Co było dalej? – Dzięki zeznaniom Colliera zidentyfikowaliśmy miejsce pobytu pozostałych członków sekty. Zaplanowano akcję. Nie muszę ci przypominać, jak się skończyła. Ateron zadrżał na wspomnienie głazów walących mu się na głowę, ciemności i przerażenia, gdy leżał pogrzebany żywcem w tunelu pod twierdzą. – Naturalnie, gdy tylko zdaliśmy sobie sprawę co zaszło, agent wyruszył ponownie do Chartres, aby odnaleźć Saula Eisenberga i sprowadzić go przed oblicze Świętego Oficjum. – Ale Saul już się ulotnił – wtrącił Ateron. – A razem z nim worek pieniędzy – uzupełnił Luc. – Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego ja mam się tym zająć. Przecież macie innych agentów lepiej nadających się do tego typu misji. A przy okazji, co się stało z agentem, który przede mną tropił Eisenberga? – Przydzielono mu inne zadanie – odparł krótko Rovtoy. – Uznano, że skoro nie zdołał do tej pory odnaleźć Saula, to znaczy, że jest spalony i już mu się nie powiedzie. – Od procesu minęło sporo czasu. Skąd myśl, że skoro wyszkolony agent Inkwizycji nie był w stanie złapać Saula, mnie się uda? Luc wzruszył ramionami.
– Inkwizytor doszedł do wniosku, że twoje niedoświadczenie to atut – powiedział. – Nie jesteś agentem, więc nie myślisz ani nie działasz jak agent. – Więc jak w ogóle będę w stanie cokolwiek zdziałać? – przerwał Ateron. – Daj mi skończyć. Skoro nie działasz jak agent, nie będziesz zbyt dyskretny. Podejrzewam, że można to porównać do sytuacji, gdybyś stanął na rynku i wrzasnął na całe gardło. Ktoś zwróci na to uwagę, ale nie będzie zbyt podejrzliwy, bo prawdziwy agent tak by się nie zachował. Nie będziesz działał poprzez informatorów, bo ich nie znasz. Nie dotrzesz do półświatka, bo nie wiesz jak. – Więc mi powiedzcie. – Nie. Po pierwsze każdy agent ma swoje dojścia i nie zdradzi ich nikomu, a po drugie nie chcemy, abyś się tak zachowywał. Masz działać tak, aby nikt nie podejrzewał, że jesteś na służbie Świętego Oficjum. – To nie będzie trudne – mruknął Kern. – Już teraz czuję się jak pijane dziecko we mgle. Asystent inkwizytora uśmiechnął się pod nosem. – Skoro mamy to już za sobą, przejdźmy dalej – rzekł ponownie szperając w szufladzie. Po chwili wyciągnął drugą, mniejszą kopertę. – Będziesz występował pod prawdziwym nazwiskiem – powiedział wręczając Ateronowi podrobione dokumenty. – Jednak nie jako żołnierz, czy agent Świętego Oficjum, co chyba oczywiste. – Myślałem, że już to przerobiliśmy… – westchnął Kern. – Co proszę? – Mówiłem, że to jasne jak słońce. Luc patrzył podejrzliwie.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Na czas swojej misji jesteś samotnym i bezdzietnym elektrykiem. Sięgnął do szuflady i wyciągnął grubą kopertę. – Tu są pieniądze na pokrycie wydatków – rzekł, wręczając kopertę Ateronowi. – Bardzo cię proszę, zachowaj rachunki. Kern spojrzał na Luca. – Będziesz się musiał z tych pieniędzy rozliczyć – powiedział powoli, jakby tłumaczył skomplikowaną rzecz dziecku. – Aha. – Ufam, że masz jakieś cywilne ubrania? – Jakieś tam mam… – Doskonale. Kern przejrzał dokumenty: kartę identyfikacyjną, uprawnienia elektryka, prawo jazdy. – Dostanę jakiś samochód? – zapytał. – Owszem. Nic wielkiego, ale jeździć będzie. No cóż, to prawie wszystko. Teraz musisz się udać do chirurga. Wszczepi ci pod skórę mały nadajnik. Dzięki niemu będziemy zawsze znali twoją lokalizację. To nowatorska technologia, całkowicie bezpieczna. Ateron kiwnął głową. Luc z powagą spojrzał na byłego gwardzistę. – Życzę ci powodzenia – powiedział.
ROZDZIAŁ 8
Zapadał zmierzch, gdy przed stary hotel na przedmieściach Chartres podjechał niebieski, zdezelowany sedan. Był poobijany, brakowało mu przedniego zderzaka, a pomalowane na biało drzwi od strony kierowcy pochodziły z innego egzemplarza. Pod maską jednakże krył się podrasowany silnik, a wygląd zewnętrzny miał za zadanie zmylić każdego, kto by się zainteresował samochodem. Ateron wyszedł na mokrą od deszczu ulicę. Podniósł kołnierz kurtki, wyciągnął z tylniego siedzenia podróżną torbę i szybkim krokiem udał się do budynku. Nad wejściem wisiał napis z czerwonego neonu. Litery układały się w słowo „hotel”, ale O i T nie świeciły. Krótki hol wyłożony był białymi i czarnymi kafelkami. Wiele z nich popękało ze starości. Przy oknie wychodzącym na ulicę stała kanapa, a przy niej staroświecka popielniczka. Za odrapanym kontuarem recepcji siedział starszawy jegomość o wychudłej twarzy i siwych, przetłuszczonych włosach. Czytał gazetę i ledwie rzucił okiem na wchodzącego Aterona. Dopiero, gdy Kern stanął przy kontuarze i rzucił torbę na posadzkę, recepcjonista z cichym westchnieniem złożył gazetę i wstał z krzesła. – Słucham – rzucił, niezadowolony, że ktoś przerywa mu lekturę. – Szukam pokoju. – Jednoosobowy pokój siedemdziesiąt edów za dobę, płatne z góry gotówką – wyrecytował recepcjonista. – Zatrzymam się na tydzień – powiedział Ateron, po czym wyjął z portfela odliczoną sumę i położył na blacie. – Karta identyfikacyjna. Kern bez słowa położył identyfikator obok banknotów. Mężczyzna schował pieniądze i wypełnił kartę meldunkową.
– Drzwi zamykam o dwudziestej drugiej, otwieram o szóstej rano – mówił, wyjmując z jednej ze staroświeckich przegródek wiszących za kontuarem klucz. – Pokój dwanaście, pierwsze piętro. Położył klucz na porysowanym blacie. Ateron sięgnął po niego, ale mężczyzna nie puścił. – I żadnych dziwek – dodał, nachylając się ku Kernowi. Dopiero potem pozwolił mu wziąć klucz. Prowadzące na piętro drewniane schody były tak samo zaniedbane, jak hol, a każdy stopień skrzypiał. Na piętrze wypłowiały i w kilku miejscach przetarty dywan rozciągał się na całą długość korytarza. Ateron bez trudu odnalazł drzwi z wymalowaną dwunastką. Wszedł do środka i zapalił światło. Całe umeblowanie składało się z łóżka, szafy, stołu z krzesłem oraz szafki nocnej, w szufladzie której znalazł podniszczoną Biblię. Na szafce oprócz radia z budzikiem stała niska lampka. Zapalił ją również. W pokoju od razu zrobiło się jaśniej i przytulniej. Osobne drzwi prowadziły do malutkiej łazienki, której połowę wielkości zajmowała kabina prysznicowa. Wypakował torbę. Miał w niej jedynie kilka zmian ubrań i materiały, jakie otrzymał od Luca. Kurtkę powiesił na jedynym wieszaku, jaki znajdował się w szafie. Klucz i wyciągnięty zza paska od spodni pistolet położył na nocnej szafce, kopertę ze zdjęciami rzucił na łóżko. Po chwili sam się na nim położył, podłożył ręce pod głowę i zapatrzył się w sufit. Górne światło mu przeszkadzało, więc wstał, zgasił je i ponownie się położył. Światło lampki nocnej wydobywało cienie z kątów. Próbował sobie poukładać wszystkie informacje uzyskane od asystenta inkwizytora. Wciąż coś mu w tym wszystkim nie pasowało. Nie znał zbyt wielu szczegółów. Czuł się, jakby wypuszczono go na ryby z wędką, ale bez żyłki i haczyka. Jego myśli powędrowały do Doskonałego. Przypomniał sobie jego spokojne spojrzenie, gdy Aterona zaślepiła furia i uderzył Doskonałego kolbą karabinu. Pamiętał jego słowa wypowiedziane, a potem wykrzyczane przed trybunałem Świętego Oficjum. I jego wzrok, gdy wyprowadzany przez strażników, patrzył prosto na Kerna.
***
– Wysłałeś Aterona Kerna – stwierdził patriarcha, kołysząc kieliszkiem do połowy wypełnionym brandy. – Owszem – przyznał Alexander Vanzeen. W dłoni trzymał szklankę z wodą mineralną. – Myślisz, że to dobry pomysł? Siedzieli w komnacie patriarchy nad Katedrą. Biel i czerń po przeciwnych stronach niskiego stołu. – On nie ma przecież pojęcia o pracy wywiadowczej – ciągnął patriarcha. – Wiesz, jak wygląda sytuacja – odparł inkwizytor odstawiając ze stukiem pustą szklankę. – Agent, z którym skontaktował się Saul, zniknął. Zapadł się pod ziemię, gdy tylko wysłaliśmy go z powrotem do Chartres, aby odnalazł i sprowadził Eisenberga do Paryża. Zdradził albo nie żyje. Obawiam się, że mógł przekazać Saulowi lub ludziom, dla których pracuje nazwiska innych agentów. Może dobrowolnie, może pod przymusem. – Więc wysłałeś go, aby nie ryzykować życiem wartościowych wywiadowców? – To zdolny młody człowiek. Poza tym jest z zewnątrz. Informacja o nim na pewno nie została sprzedana, bo oficjalnie nie jest zarejestrowany jako agent operacyjny. – Mimo to kilku ludzi o tym wie. – Tylko ci, którym ufam najbardziej. Nie sądziłem, że aż tak ci na nim zależy. – Często zdradzają ci, którym najbardziej się ufa – rzekł patriarcha z błyskiem w oku, po czym dodał: – A Kern mnie intryguje. Wszczepiono mu nadajnik? – Tak – potwierdził Vanzeen.
– Dobrze. Szkoda, że nie udało się wyposażyć w podobny chip poprzednich agentów, ale lepsze to niż nic. – Teraz, nawet jeśli go złapią, będziemy mogli go zlokalizować. – Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. – Jak idą postępy nad miniaturyzacją? – Niedawno zakończono testy pierwszych działających prototypów. Wyniki są bardzo zadawalające. Wyprodukowanie odpowiedniej ilości chipów zajmie około roku, może dłużej. – Nawet jeśli miałoby to trwać i trzy lata – podekscytowany inkwizytor nachylił się w fotelu – to i tak krótko. Pomyśl tylko, każdy obywatel wyposażony w podskórny nadajnik, który podaje nie tylko aktualną pozycję właściciela… – Tak – zgodził się patriarcha. – Cudowna perspektywa, o ile uda się to zrealizować.
***
Ateron obudził się wczesnym rankiem. Umył się, ubrał i zszedł do stołówki. Wziął talerz ze stołu przy wejściu i ruszył w kierunku bufetu. Na śniadanie serwowano do wyboru: jajecznicę, kiełbasę na gorąco lub rogaliki z dżemem truskawkowym. Ateron zdecydował się na to ostatnie, bo jajecznica i kiełbasa wyglądały, jakby przyrządzono je wczoraj, a rankiem tylko podgrzano. Do tego zamówił kubek kawy. Z pełną tacą odwrócił się w kierunku sali. Oprócz niego na śniadaniu pojawiła się młoda para i samotny mężczyzna w średnim wieku. Po sposobie, w jaki patrzyli na siebie młodzi ludzie, Kern doszedł do wniosku, że spędzili w hotelu upojną noc, być może z dala od czujnych oczu rodziców lub małżonków. Mężczyzna w średnim wieku czytał poranną gazetę i nie zwracał uwagi na nic innego. Ateron zajął miejsce przy oknie. Rogalik był nieco czerstwy, a kawa letnia, ale i
tak spożył wszystko. W mesie piechoty, w której oddziałach zaczynał wojskową karierę, zdarzało mu się jeść gorsze rzeczy. Popijając niemal całkiem wystygłą kawę, zastanawiał się, jak podejść do zleconej mu misji. Szybko doszedł do wniosku, że w zasadzie ma tylko jeden trop. Bar „Zakręcony kurek”, w którym agent spotkał się z informatorem. Spróbuje wypytać barmana, oni przeważnie dużo widzą i dużo słyszą. Za odpowiednią sumę może podzieli się informacjami. Postanowił przejść się po Chartres. Wcześniej, podczas akcji mającej na celu pochwycenie Doskonałego, nie miał czasu na zwiedzanie. Miasto, liczące kiedyś ponad czterdzieści tysięcy mieszkańców, zostało niemal doszczętnie zniszczone podczas Dżihadu, a następnie odbudowane. Nie odzyskało jednak dawnej świetności. Ludzie niechętnie wracali do Chartres. Wielu z nich zdecydowało się szukać szczęścia w niezbyt odległym Paryżu. Odnalazł bar, o którym mówił Luc. Gdyby nie szyld nad drzwiami, minąłby go nawet o tym nie wiedząc. Po obu stronach drzwi nie było okien, nie dało się więc zajrzeć do środka. Tabliczka na drzwiach informowała, że bar otwierano dopiero po dwunastej. Na wspomnienie śniadania serwowanego w hotelu, Ateron postanowił zjeść obiad w którejś z knajpek. Z pełnym brzuchem wrócił do hotelu na krótka drzemkę. Wieczorem ponownie się rozpadało, więc pod „Zakręcony kurek” Kern podjechał samochodem. W barze było ciemno. Zapewne miało to tworzyć nastrój, w rzeczywistości tylko irytowało. Przynajmniej Aterona, który musiał przez kilka sekund stać nieruchomo, żeby wzrok przyzwyczaił się do napierającego zewsząd mroku. Spelunka była wąska, ale długa. Wzdłuż ściany po prawej stronie ciągnął się bar. Wątłe światło sączące się na nim oraz z kilku lampek wiszących na ścianie naprzeciwko jedynie w niewielkim stopniu rozpraszało mrok. Idealne miejsce na dyskretne spotkanie. Ateron usiadł na jednym z wysokich stołków i zamówił piwo. Potem, przykładając do ust zimny kufel, rozejrzał się po sali. Tym, co Ateronowi rzuciło się w oczy jako pierwsze, był brak krzyża nad ladą.
Święte Oficjum mogło się tym zainteresować. W knajpie było tylko kilku klientów. Dalej przy kontuarze siedział mężczyzna pochylony nad małą szklaneczką. W głębi przy stoliku inny samotnik popijał piwo, a bliżej drzwi dwaj mężczyźni rozmawiali szeptem. Żaden z nich nie przypominał tego, którego Ateron widział na zdjęciach. Postanowił zagadnąć barmana. Zamachał pustym kuflem, a kiedy ten się zbliżył rzucił: – Szukam Saula. Jedyną oznaką zainteresowania ze strony barmana były lekko uniesione brwi, gdy nalewał piwa. – Nie znam – rzucił. – Wiem, że tu bywa – powiedział Ateron. – Od kogo? – Słuchaj, ja i Saul mamy niedokończone sprawy – Kern zignorował pytanie. Mężczyzna za ladą pokiwał głową ze zrozumieniem, stawiając na blacie pełen kufel. – Pomimo mojego szczerego współczucia, naprawdę nie wiem, jak mógłbym ci pomóc – powiedział. – Może zastanowisz się jeszcze raz? – zapytał Ateron podsuwając barmanowi banknot o wartości stu eurodolarów. – Zaczekaj tu – mruknął barman chowając pieniądze do kieszeni, po czym zniknął na zapleczu. Kern zdążył opróżnić kufel do połowy, nim mężczyzna wrócił. – Udało mi się nakłonić znajomego Saula, żeby się z tobą spotkał. Nie za darmo, oczywiście. – Oczywiście – przytaknął Ateron. Barman milczał. Świeżo upieczony agent Inkwizycji westchnął teatralnie i
sięgnął po portfel. Dopiero gdy kolejny banknot zmienił właściciela, barman znów się odezwał. – Za dwa dni, o tej samej porze. Jednak nie mogę obiecać, że cokolwiek z tego wyniknie. – Oczywiście – powtórzył Ateron. Jednym haustem dopił piwo i wyszedł. Na zewnątrz lało jak z cebra. Kern założył kurtkę na głowę i skulony pobiegł do samochodu. Spieszyło mu się do hotelu, żeby zadzwonić do Lucillusa Rovtoya i przekazać wieści. Co prawda nic nie stało na przeszkodzie, aby zadzwonił już teraz, telefon miał przy sobie, ale nie chciał niepotrzebnie ryzykować. W hotelu recepcjonista ledwie podniósł wzrok znad gazety. Zapewne pilnuje, żeby żadna dziwka nie przekroczyła progu jego zamku, pomyślał Kern. A przynajmniej nie bez opłaty, bo jakoś nie chciało mu się wierzyć, żeby hotel tak zapuszczony, do tego na dalekich przedmieściach, nie czerpał zysku z tak oczywistego źródła. Jako że Ateron i tak nie miał zamiaru sprowadzać sobie prostytutek, porzucił te rozważania. Gdy znalazł się w pokoju, od razu chwycił za telefon. Nie musiał się bać podsłuchu, aparat był zabezpieczony na takie okazje. Był większy niż standardowe modele, ponieważ musiał zmieścić moduł szyfrujący. Ateron wybrał numer Luca. Ten odebrał po drugim sygnale. – Słucham? – Mówi Ateron Kern. Mam dobre wieści. – Mów – ponaglił asystent inkwizytora. Ateron opowiedział o wizycie w „Zakręconym kurku”. – Udało mi się nakłonić barmana, aby skontaktował mnie z kimś, kto zna miejsce pobytu Saula.
– Wiesz, gdzie on jest? – Luc był podekscytowany. – Jeszcze nie. Do spotkania dojdzie za dwa dni, mniej więcej o tej porze. – Dobrze – ucieszył się Rovtoy. – Wyślemy Gwardię, otoczą lokal, gdy tylko nawiążesz kontakt. – Nie sądzę, aby to był dobry pomysł – stwierdził Ateron. – Ponieważ…? – Ponieważ w najlepszym wypadku schwytacie pośrednika. Jasne, możecie z niego wycisnąć informację za pomocą typowych metod Świętego Oficjum, ale spłoszycie Saula. Najazd Gwardii nie pozostanie niezauważony. – Więc co proponujesz? – Wyślijcie Inferno, ale niech nie wkraczają do miasta. Gdy tylko poznam lokalizację Eisenberga, zadzwonię. Wtedy niech ruszają. Luc przez chwilę trawił w milczeniu słowa Aterona. – To dobry plan – przyznał w końcu. – Gwardia na pewno już żałuje, że straciła młodego, zdolnego dowódcę. Czekam na twój następny telefon. Po czym rozłączył się. Kern uśmiechnął się pod nosem na to pochlebstwo. Wątpił, aby Luc mówił poważnie, jak również w to, że Inferno za nim tęskni. Położył się na łóżku i zapatrzył w sufit. Zastanawiał się, co będzie robił przez najbliższe dwa dni.
***
Niekiedy wieczorami komnaty patriarchy wypełniała muzyka. Tak było tego dnia. Dostojnik siedział w ulubionym fotelu z kieliszkiem brandy, a z ukrytych głośników dobiegały dźwięki pierwszego koncertu skrzypcowego Niccolò Paganiniego D–dur. Była to ulubiona kompozycja matki patriarchy. Często grała
partię solową skrzypiec. Robiła to doskonale i syn uwielbiał słuchać jej gry. Były to jedne z najmilszych wspomnień z dzieciństwa patriarchy. Dostojnik miał zamknięte oczy. Dłoń z kieliszkiem spoczywała nieruchomo na oparciu fotela. Biała szata zawijała się wokół stóp opartych o stół. Postronny obserwator mógłby uznać, że patriarcha drzemie. Tak jednak nie było. Przejmująca melodia przyprawiała go o dreszcze. Jego myśli krążyły wciąż wokół jednego tematu. Był przekonany, że Dominique Collier miał dla niego wiadomość. Nie, właściwie sam był wiadomością. Pojmanie Doskonałego nie było przypadkowe. Nie wierzył też, aby było powodowane zwykłą chciwością. Nie, Collier został wykorzystany. Patriarcha znał tylko jednego człowieka tak wyrachowanego, że poświęciłby najbliższego przyjaciela dla osiągnięcia własnych celów. Był nim, Gideon Kerival, Wielki Mistrz Zakonu Syjonu. Zakonu, który miał przestać istnieć, gdy przeprowadzono operację Czyściec! Tak długo wierzył, że Kerival nie żyje. Wierzył, że jego ciało jest zmasakrowane tak bardzo, że uniemożliwia to jego identyfikację. Dzięki Collierowi wiedział już, że stało się inaczej. Kerival przesłał wiadomość: „Jestem. Żyję. Nie udało ci się mnie zniszczyć”. Biedny Dominique… Czy wiedział, że został skazany na śmierć? Czy się na to zgodził? Był Doskonałym, to mógł być jego sposób popełnienia rytualnego samobójstwa. Endura. Bez względu na to, czy Collier dobrowolnie wszedł w paszczę lwa, czy też został zdradziecko wykorzystany, jedno było pewne. Wiadomość dotarła. Patriarcha nie potrafił jednak zrozumieć motywów działania Kerivala. Musiał się spodziewać reakcji ze strony Kościoła. Nigdy nie działał pochopnie, wszystko co robił miało cel. Co zamierzał osiągnąć teraz? Jeśli zakon przetrwał w tajemnicy przez te wszystkie lata, dlaczego ujawniał się teraz? Po chwili jednak patriarcha zrozumiał, że Kerival wcale się nie ujawnił. W każdym razie nikomu, oprócz patriarchy, a ten nie mógł nagle zacząć twierdzić, że Zakon Syjonu wciąż istnieje. Wszak operacja Czyściec była jego dziełem, jego wielkim sukcesem, który zapewnił mu obecne stanowisko. Poza tym pojawiłyby się pytania skąd jest tak pewny, że zakon przetrwał, a jego Wielki Mistrz żyje i ma się dobrze? Bał się takich pytań, ponieważ odpowiedzi by go zniszczyły. Dlatego, z pomocą inkwizytora Vanzeena, zastawił pułapkę. Ateron Kern był
doskonałą przynętą. Jeśli Kerival ją połknie, oni będą gotowi. Obetną głowę tej hydrze. Mimo wszystko patriarchą targały wątpliwości. Nie pochwalał wyboru Kerna do przeprowadzenia tej akcji. Rozumiał, że Vanzeen wybrał najlepiej przygotowanego do tego typu akcji człowieka, jakiego miał do dyspozycji, nie licząc stałych agentów Inkwizycji. Ateron był idealnym kandydatem spoza środowiska, a fakt, iż niedawno został żywcem pogrzebany w pułapce zastawionej przez katarów, gwarantował pełne oddanie sprawie. Jednak operacja była niebezpieczna i patriarcha obawiał się, że Kern może w jej wyniku ucierpieć, a być może i zginąć. Nie chciał tego zwłaszcza teraz, gdy mogło się okazać, że były porucznik Gwardii jest kimś, kogo patriarcha nigdy nie spodziewał się w swoim życiu. Koncert się skończył. Patriarcha nadal siedział nieruchomo, w całkowitej ciszy.
ROZDZIAŁ 9
– Narkotyk przestaje działać. – Budzi się? – Tak. Głosy dochodziły do niego przytłumione, jakby miał watę w uszach. Pierwszy z nich należał do mężczyzny, drugi do kobiety. Otworzył oczy i jęknął. Poraziło go jasne światło nieosłoniętej żarówki. Próbował się poruszyć, ale nie mógł. Zorientował się, że siedzi na krześle, ma do niego przywiązane nogi, a ręce skrępowane za plecami. Nachylały się nad nim dwie sylwetki. Próbował zogniskować wzrok, ale wciąż widział tylko rozmazane kształty. Zamrugał. – Dzień dobry – Powiedziała kobieta. Miała miękki, melodyjny głos. – Jak się spało? W odpowiedzi Ateron zwymiotował na podłogę. – Niezbyt dobrze, jak widzę – mruknęła. Ateron ponownie spróbował skupić wzrok na kobiecie. Była atrakcyjną brunetką w średnim wieku. Miała długie, kręcone włosy i pociągłą twarz. – Kim jesteś? – zapytał. – To nieważne – kobieta wzruszyła ramionami. – Szukałeś kogoś, kto ponoć jest ci winien pieniądze. Jakiegoś… Saula? Ateron rozejrzał się. Pomieszczenie, w którym się znajdował było dość duże. Gołe ściany, wilgoć i chłód w powietrzu powiedziały mu, że znajduje się w piwnicy. Oprócz krzesła, na którym siedział i szafy przy ścianie naprzeciwko nie było tam innych mebli. Nie było także innych ludzi, poza kobietą i towarzyszącym jej mężczyzną. Nie dostrzegł również żadnych drzwi. Może
znajdują się z tyłu? Kiedy próbował się odwrócić, aby to sprawdzić, kobieta chwyciła go za podbródek i odwróciła w swoją stronę. Miała zimną dłoń. – Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię – syknęła. – Więc? Dlaczego szukasz Saula? – Wisi mi kasę – Kern postanowił odegrać rolę wierzyciela. – Widziałaś mój samochód? Niedługo się rozsypie, a ja nie mam za co go naprawić. – Widziałam – przyznała kobieta. – Bardzo charakterystyczny – przysunęła ku niemu twarz i syknęła: – Na paryskich numerach. Odsunęła się. Przekrzywiła głowę, przez chwilę mu się przyglądając. – Powiem ci, co, według mnie, jest grane – podjęła, przechadzając się powoli po komnacie. – Jesteś agentem Inkwizycji. Wysłali cię, abyś odnalazł Saula Eisenberga. Kościół podejrzewa, że cała ta heca z Doskonałym to sprytny fortel, aby zwabić was w zasadzkę. Powiedzieli ci, kogo podejrzewają? Ateron milczał, więc kobieta mówiła dalej. – Tak myślałam. Zastanawiam się, czy jesteś idiotą, żółtodziobem, czy po prostu Vanzeenowi i patriarsze zabrakło pomysłów na dotarcie do Saula? Twój poprzednik miał przynajmniej blade pojęcie o tym, co robił. – Co się z nim stało? – opowiedział pytaniem Ateron. Został zdemaskowany i doszedł do wniosku, że więcej może zdziałać będąc szczerym. Nie był przygotowany do gry wywiadowczej. – Nie żyje. – Nie żyje…? – Kern nie potrafił ukryć zaskoczenia. – Nie powiedzieli ci, prawda? – kobieta pokiwała głową, jakby ze współczuciem. – Wysłali cię na akcję i nie powiedzieli, jaki los spotkał twojego poprzednika. Pewnie wmówili ci, że został odwołany? Stanęła przed Ateronem i założyła ręce. – Jak się nazywasz?
– Ateron Kern – wtrącił mężczyzna o kwadratowej szczęce, który przeglądał dokumenty Aterona. – Ponoć elektryk. – Możemy się chyba zgodzić, że to ostatnie to bzdura – spojrzała w oczy Aterona. – Powiedz, Wiktorze, czy on ci kogoś nie przypomina? – Szczerze mówiąc, nie bardzo – mruknął zapytany. – A mnie tak – ciągnęła kobieta, znów przyglądając się Kernowi. – Chociaż… Sama nie wiem. – Czy ktoś zechciałby mi wyjawić, o co tu chodzi? – zapytał Ateron. Był zupełnie zbity z tropu. Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, rozległ się alarm. Wiktor wyciągnął z kabury pod pachą pistolet, a po chwili drugi, odebrany Ateronowi, zza paska. Podał broń kobiecie. – Jak mogli nas znaleźć? – zapytała, łapiąc swojego towarzysza za ramię. – Wiktor? – Nie wiem – odparł mężczyzna. – O, mój Boże – powiedziała, a jej oczy zrobiły się duże ze strachu. – Nadajnik? Myślisz, że już zaczęli? Gideon miał rację! Wiktor nie odpowiedział. Ciężkie, wojskowe buty zadudniły na schodach. – Zabiję go – syknął Wiktor celując w Aterona, który wciąż oszołomiony siedział na krześle. – Nie! – sprzeciwiła się kobieta. – Zostaw. Uciekamy. Wiktor spojrzał niepewnie na drzwi piwnicy. – Powiedziałam uciekamy! – powtórzyła kobieta i szarpnęła Wiktora za ramię. Podeszli do szafy. Mężczyzna otworzył jej drzwi i sięgając w głąb wyciągnął
latarkę. Nacisnął coś i mebel przesunął się ze zgrzytem, odsłaniając wejście do tunelu. – Chodź – powiedział Wiktor włączając latarkę. Kobieta spojrzała na Aterona. – Powinniśmy go zabrać ze sobą – powiedziała. – Nie możemy. Jeśli ma na sobie nadajnik, nie ujdziemy z życiem. Jeszcze raz popatrzyła na Aterona, nim Wiktor pchnął ją do tunelu. Mężczyzna przez moment się wahał, potem wyciągnął pistolet i oddał strzał. Zabić nie mógł, ale unieruchomić - owszem. Ateron zawył, gdy kula trafiła go w udo. Spodnie, które miał na sobie niemal natychmiast przesiąknęły krwią. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak szafa wróciła na swoje poprzednie miejsce. Po chwili do pomieszczenia wpadli żołnierze. Ateron z ulgą rozpoznał czarne kombinezony z pomarańczowymi emblematami oddziału Inferno. Dowódca grupy podniósł osłonę hełmu i powiedział: – Mamy go, ale jest ranny. – Szafa… Tunel… – wyszeptał Ateron, nim ból pozbawił go przytomności.
***
Kobieta i mężczyzna zwany Wiktorem biegli ciemnym, wilgotnym tunelem. Ich kroki odbijały się głośnym echem od kamiennych ścian i łukowatego sklepienia. Światło latarki tańczyło po zmurszałych cegłach strasząc żyjące w mroku szczury. Tunel był stary. Powstał w czasach Dżihadu i był połączony z siecią kanalizacyjną. Służył partyzantom do szybkiego przemieszczania się pomiędzy odległymi punktami miasta. Żołnierze Armii Boga zorientowali się w końcu, jak to się dzieje, że rebelianci pojawiają się znikąd, zadają cios i rozpływają się w powietrzu. Zaczęli przeczesywać kanały ściekowe, trafili na ten tunel, a potem
do pomieszczenia, w którym niedawno więziony był Ateron. Komórka partyzantów została zniszczona jednym uderzeniem. Za nimi dały się słyszeć głosy. Żołnierze musieli odkryć mechanizm przesuwający szafę, a może użyli siły. Światło latarki mogło ich zdradzić, ale zgaszenie jej oznaczało bieg w całkowitych ciemnościach. Na szczęście dotarli do rozwidlenia. Pobiegli w lewo. Gwardziści będą musieli się rozdzielić, jeśli chcą sprawdzić wszystkie odnogi. Uciekinierzy przebiegli kilkadziesiąt metrów, następnie skręcili w kolejną odnogę, potem w jeszcze jedną, aż przystanęli zasapani przy drabince prowadzącej do studzienki kanalizacyjnej. Wiktor wspiął się pierwszy. Ostrożnie odsunął właz i rozejrzał się. Kiedy doszedł do wniosku, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, odsunął żeliwną pokrywę i wyszedł. Pomógł swojej towarzyszce wydostać się ze studzienki, po czym wspólnie ją zakryli. Znajdowali się w wąskiej alejce o kilka przecznic od piwnicy, w której przetrzymywali Aterona. – Blisko było – powiedział Wiktor strzepując brud z ubrania. – Bardzo – przyznała kobieta. Wyszli z zaułka. Zapadł już wieczór i ulice były niemal puste. Jezdnią z rykiem przemknęła ciężarówka pomalowana w barwy ochronne. – Chyba ściągnęli cały garnizon – mruknęła kobieta oglądając się za pojazdem. Wiktor uśmiechnął się. – Ale jazda. Jak za dawnych czasów, co, sca? sca nie odpowiedziała. Dla niej „dawne czasy” nie były romantyczną przygodą, jak dla Wiktora. Były ciągłą walką nie tylko z rzeczywistym, namacalnym wrogiem, ale także, a może przede wszystkim, z tym niewidocznym, kryjącym się w jej duszy. – Naszego samochodu raczej nie odzyskamy – powiedziała po chwili. – Jak się stąd wydostaniemy?
– Możemy użyć auta agenta – podpowiedział Wiktor, myśląc o biało niebieskim sedanie Aterona. sca pokręciła głową. – Może mieć zamontowany GPS. Nie chcę ryzykować. – W takim razie pozostaje nam jedno – mruknął Wiktor, rozglądając się. Stwierdziwszy, że w pobliżu nie ma żadnych niepowołanych oczu, podszedł do jednego ze stojących przy krawężniku samochodów. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął skórzany futerał kryjący zestaw wytrychów i przyklęknął przy drzwiach auta. Miał doświadczenie w posługiwaniu się złodziejskimi narzędziami, więc już po chwili zamek szczęknął. – Proszę bardzo – powiedział szarmancko otwierając przed ską drzwi od strony pasażera. Kobieta uśmiechnęła się i wsiadła. Wiktor usiadł na miejscu kierowcy. Zdjął osłonę kierownicy, z wprawą wyszarpnął kable i zetknął ich końcówki. Silnik ożył. – Dokąd pani sobie życzy? – zapytał z uśmiechem. – Do domu, Wiktorze – odparła sca. – Do domu. Nie spodziewali się trudności przy wyjeździe z Chartres i mieli rację. Gwardia odcięła cały kwartał, w którym znajdował się budynek służący im za kryjówkę, ale nie wystawili posterunków na rogatkach. Żołnierze byli pewni, że z ich zasadzki nikt się nie wymknie. Wierzyli, że zdołają wziąć heretyków z zaskoczenia i nie przygotowanych. Monotonny szum silnika i ciemność wokół usypiały scę. – Nie powinniśmy tu przyjeżdżać – mruknęła. – A jaki mieliśmy wybór? – zapytał Wiktor, nie odrywając oczu od jezdni. Właśnie. Jaki mieli wybór? Wróciła myślami do pierwszej wizyty w Chartres kilka miesięcy wcześniej.
ROZDZIAŁ 10
Właśnie wychodziła spod prysznica, gdy zadzwonił telefon. Wycierając włosy podeszła do stołu i podniosła komórkę. – Słucham? – sco, przyjdź proszę do mnie – odezwał się głęboki głos. Westchnęła. Wezwanie o tak wczesnej porze nie zwiastowało niczego dobrego. – Już idę. Pospiesznie się ubrała i wyszła ze swojego małego domku. Ranek był zimny. Gęsta mgła ograniczała widoczność do zaledwie kilku metrów. Odgłos jej kroków niósł się daleko, gdy szła chodnikiem cichego, jakby wciąż pogrążonego we śnie miasteczka. Wiedziała jednak, że to tylko pozory. Ktoś zawsze obserwował. Droga pięła się pod górę, aż po kilku minutach sca otworzyła furtę z kutego żelaza i znalazła się na terenie okazałej willi. Na widok ski Malusardi, wartownicy strzegący wejścia zasalutowali. Jeden z nich otworzył przed nią drzwi. Wielki Mistrz oczekiwał swojego seneszala. Kobieta skierowała się od razu do urządzonego ze smakiem salonu. Całą jedną ścianę zajmowały regały pełne książek. Między nią a wygaszonym kominkiem, stała kanapa oraz dwa fotele. Cały komplet z białej skóry ustawiono wokół niskiego stołu. Drugie drzwi w głębi pokoju prowadziły do gabinetu Wielkiego Mistrza. Z dyskretnie rozmieszczonych głośników dobiegała muzyka poważna. sca nie przepadała za nią i nie potrafiła powiedzieć czyjej kompozycji słucha dwóch mężczyzn znajdujących się w salonie. Obaj wstali, gdy weszła. Szarmanckość tego gestu wywołała uśmiech na jej twarzy, który jednak zamarł na widok miny Wielkiego Mistrza. Rzadko kiedy
widywała go tak ponurego. Sprawa musiała być poważna. – Witaj, sco – powiedział Gideon Kerival, Wielki Mistrz Zakonu Syjonu, wskazując dłonią wolny fotel. – Gideonie, Wiktorze – sca powitała obu mężczyzn. Wiktor Skolenko, wieloletni towarzysz i przyjaciel ski z uśmiechem skinął jej głową, siadając. Gideon, jak zawsze elegancko ubrany, zajął miejsce na kanapie. Zza okularów w rogowej oprawie patrzyły stalowoszare, przenikliwe oczy. Miał już piąty krzyżyk na karku, czarne włosy, jak i nienagannie przystrzyżone wąsy oraz brodę, coraz gęściej przetykane siwizną. – Mamy problem – zaczął, zakładając nogę na nogę. – Dziś w nocy uciekł Dominique Collier. Zabrał ze sobą pięciu ludzi i trochę broni. – Collier? – sca nie kryła zdziwienia. – Twój przyjaciel? Doskonały? – Dokładnie ten sam – przyznał Wielki Mistrz. – Zostawił wiadomość. Prosi, abyśmy go nie szukali. – To raczej nie wchodzi w rachubę – domyślił się Wiktor. – Po to nas wezwałeś, prawda? – Tak. Dominique zna wiele naszych sekretów. Wśród nich i te najbardziej strzeżone. – Baza – szepnęła sca, a jej oczy zrobiły się wielkie. – Sarkofag! Myślisz, że może zdradzić? – W rękach Świętego Oficjum ludzie szybko stają się bardzo rozmowni – stwierdził Kerival. – Ale baza jeszcze nie jest gotowa. – Fakt. Na razie zostaniemy tu i będziemy obserwować sytuację. – W ten sposób, jeśli Dominique zdradzi naszą lokalizację, wciąż będzie czas na
ucieczkę – zauważył Wiktor. – Dokładnie. – A co z Montségur? – zapytała sca. – Dokończyłem to, co zaczął mój ojciec, gdy się dowiedział o operacji Czyściec. Tunele zostały zaminowane. Jeśli wojsko Kościoła kiedykolwiek się tu dostanie, wszystko wyleci w powietrze. sca skrzywiła się. Nie miała pojęcia o minach, nie wiedziała nawet, że poprzedni Wielki Mistrz, Malcolm Kerival, opracował plan zniszczenia bazy w przypadku ataku Kościoła. Gideon nie mówił jej wszystkiego. Co prawda była jego zastępcą, ale jego obsesyjna podejrzliwość, wręcz paranoja, nie pozwalała mu nikomu całkowicie zaufać. Wiedziała skąd się to wzięło i w pewnym sensie rozumiała go. Zakon, a Gideon osobiście, doświadczył potwornej zdrady i to ze strony, z której najmniej się tego spodziewali. Mimo to bolało ją, że Wielki Mistrz zataił tak ważną rzecz. Nie pierwszy zresztą raz. – Masz jakiś pomysł dokąd mógł się udać Dominique? – spytał Wiktor. – Nie. Nie znam jego planów. Jego… odejście całkowicie mnie zaskoczyło. Wiem, że on i jego towarzysze zabrali dwa nasze samochody. – Wszystkie nasze pojazdy mają zamontowane nadajniki GPS – zauważył Skolenko. – To akurat żadna tajemnica – odparła sca. – Myślę, że oni doskonale o tym wiedzą i zmienią samochody przy pierwszej okazji. Zapewne już to zrobili. – To nasz jedyny ślad. Od czegoś musimy zacząć. – Tu są nazwiska ludzi, którzy z nim uciekli – Gideon podał sce kartkę z listą nazwisk. – Tych trzech znam – powiedział Wiktor wskazując palcem nazwiska – Ten to mechanik, a ci dwaj są technikami. A reszta? – Pielęgniarz i analityk – powiedział Kerival wstając. – Ruszajcie, gdy tylko będziecie gotowi. Sprowadźcie Dominique’a za wszelką cenę.
Po wyjściu ski i Wiktora, Wielki Mistrz raz jeszcze przeczytał notatkę, którą zostawił Dominique.
Nie mogę zaakceptować tego, co robisz. Nie chcę i nie będę brał w tym udziału, dlatego odchodzę. Byłem przyjacielem Twojego ojca i Ciebie. Długo nie chciałem uwierzyć, że jesteś zdolny do czegoś takiego. Teraz jednak mam dowód. Nie będę wchodził Ci w drogę, ale nie mogę dłużej tu przebywać. Nie stanowię dla Ciebie zagrożenia, więc przez wzgląd na dawną przyjaźń proszę, nie szukaj mnie. Malcolm wstydziłby się Ciebie.
Gideon ze złością zmiął kartkę i cisnął w kąt. Jak człowiek, który zna największe tajemnice Zakonu może twierdzić, ze nie stanowi zagrożenia? Przecież powodzenie całej operacji, którą Gideon planował przez tyle lat zależy od tego, aby nowa baza organizacji nie została odkryta. A Dominique zna jej położenie. I na dodatek ma czelność prosić, żeby go nie szukać, a linijkę niżej pisze, że ojciec wstydziłby się Gideona! Coś ty najlepszego uczynił, Dominique’u. Przez twą głupotę wszystko może szlak trafić. Całe lata starannego planowania, przygotowań, zdobywania zaufania sojuszników z Kalifatu… Gdybyś tylko wytrzymał kilka miesięcy. Kilka cholernych miesięcy…
***
sca i Wiktor wyruszyli dwie godziny później. Korzystając z palmtopa, bez trudu zlokalizowali samochody, których użyli Dominique Collier i jego towarzysze. Znajdowały się w miasteczku położonym pięćdziesiąt kilometrów na północ. Był zimny ranek. Mgła powoli ustępowała, ale z pokrytego ciemnoszarymi
chmurami nieba zaczęło kropić. Wkrótce rozpadało się na dobre. – Paskudny dzień – mruknął Wiktor, ale sca nie odpowiedziała. Gdy dojechali do miasteczka, do którego zaprowadziły ich wskazania GPS, okazało się, że pojazdy stoją na parkingu komisu. – No tak, sprzedali te, kupili inne i pojechali dalej – podsumowała sca i zaklęła. – Chodź, może sprzedawca coś nam powie. Na parkingu stało kilkanaście samochodów, przeważnie starszych modeli. Na ich tle auta Zakonu wręcz błyszczały nowością. Dwa identyczne, czarne sedany stały obok siebie, a łysiejący mężczyzna ze sporą nadwagą właśnie je oglądał. Miał na sobie grube palto, a nad głową trzymał parasolkę. Wyglądał raczej na smutnego niż zadowolonego z ostatniej transakcji. – Nigdy bym od niego nic nie kupiła – mruknęła sca, jednocześnie żałując, że nie przewidziała deszczu i nie zabrała parasolki. – Ekhm – chrząknął Wiktor, gdy stanęli tuż za plecami sprzedawcy. Mężczyzna okręcił się na pięcie z zaskakującą jak na jego tuszę szybkością, aż woda z parasolki prysnęła sce na policzek. Starła ją niecierpliwie. Tymczasem mężczyzna już prezentował wyuczony uśmiech, a z jego twarzy aż biła szczerość. Starał się wzbudzić zaufanie potencjalnych klientów, ale niezbyt dobrze mu to szło. – Witam! – zawołał. – Jeśli chcecie kupić dobry samochód w przystępnej cenie, dobrze trafiliście! Mam tu właśnie… – Nie przyszliśmy na zakupy – przerwał mu Wiktor. – Interesują nas poprzedni właściciele tych dwóch samochodów. – Jak wyglądali? – wtrąciła sca. – Ilu ich było? Sprzedawca był kompletnie zbity z tropu. Uśmiech zamarł mu na twarzy, ale w oczach pojawił się strach.
– Nie rozumiem… – powiedział. – Nie musisz – odparł Wiktor, a w jego dłoni pojawił się banknot o sporym nominale. – Posiadasz informacje, których my potrzebujemy. Chętnie je od ciebie kupimy. To doskonała okazja do zarobienia kilku groszy ekstra, bez wysiłku. Sprzedawca zastanawiał się przez chwilę, ale ze sposobu, w jaki patrzył na banknot, Wiktor sądził, że bardziej dla pozoru, niż z rzeczywistych wątpliwości. Deszcz bębnił o karoserie samochodów, wokół których tworzyły się kałuże. Plac nie był brukowany, więc komis powoli zamieniał się w błotniste bagno. sce woda z włosów ściekała za kołnierz kurtki. Irytowało ją to. Rozdrażniona przeciągającym się milczeniem sprzedawcy, z ciekawości zajrzała do środka auta, przy którym akurat stała. Zauważyła, że w deskę rozdzielczą wtopiony jest medalik ze świętym Krzysztofem, patronem kierowców. Większość samochodów posiadała takie lub podobne amulety. Nie było to obowiązkiem, ale widoczne objawy religijności były mile widziane przez Kościół. – Co chcecie wiedzieć? – zapytał sprzedawca. – Kto sprzedał ci te samochody? – Te? Prawdziwe cudeńka, co? Zrobiłem na nich złoty interes… – Kto? – powtórzył ostrzej Wiktor. – Było ich sześciu – pospiesznie odparł sprzedawca. – Jeden staruszek i pięciu młodszych mężczyzn. Powiedzieli, że potrzebują czegoś większego. Wymienili za dopłatą swoje samochody na jednego busa, starszy model. Jeden z młodszych próbował się targować, ale staruszek go uciszył. – Busa, powiadasz? – Tak, dziewięcioosobowego. – Jakiego koloru? – Białego.
– Kiedy to było? – Z samego rana, ledwo otworzyłem. – Mówili coś jeszcze? – Nie, nic. Przepakowali tylko swoje bagaże i pojechali dalej. – Jesteś pewien, że żaden nie mówił dokąd się udają? – wtrąciła sca. – Absolutnie. – Będziemy potrzebowali numer rejestracyjny samochodu – dodał Wiktor wyciągając kolejny banknot. – Jasne, mam w biurze. Poczekajcie chwilę. Sprzedawca szybkim krokiem oddalił się w kierunku niskiego budynku stojącego nieopodal. Rozchlapywał wokół wodę i błoto, które brudziły mu palto. – Co o tym myślisz? – zapytała sca. – Myślę, że to idiota. – Nie o to pytam – kobieta nie kryła zniecierpliwienia. – Wiem – przyznał Wiktor. – Myślę, że Dominique dobrze zrobił pozbywając się samochodów i przy okazji zdobywając trochę gotówki. Myślę też, że jest bardzo pewny siebie, skoro zdecydował się po prostu sprzedać pojazdy w komisie. – Może spodziewał się, że Gideon uszanuje jego prośbę? – Może. Chociaż fakt, że pozbył się samochodów wskazuje, iż rozważał możliwość wysłania pościgu. Nie zapominaj, że razem z nim uciekło pięciu ludzi. Uzbrojonych. – Nie mogę uwierzyć, że postanowił po prostu odejść z Zakonu. – Nie odszedł – poprawił ją Wiktor. – Uciekł. I nie wierzę, że choć przez chwilę uważał, że zostawimy go w spokoju.
Wrócił sprzedawca. W wyciągniętej dłoni trzymał kartkę papieru. – Dzięki – powiedział Wiktor wciskając mężczyźnie pieniądze. Gdy ruszyli w stronę swojego samochodu, dobiegł ich głos sprzedawcy: – A właściwie dlaczego ich szukacie? Nie odpowiedzieli. Już w samochodzie sca zapytała: – Co dalej? Wiktor nie odpowiedział od razu. Przez chwilę siedzieli w ciszy, każde pogrążone we własnych myślach. sca w tym czasie wyciągnęła ze swojej torby podróżnej ręcznik i zaczęła energicznie wycierać mokre włosy. – Zastanawiam się, czy to, że udał się na północ, ma jakieś znaczenie – stwierdził nagle Wiktor. – Może być teraz wszędzie, nawet za granicą. – Więc dlaczego od razu nie udał się na zachód albo wschód? – Do czego zmierzasz? – Kim są Doskonali? – odparł pytaniem Wiktor. – Przywódcami religijnymi katarów – powiedziała sca. – Nauczycielami… Nagle jej oczy zrobiły się wielkie ze zdumienia. – Sądzisz, że będzie nauczał? Po uśmiechu Wiktora poznała, że trafiła w dziesiątkę. – Tak, tak właśnie myślę. Jest Doskonałym. W jego naturze leży kierowanie ludzi na właściwą drogę. I nie opuści Francji.
– Bo tylko tu jest u siebie, tylko tu może zdobyć uczniów – dokończyła sca. Wiktor skinął głową. – Tylko gdzie go szukać? – zasępiła się. – Jechał na północ – przypomniał Wiktor. – Wymienił samochody Zakonu na busa w komisie. Mamy numer rejestracyjny. Dominique wcale nie jest tak sprytny, jak mu się wydaje. – Albo zwyczajnie lekceważy środki ostrożności. – A towarzysze wcale mu w tym nie pomagają. Nie mają doświadczenia w prowadzeniu dyskretnych operacji. Jak to było? Pielęgniarz, dwóch techników, analityk i mechanik? – Tak – odparła sca. Przez chwilę się zastanawiała. W końcu spytała: – Wiesz, gdzie urodził się Dominique? Wiktor zaprzeczył. – Ale Gideon na pewno wie. Kobieta wyciągnęła telefon. Deszcz w dalszym ciągu mocno zacinał, wycieraczki ledwo nadążały ze ścieraniem wody z przedniej szyby.
***
Jeszcze tego samego dnia wieczorem znaleźli się w Chartres. Tu właśnie urodził się i wychował Dominique Collier. Zgodnie uznali, że jeśli miałby gdziekolwiek zacząć działalność misyjną, to w Chartres, na znanym terenie, gdzie ludzie go pamiętali. Być może miał tu przyjaciół, którym mógł ufać, a o których nie wiedział nawet Gideon Kerival.
Zatrzymali się w tanim, ale porządnym hoteliku w centrum miasta. Gdy jedli kolację w knajpce nieopodal, sca wpadła na pomysł. – Wiesz, kto dużo widzi i dużo słyszy? – zapytała pomiędzy kęsami pieczonego kurczaka. – Nie, ale coś mi mówi, że zaraz się dowiem. – Barmani – odparła z uśmiechem. Wiktor pytająco uniósł brew. – Chcesz przekupić wszystkich w mieście? – Czemu nie – sca wzruszyła ramionami. – Jedyne, co możemy zrobić, to chodzić po ulicach i wypatrywać forda. Równie dobrze po drodze możemy wejść do paru knajp i popytać. Zacznę tu i teraz. Wiktor obserwował, jak odłożyła udko kurczaka, wytarła palce w serwetkę, wstała i pewnym krokiem ruszyła w stronę baru. Nachyliła się w stronę młodego mężczyzny, który właśnie wycierał kufel. Przez chwilę rozmawiali. sca wyciągnęła karteczkę, coś na niej napisała i podała barmanowi wraz z banknotem. Po chwili wróciła do stolika. – Gotowe – powiedziała ponownie zabierając się za kurczaka. – Dałam mu mój numer telefonu, zapisałam nazwiska i bardzo miło poprosiłam, żeby dał znać, jeśli zobaczy albo usłyszy o którymś z nich. – Jak umotywowałaś swą prośbę? – Kasą. I sugestią, że jeden z tych drani zapłodnił moją imprezową siostrę i teraz się miga od odpowiedzialności. Ojciec chce winnego postawić przed trybunałem Inkwizycji i chętnie zapłaci za jakiekolwiek informacje. Wiktor prawie się udławił ze śmiechu. – I uwierzył? – Nie wiem i niezbyt mnie to obchodzi. Ważne, że wziął pieniądze i obiecał zadzwonić, jeśli się czegoś dowie.
Po kolacji ruszyli na poszukiwania forda, którym poruszał się Doskonały i jego towarzysze. Samochód mógł być ukryty w jakimś garażu, ale równie dobrze zbiedzy mogli udać się zupełnie gdzie indziej. sca i Wiktor działali na oślep i zdawali sobie sprawę, że ich przypuszczenia mogą się okazać błędne. Dali sobie trzy dni na poszukiwania w Chartres. Jeśli po tym czasie nie będzie rezultatów, zastanowią się co dalej. Liczyli na łut szczęścia. Największy problem polegał na tym, że Gideon Kerival nie chciał przydzielić im dodatkowych ludzi. Rozesłał kilka grup poszukiwawczych po całej Francji, ale w Chartres byli sami. sca czasem nie rozumiała Gideona. Wydawało się dość prawdopodobne, że Dominique przyjechał właśnie tutaj. Dostatecznie prawdopodobne, aby dokładnie to sprawdzić. A jednak Kerival odmówił jej prośbie o przysłanie ludzi mówiąc, że większa grupa może wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie. A cóż innego oni robili chodząc po knajpach i zadając pytania, jeśli nie wzbudzali zainteresowania? Odwiedzali napotkane po drodze spelunki rozpytując o Doskonałego i jego towarzyszy. Nie wchodzili do lepszych lokali zgodnie uważając, że Dominique i templariusze raczej unikaliby takich miejsc. Zmodyfikowali historię ski. Teraz szukali dłużników winnych sporo pieniędzy i obiecali podzielić się wierzytelnościami z tym, kto pomoże ich namierzyć. Sugerowali niebagatelną sumę, co, wraz z nieodpartym urokiem ski, gwarantowało współpracę każdego barmana w każdej podejrzanej knajpie, jaką znaleźli. Szczęście uśmiechnęło się do nich dwa dni później, wieczorem. Zapadł już zmierzch, ulice opustoszały. Było chłodno. Latarnie rzucały na chodniki i jezdnie blade kręgi światła. sca i Wiktor szli ulicą w stronę centrum. Nagle kobieta przystanęła. Po drugiej stronie skrzyżowania, przed jednym z bloków stał bus. Zaparkowany pod latarnią samochód bez wątpienia był biały. – Patrz – szepnęła. – Widzę – mruknął Wiktor. – Nie widzę stąd numeru rejestracji. – Podejdźmy bliżej – sca chciała przeciąć skrzyżowanie na ukos, ale jej towarzysz złapał ją za ramię. Bezceremonialnie poprowadził kobietę ku przejściu dla pieszych, tak że zamiast ku blokowi, szli równolegle do niego.
– Co jest? – Idź, zaufaj mi – powiedział Wiktor puszczając ramię Malusardi. Minęli skrzyżowanie i powoli szli dalej. – W uliczce po lewej zauważyłem samochód – odpowiedział Skolenko na pytające spojrzenie ski – Ktoś w nim siedział. Widziałem, jak odpala papierosa. Nie musiał jej mówić, żeby się nie odwracała. Zbyt długo walczyła z Kościołem, aby popełnić tak głupi błąd. – Myślisz, że obserwują blok? Wiktor skinął głową. – A jeśli tak… – zaczęła. – To Dominique Collier i reszta głupców są w niebezpieczeństwie. Doszli do kolejnego skrzyżowania i skręcili w prawo. Zamierzali obejść w koło kwartał, w którym stał blok i sprawdzić, czy ktoś jeszcze go obserwuje. Kilka minut później znaleźli się na tyłach kamienicy. Do tej pory nie spostrzegli nic podejrzanego. Wiktor zauważył wąską uliczkę biegnącą między blokami. – Sprawdzę, czy budynek ma tylne wejście. Spotkamy się po drugiej stronie. Zaułek był ciemny i wąski. Wiódł między ślepymi ścianami budynków. Wiktor minął dawno nie opróżniane kontenery na śmieci. Jakieś zwierzę, prawdopodobnie szczur, uciekło mu spod stóp. Z bliskiej odległości dochodził blask. Wiktor doszedł do wniosku, że to musi być lampa nad tylnym wejściem interesującego go bloku. Gdy podszedł bliżej zauważył, że drzwi znajdują się na poziomie piwnicy. Miały gałkę zamiast klamki, więc bez trudu otwierały się od wewnątrz, ale z tej strony potrzebny był klucz. Wisiała nad nimi samotna żarówka. Nagle gałka przekręciła się ze szczękiem. Wiktor przywarł do ściany i odruchowo wyciągnął broń. Czując ciężar ulubionego sig sauera P226 w dłoni przygotował się do walki. Doświadczenie nauczyło go, że zawsze należy być
czujnym i gotowym, nawet jeśli pozornie nie ma ku temu powodów. Na schodach pojawił się mężczyzna w średnim wieku i popielatych włosach. Na nosie miał okulary, a przez ramię przewieszoną sporych rozmiarów torbę. – Saul? – zapytał Wiktor odklejając się od ściany. – Saul Eisenberg? Na dźwięk swojego imienia analityk odskoczył przerażony. – Skąd mnie znasz? – Jestem Wiktor. Przysyła mnie Gideon. Saul spojrzał na pistolet w dłoni Wiktora. Skolenko skrzywił się i schował broń. – Nie, nie o to chodzi – wyjaśnił. – Mamy sprowadzić ciebie i resztę z powrotem do Zakonu. – Aha – Saul poprawił pasek torby. – Dominique Collier jest w środku? – Tak – potwierdził Eisenberg. Na jego czole pojawiły się krople potu, co nie uszło uwadze Wiktora. – Po co ci ta torba? – Ta? – Saul spojrzał na bagaż, jakby go widział po raz pierwszy. – Wysłali mnie na zakupy… – Z takim tobołem? Tylnym wejściem? – Wiktor błyskawicznie wyszarpnął sig sauera z kieszeni. – Kurwa… Coś ty zrobił. Saul nie odpowiedział. Zaczął się trząść i choć usta miał otwarte, nie dobywał się z nich żaden dźwięk – Idziemy – zakomenderował Wiktor i chwytając analityka za ramię, poprowadził w kierunku miejsca spotkania z ską. Kobieta czekała schowana w cieniu budynku po drugiej stronie ulicy. W pobliżu znajdowała się uliczka bliźniaczo podobna do tej, którą podążał wcześniej
Skolenko. Wiktor starał się iść spokojnie, choć szybko. Saul nie nadążał i Skolenko niemal ciągnął przerażonego mężczyznę za sobą. – Zobacz, kogo spotkałem – syknął Wiktor popychając Saula w stronę ski. – To Saul Eisenberg, analityk, który zwiał z Dominique’kiem. Malusardi przekrzywiła głowę przyglądając się Saulowi w mroku rozjaśnianym jedynie bladym światłem oddalonej latarni. – Za ile go sprzedałeś? – warknął Skolenko chwytając Eisenberga za kołnierz kurtki i przyciskając jego głowę do zimnego muru. Przystawił mu pistolet do skroni. – O czym ty mówisz? – zdziwiła się sca. – Sprawdź jego torbę. Malusardi szarpnęła suwak zamka błyskawicznego. – Boże drogi… – szepnęła na widok plików banknotów, które wypełniały torbę. – Ile tego jest? – Zadała ci pytanie! – Wiktor mocniej nacisnął głowę Saula. – Sto… – stęknął Eisenberg z wysiłkiem. – Sto tysięcy… – Sprzedałeś Doskonałego i kolegów z Zakonu za sto tysięcy eurodolarów? – upewniła się sca, a gdy analityk potwierdził skinieniem głowy, wymierzyła mu cios w nerkę. Saul krzyknął i zwiotczał w dłoni Wiktora, ale ten zdołał utrzymać go w pionie. – Nie tu – stwierdził Skolenko. – I nie teraz. Skoro szczur ucieka, okręt wkrótce zatonie. Wiemy, że budynek jest obserwowany od frontu. Agenci w samochodzie pewnie nie zadali sobie trudu sprawdzenia, czy blok ma tylne wejście, ale Gwardia będzie dokładniejsza. I coś mi mówi, że wkrótce tu będą. – Ale Dominique… – zaczęła sca. Wiktor przerwał jej gestem. Zauważył ruch na końcu ulicy, od strony frontu budynku, w którym znajdował się Doskonały.
– Już tu są – szepnął. – Szybko, zwijamy się. Pobiegli w głąb uliczki ciągnąc za sobą przerażonego Saula. Wiktor prowadził. Nagle przystanął i wepchnął skę z Eisenbergiem za kontener ze śmieciami. Gestem nakazał milczenie, a dla pewności zacisnął dłoń na twarzy analityka. Wiktor zauważył odblask latarek na murze, za załomem. To właśnie skłoniło go do gwałtownej reakcji. Sekundę, może dwie później, żołnierze wyłonili się zza załomu, ale trójka uciekinierów już siedziała za kontenerem. Dał się słyszeć stukot butów. Oddział Jaspera Deveraux, mający wejść do budynku od tyłu, przeszedł w odległości pół metra. Na szczęście nie zauważyli trójki uciekinierów kryjących się za pojemnikiem. Dla pewności Wiktor odczekał jeszcze kilka chwil, nim puścił Saula. Pobiegli dalej. U wylotu uliczki zatrzymali się. Skolenko wychylił się i rozejrzał. Nie zauważył nic podejrzanego, więc cała trójka spokojnie wyszła z zaułka. Teraz sca prowadziła, Wiktor zamykał ich mały pochód z pistoletem wymierzonym w idącego pośrodku Saula. Był wściekły i gdyby Eisenberg próbował ucieczki, Skolenko zastrzeliłby go jak psa. Jednak analityk był zbyt przerażony, aby choćby pomyśleć o czymś takim. Chcieli dojść jak najkrótszą drogą do hotelu, przed którym zostawili samochód. Doszedłszy do najbliższego skrzyżowania, zauważyli stojące nieopodal ciężarówki. W kabinie każdej siedział kierowca i pasażer. Wiktor wyczuł zagrożenie. – Z powrotem – mruknął jednocześnie szarpiąc Saula. sca przez spędzone razem lata nauczyła się wierzyć osądom towarzysza nawet, jeśli sama nie od razu rozumiała motywy jego działania. Bez słowa zawróciła. – Tym przyjechała Gwardia – wyjaśnił Wiktor, gdy odeszli kawałek. Do hotelu udało im się dojść bez przeszkód, choć dłuższą drogą. Najpierw poszli na parking, gdzie Wiktor bezceremonialnie skrępował Saulowi ręce za plecami i zamknął w bagażniku razem z torbą z pieniędzmi. Potem usiadł na miejscu kierowcy i grzał silnik, a w tym czasie sca poszła ich wymeldować i uiścić należność. Po kilku minutach wróciła z dwiema walizkami, służącymi za cały ich bagaż. Wrzuciła je do tyłu, a sama usiadła z przodu. Wiktor ruszył.
– Nie mogę w to uwierzyć – przerwała po chwili ciszę. Wiktor nic nie powiedział. – Boże drogi, oni mają Dominique’a. Wiesz co to znaczy? – Tak – potwierdził Skolenko skręcając w ulicę prowadzącą za miasto. – Jak on mógł to zrobić? Za sto tysięcy… Przez jakiś czas milczała, aż rzuciła: – Powinniśmy byli coś zrobić. Nie zostawiać go tam i uciekać… – sco – Przerwał jej Wiktor. Starał się mówić łagodnie, ale nigdy nie był w tym dobry. W efekcie jego głos zabrzmiał szorstko. – Nic nie mogliśmy zrobić. Co najwyżej zginąć w beznadziejnej walce z oddziałem Gwardii. I to nie byle jakim. Widziałem emblematy, to Inferno z paryskiej Katedry. Nie mielibyśmy szans. Przykro mi sco, ale nie możemy pomóc Dominique’owi. Już nie. sca trawiła słowa Wiktora w milczeniu. W końcu skinęła głową. – Powinnaś zadzwonić do Gideona – podpowiedział Skolenko. Kobieta westchnęła i wyciągnęła telefon. Zdała relację Wielkiemu Mistrzowi Zakonu Syjonu. Przez chwilę słuchała, a potem przekazała aparat Wiktorowi. – Chce z tobą rozmawiać – powiedziała. Skolenko wziął telefon. – Słucham – rzucił, a Gideon Kerival przekazał mu swoje instrukcje. – Rozumiem. Wiktor rozłączył się i oddał telefon sce. – Potrzebujemy łopaty – rzekł. – Co? Skąd w środku nocy chcesz wziąć łopatę?
– Jeszcze nie wiem – przyznał Wiktor, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy zauważył wystające znad dachów pobliskich budynków ramię dźwigu. – Plac budowy. Skręcił z głównej ulicy i zatrzymał się przed płotem z drucianej siatki. Nie gasząc silnika wysiadł i wdrapał się na ogrodzenie. Po kilku minutach wrócił z łopatą, na której konsze zasechł beton. Przerzucił narzędzie przez siatkę, następnie sam przeszedł na drugą stronę. Łopata wylądowała obok walizek i po chwili jechali już dalej. Przez następne kilkanaście kilometrów Wiktor i sca nie odzywali się do siebie. Miejskie zabudowania dawno ustąpiły miejsca nagim polom, potem lasom. Skolenko unikał głównych tras. sca nie komentowała, gdy skręcił w drogę, która nie była naprawiana od lat. Samochód podskakiwał na dziurach, a oni trzęśli się w środku. Malusardi pomyślała o Saulu, który, związany i zakneblowany kawałkiem materiału, leżał w bagażniku. Biedny dureń. Las gęstniał, drzewa zdawały się zbliżać coraz bardziej do jezdni. – Dokąd prowadzi ta droga? – zapytała sca. Wiktor nie odpowiedział, pogrążony we własnych myślach i kobieta nie zapytała ponownie. Skolenko jechał szybko, nawet nie starając się uniknąć mniejszych dziur. Droga była prosta, światła sedana wyłuskiwały z mroku niekończące się kolumny pni wyrastających wzdłuż jezdni. Jakby jechali w ciemnym tunelu. Wiktor zahamował gwałtownie. Usłyszeli głuchy łomot. To Saul grzmotnął w oparcia tylnych siedzeń. Jeśli chciał krzyknąć, knebel skutecznie to wytłumił. Skolenko wrzucił wsteczny bieg i cofnął kilkanaście metrów. Zatrzymał się przy wąskiej przecince. Starą drogę, kiedyś być może wykorzystywaną przez leśników, tworzyły koleiny w poszyciu. Wiktor wjechał w las. Trzęsło jeszcze bardziej, choć sca sądziła, że to niemożliwe. Nagle drzewa rozstąpiły się. Wiktor zatrzymał samochód i przez chwilę przyglądał się polanie, aż zdecydował, że jest odpowiednia. Wyłączył silnik i wysiadł. Nocną ciszę zakłócało granie świerszczy. Wyciągnął łopatę z tylniego siedzenia i kierując się wciąż zapalonymi światłami samochodu, ruszył przed
siebie. – Pomóc ci? – zapytała sca, również wysiadając. Wiktor machnął ręką. – Nie trzeba. Obserwowała, jak oceniwszy, że znalazł odpowiednie miejsce, wbił łopatę w ziemię. Zdjął sweter, przesunął się nieco, aby nie zasłaniać swoją sylwetką światła i zaczął kopać. To będzie długa noc, pomyślała sca. Powiał zimny wiatr, kobieta zadrżała z zimna i usiadła ponownie na miejscu pasażera. Nie spuszczając oczu z Wiktora, zapaliła papierosa. Skolenko miał przed sobą ciężkie zadanie. Nie jest łatwo wykopać grób nocą, na leśnej polanie, mając jedynie łopatę. Oddałby lewy kciuk za szpadel, ale na budowie, którą odwiedził nie znalazł żadnego, a rozkazy Gideona były jasne. Saul miał zapłacić za zdradę jeszcze tej nocy. Tak więc Wiktor pracował i nie spoczął, aż udało mu się wykopać wystarczająco głęboki grób. sca w tym czasie wypaliła pół paczki. Wysiadła, gdy zobaczyła, jak Wiktor odkłada łopatę i rusza w kierunku samochodu. – Już czas – powiedział mijając ją. Kobieta westchnęła i zgasiła niedopałek papierosa. Wiktor już stał przy bagażniku z bronią gotową do strzału. sca otworzyła klapę. Było ciemno i nie mogła dostrzec rysów twarzy Saula, ale wyczuła jego lęk. – Wysiadaj – rzuciła, cofając się o krok. Eisenberg usiadł, potem przerzucił nogi przez krawędź bagażnika i niezdarnie próbował się podnieść. Byłby upadł, gdyby sca odruchowo go nie podtrzymała. Znad wierzchołków drzew wyłonił się księżyc w pełni, nadając polanie srebrzystego blasku. Zdrajca rozejrzał się wokół. Po chwili pojął, że znajduje się w środku lasu, a dźwięk, który słyszy nie jest echem samochodów jadących autostradą, lecz szumem gałęzi poruszanych wiatrem. Tym razem sca
widziała doskonale, jak oczy Saula robią się okrągłe z przerażenia. Próbował coś mówić, ale wrzynający się w usta knebel sprawiał, że dało się słyszeć jedynie niewyraźne stękanie. – Teraz wszystko nam opowiesz – stwierdził Wiktor pokazując sce, żeby odwiązała knebel. – Przysięgam na wszystko co święte… – zaczął więzień, gdy tylko odzyskał zdolność mówienia. – Cicho – Skolenko podniósł sig sauera na wysokość oczu Saula. – Ja pytam, ty odpowiadasz. Mów, co się działo od momentu, gdy opuściliście Montségur? Eisenberg, trzęsąc się z zimna i strachu, z rękami związanymi na plecach przedstawiał żałosny widok. – Wiesz, co czeka zdrajców Zakonu – ciągnął Wiktor. – Nie unikniesz tego. Możesz jednak wybrać sposób, w jaki umrzesz. Szybko i bezboleśnie albo powoli i w męczarniach. Saul przez chwilę nic nie mówił, w końcu odetchnął głęboko i spojrzał na swojego kata. – Wyjechaliśmy przed świtem – zaczął. – Daniel, mechanik, który zdecydował się wyruszyć z nami, powiedział, że każdy samochód jest wyposażony w GPS, dzięki któremu bez problemu nas znajdziecie. Wtedy Dominique kazał szukać komisu. Wymieniliśmy nasze samochody na busa. – Dlaczego? – nie wytrzymała sca. – Dlaczego go sprzedałeś? Saul spojrzał na nią wzrokiem bez wyrazu. – Opuściliśmy Zakon bez pozwolenia Wielkiego Mistrza – odparł. – Dominique przyznał mi rację, gdy go o to wprost zapytałem. – Mówił wam, że decyzję o odejściu podjął sam, bez konsultacji z Gideonem? – Tak. Nie kłamał, nie wmawiał nam, że mamy błogosławieństwo Wielkiego Mistrza. Po prostu nie powiedział nam, że uciekł. Mówił, że chce krzewić prawdziwą wiarę wśród ludzi, jak czynili to niegdyś Doskonali. Nie szukał
ochotników, sami się zgłosiliśmy. Ale kiedy zrozumiałem, że samowolnie opuściliśmy Zakon, zdezerterowaliśmy, wiedziałem, że będziecie nas ścigać. I nie spoczniecie. Wydałem Dominique’a z dwóch powodów. Po pierwsze, żebyście zaprzestali poszukiwań. Po drugie, chciałem użyć pieniędzy, aby zniknąć. Wiedziałem, że powrót do Zakonu nie wchodzi w grę. Wiktor pokręcił głową. – Mogłeś wrócić – powiedział. – Mogłeś się skontaktować z Zakonem, powiedzieć, gdzie jesteście. Nikomu nie stałaby się krzywda. Ale ty dostrzegłeś okazję do łatwego zarobku, jak w tym komisie, gdzie sprzedaliście samochody. Wtedy Dominique powstrzymał twoje zapędy, ale chciwość cię nie opuściła. Może był też trzeci powód, dla którego zdradziłeś Doskonałego? Może chciałeś mu dać nauczkę? Skolenko zamilkł na chwilę. Świerszcze skończyły swój koncert, jedynie szum gałęzi poruszanych chłodnym wiatrem zakłócał ciszę. – Dlaczego Chartres? – zapytał w końcu. – Dominique powiedział, że ma tam starych znajomych i że to będzie dobra baza do rozpoczęcia działalności misyjnej – odrzekł Saul, potwierdzając wcześniejsze przypuszczenia ski i Wiktora. – Jak sprzedałeś Dominique’a? – Poszedłem do kościoła i w konfesjonale wyznałem, że wiem, gdzie ukrywa się Doskonały – powiedział Eisenberg z rozbrajającą szczerością. – Wyznaczyłem cenę, czas i miejsce spotkania. – Gdzie? – W barze „Zakręcony kurek”. To niewielka knajpka, wprost stworzona do spotkań, o których nie każdy musi wiedzieć. sca i Wiktor wymienili spojrzenia. Odwiedzili ten przybytek, lecz tamtejszy barman nie mógł udzielić im żadnych informacji. Fakt, że w lokalu oświetlenie było więcej niż skąpe. – Nie targowali się – dodał Saul.
– Wiedziałeś, że będą cię śledzić – stwierdził Skolenko. Eisenberg próbował wzruszyć ramionami. – To było logiczne. Nie łudziłem się, że puszczą mnie wolno. Moją jedyną szansą było zniknąć, nim Gwardia wejdzie do budynku. – I prawie ci się udało – wtrąciła sca. – Gdyby nie my. – Gdyby nie wy… – Chyba wiem już wszystko – powiedział Wiktor. Zapadła cisza. Wszyscy wiedzieli, co oznaczają słowa Skolenki. Saul ponownie zaczął się trząść. Wiktor wziął go pod ramię i poprowadził do oświetlonego blaskiem samochodowych reflektorów miejsca, w którym wykopał grób. – Na kolana – mruknął naciskając ramiona Eisenberga. – Mam nadzieję, że czas spędzony w bagażniku poświęciłeś na pojednanie się z Bogiem. Słysząc dźwięk odbezpieczanej broni, Saul zaczął szlochać. – Na mocy danej mi przez Wielkiego Mistrza Zakonu Syjonu – Skolenko zaczął recytować formułę wyroku – skazuję cię, Saulu Eisenbergu, na śmierć za zdradę Zakonu. sca poczuła paskudy odór. Zdrajcy puściły zwieracze. – Wyrok zostanie wykonany niezwłocznie. Pojedynczy strzał z sig sauera rozdarł nocną ciszę. Śpiące w koronach drzew ptaki poderwały się z krzykiem. Swąd prochu strzelniczego wyparł smród kału. Malusardi nie wiedziała, który zapach jest gorszy. Martwe, zakrwawione ciało z dziurą w potylicy zsunęło się do grobu. Wiktor natychmiast zabrał się do jego zasypywania. sca stwierdziła, że woli poczekać w samochodzie. Pierwszy raz uczestniczyła w egzekucji. Wiedziała, że to konieczne, Gideon wyraził się w tej kwestii jasno, ale wcale jej się to nie podobało. Zwymiotowała
w połowie drogi do samochodu. Zapaliła papierosa, aby pozbyć się smaku wymiocin w ustach i obserwowała Wiktora. Skolenko nie miał takich problemów, jak Malusardi. Był templariuszem i potrafił zabijać. Miał też wszelkie powody, aby nienawidzić Gwardii, Kościoła i zdrajców. Miał kiedyś żonę i córkę. Gdy rozpoczęła się operacja Czyściec, Gwardia zajęła wioski i miasteczka otaczające Montségur, zamykając pierścień wokół samej góry. Mieszkali w nich głównie członkowie Zakonu i ich rodziny. Gwardziści dopuszczali się tam bestialskich czynów. Żona i dwunastoletnia córka Wiktora zostały wielokrotnie zgwałcone. Potem zmusili matkę, aby patrzyła, jak jej dziecku podrzynają gardło, a następnie i ją zamordowali. Skolenko mścił się za ich cierpienie i śmierć bez litości. Nie sądził jednak, aby kiedykolwiek był usatysfakcjonowany, nieważne ilu żołnierzy Kościoła by zamordował. Musiałby dopaść samego patriarchę okręgu Paryż, aby uznać, że jego rodzina została pomszczona. Zasypywanie grobu zajęło mu pół godziny. sca przez chwilę rozważała pomysł ustawienia krzyża, ale szybko porzuciła tę myśl. Po pierwsze Saul Eisenberg był zdrajcą. Po drugie krzyż na środku polany mógł przyciągnąć niechcianą uwagę. Wyjechali na główną drogę. Nie pojechali jednak do siedziby Zakonu, zamiast tego ruszyli do Paryża. Rozkazy Gideona Kerivala nie kończyły się na egzekucji zdrajcy.
***
Samuel Cassel nie zdziwił się, gdy otwierając drzwi swojego mieszkania, zobaczył stojących na progu skę Malusardi i Wiktora Skolenko. Spodziewał się gości, choć o ich przybyciu dowiedział się ledwie kilka minut wcześniej. sca i Wiktor byli wyczerpani. Jechali przez całą noc, zmieniając się co jakiś czas za kierownicą. Wydarzenia poprzedniego dnia, zwieńczone egzekucją Saula Eisenberga, odcisnęły piętno na ich poszarzałych twarzach.
Samuel gestem zaprosił towarzyszy do środka. Był postawnym mężczyzną z ciemnymi włosami, lekko już siwiejącymi na skroniach. – Kawy? – zaproponował, zamykając drzwi. Oboje zainteresowani skinęli głowami. Cassel zniknął w kuchni, podczas gdy jego goście usadowili się na podniszczonej kanapie. Mieszkanie nie było duże, zaledwie dwa pokoje, kuchnia i łazienka. W razie potrzeby służyło jako kryjówka bądź skrzynka kontaktowa. Oprócz Cassela w pobliżu Paryża mieszkało kilku innych agentów. Nie wiedzieli o sobie nawzajem, ale sca znała ich wszystkich. Wybrała Samuela, ponieważ mieszkał najbliżej centrum, a jego kwatera stanowiła doskonałą bazę wypadową. – Co was sprowadza do Paryża? – zapytał Cassel stawiając przed niespodziewanymi gośćmi dwa kubki parującej kawy. – Gideon nie wspomniał o tym. – To wyniknęło z nagłej potrzeby – przyznała Malusardi napawając się aromatem napoju. – Szukamy Doskonałego. – Sądziłem, że wszyscy zginęli. – Ten nie. To Dominique Collier. Samuel uniósł brwi. – Spotkałem go kiedyś. To przyjaciel i towarzysz Wielkiego Mistrza, prawda? – Tak. Był nim przez wiele lat, aż doszedł do wniosku, że chce odejść z Zakonu. – Więc co się stało? Co robi w Paryżu? sca i Wiktor wymienili spojrzenia. – Postanowił, że chce wyruszyć z misją nauczania ludzi o wierzeniach katarów. Został zdradzony przez jednego ze swoich… uczniów – powiedziała w końcu kobieta, ale Cassel domyślał się, że nie jest to cała prawda.
– Schwytano go – rzucił. – Tak. Wczoraj wieczorem, w Chartres. Byliśmy przy tym. – Jak to? – Zgadliśmy, że Dominique wróci w rodzinne strony – wyjaśnił Wiktor. – Spędziliśmy w Chartres kilka dni, nim trafiliśmy na jego ślad. Niestety, Kościół nas ubiegł. – Dosłownie o parę minut – wtrąciła sca. – Oddział Gwardii minął nas o kilka metrów. – Schwytaliśmy za to tego, kto wydał Dominique’a – w głosie Wiktora Samuel wyczuł satysfakcję. Nie pytał o szczegóły. Wiedział, co spotyka zdrajców Zakonu. – Myślicie, że Doskonały wyjawi sekrety Zakonu? – Na pewno wyjawi – powiedziała sca zmęczonym głosem. – Pytanie tylko, jak wiele. Jesteśmy tu między innymi po to, żeby się tego dowiedzieć. – Skoro schwytano go wczoraj – zastanawiał się Cassel – to pierwsze przesłuchania zapewne ma już za sobą. sca kiwnęła głową. Pojmanie Doskonałego było sprawą wielkiej wagi. Inkwizytor Alexander Vanzeen nie pozwoliłby sobie czekać do rana z rozpoczęciem śledztwa. Proces o herezję przeciwko Doskonałemu był jedynie kwestią czasu. – Przez kilka najbliższych dni konieczna będzie obserwacja Katedry – wtrącił Wiktor. – Zmobilizuj ludzi. O wszelkich nietypowych działaniach, zwiększonej aktywności i tym podobnych musimy wiedzieć natychmiast. – Oczywiście – Cassel przyjrzał się swoim gościom. – Ale teraz musicie się przespać – dodał. – Moje łóżko jest do waszej dyspozycji. sca i Wiktor nie mieli zamiaru ani sił, aby protestować. Położyli się obok siebie nie zdejmując ubrań. Wiktor jedynie odpiął kaburę, w
której spoczywał jego sig sauer. sca ustawiła jeszcze w komórce alarm, który miał ich obudzić za trzy godziny i po chwili już obydwoje spali. Samuel wyszedł z kawą na balkon. Usiadł na taborecie i zapalił papierosa. Był rześki, słoneczny poranek. Cassel mieszkał w spokojnej dzielnicy, powstałej już po Dżihadzie. Nowe przedmieścia Paryża wyglądały, jakby zbudowano je od szablonu. Szachownica niskich bloków, na której tu i ówdzie rozmieszczono parki i skwery. Na ulicach było niewielu przechodniów, samochodów jeździło jeszcze mniej. Nic dziwnego, zważywszy na porę. Większość mieszkańców była w pracy, którą dawały niedalekie zakłady produkujące jakieś podzespoły elektroniczne. Samuel prowadził niewielką firmę zajmującą się handlem odzieżą. Zatrudniał dwie osoby, które nie miały pojęcia o powiązaniach właściciela z Zakonem Syjonu. Przedsiębiorstwo gwarantowało mu niezależność finansową oraz swobodę podróżowania. Firma była na tyle mała i zajmowała się tak zwyczajną działalnością, że nie wzbudzała zainteresowania Kościoła. Oczywiście zdarzały się kontrole, były jednak sporadyczne i dość pobieżne, a Samuel potrafił się rozliczyć z każdego eurodolara. Gasząc niedopałek w resztkach zimnej kawy, Samuel wyciągnął z kieszeni telefon. Pora obudzić kilku ludzi.
***
– Co teraz? – zapytał Wiktor. Wraz z ską byli w drodze do centrum Paryża. Samuel został w mieszkaniu. Obydwojgu ta krótka, bądź co bądź, drzemka dobrze zrobiła. Czuli się wypoczęci i pełni energii, ale wiedzieli, że to uczucie wkrótce minie i ich organizmy upomną się o zaległe godziny snu. – Teraz będziemy obserwować kompleks Katedry – odparła sca. – Gideon chce, aby zminimalizować straty, ale nie widzę sposobu, żeby to zrobić. – Jest jeden – stwierdził Wiktor po chwili milczenia. – Tak, wiem – Malusardi sprawiała wrażenie poirytowanej. – Zlikwidować
Dominique’a. Wierz mi, zrobiłabym to, gdybym miała szansę. Ale nie wedrzemy się przecież we dwójkę do najpilniej strzeżonego miejsca w Paryżu. Równie dobrze moglibyśmy zapukać do głównej bramy i grzecznie się przedstawić. To samobójstwo. Resztę drogi przebyli w milczeniu. Wiktor zaparkował przy głównej ulicy biegnącej wzdłuż Sekwany, niemal naprzeciwko Ile de la Cité. Wysiedli i powolnym krokiem ruszyli w kierunku mostu łączącego stały ląd ze znajdującym się na wyspie kompleksem Katedry. Udawali zwykłych spacerowiczów, korzystających z uroków dnia. – Nie widzę nic podejrzanego – mruknął Wiktor spoglądając w stronę wyspy. – Tak naprawdę niewiele widzisz – odparła sca. Wysoki, betonowy mur zasłaniał kompleks przed niepowołanym wzrokiem. Biegł wokół całej wyspy. W równych odstępach wyrastały z niego wieże wartownicze. Z brzegu rzeki można było dostrzec sylwetki strażników pełniących wartę. Na każdej wieży zamontowane były silne reflektory, które nocą przeczesywały nurt Sekwany. Za murem wznosiła się wieża Katedry z balkonem, na którym często pojawiał się patriarcha okręgu. sca dostrzegła stojącą właśnie na balkonie postać w bieli i nagle zapragnęła mieć przy sobie karabin snajperski. Nie zawahałaby się go użyć, nawet gdyby oznaczało to dla niej śmierć. Po chwili sylwetka zniknęła wewnątrz Katedry, a z ski ustąpiło napięcie. Most był równie silnie strzeżony. Posterunek od strony centrum Paryża otoczony był workami z piaskiem i zasiekami z drutu kolczastego. Tuż przy wartowni umieszczono stanowisko artyleryjskie, drugie znajdowało się przed samą bramą kompleksu. Żeliwna brama była zamknięta, ale znajdująca się w niej furtka – nie. Cywile, po wylegitymowaniu się, mogli swobodnie wejść na teren kompleksu i do Katedry, ale nigdzie więcej. Każda próba wtargnięcia na zamknięty obszar była surowo karana. Poza tym Katedrę otaczał wewnętrzny mur, w którym znajdowała się kolejna brama prowadząca na teren bazy wojskowej. sca przez chwilę rozważała pomysł wejścia do kompleksu, ale szybko go odrzuciła. Co prawda posiadali fałszywe dokumenty, ale nie chciała ryzykować. Dominique’a przesłuchiwało Święte Oficjum i kto wie, czy nie podał inkwizytorom ich rysopisów.
– Masz rację, niewiele widzę – podjął temat Wiktor. – Ale to akurat dobrze. Nie widzę podwyższonej gotowości, nie widzę wyjeżdżających w pędzie ciężarówek ani startujących śmigłowców, co jest dobrym znakiem. – Mogli wyruszyć wcześniej – odparła sca. – Nie sądzę. Zmontowanie jakiegokolwiek ataku wymaga czasu. Nie zdążyliby. – Zatem zostaniemy tu trochę i poobserwujemy – zadecydowała sca. Weszli do jednej z pobliskich kawiarenek i zajęli miejsce przy oknie wychodzącym na Sekwanę i Ile de la Cité. Wiktor zamówił czarną kawę, sca zieloną herbatę. Lokal oferował tanie śniadania i obiady, więc klientów o tej porze nie brakowało. Malusardi i Skolenko mieli szczęście, że akurat zwolnił się jeden z okrągłych stolików. Siedzący przy nim mężczyzna spojrzał na zegarek i niemal biegiem wypadł z kawiarni trzymając w dłoni niedojedzoną kanapkę. Dwójka agentów Zakonu zajęła miejsca, nim kelnerka zdążyła uprzątnąć talerz i szklankę z niedopitym sokiem, pozostawione przez poprzedniego klienta. W kawiarence było gwarno i tłoczno. Wciąż ktoś wchodził i wychodził. Wielu ludzi zamawiało posiłki na wynos, gdyż trudno było o wolne miejsce. Jakiś młody chłopak z uśmiechem na twarzy i talerzem parującej jajecznicy w dłoni spytał, czy może się przysiąść, ale Wiktor posłał mu takie spojrzenie, że młodzieniec szybko zrezygnował. – Nie wiem, czy to najlepsze miejsce – mruknął Skolenko pociągając łyk kawy z małej filiżanki. – Za dużo to ludzi. – Pora obiadowa wkrótce minie – odparła sca. – Będzie luźniej. Miała rację. Niecałe pół godziny później ruch ustał niemalże całkowicie. Pozostało jedynie kilku klientów, którym najwyraźniej nigdzie się nie spieszyło. Wiktor rozejrzał się wokół. Nie dostrzegł nikogo, kto wyglądałby na agenta Świętej Inkwizycji, nikt też nie siedział tak blisko ich stolika, aby podsłuchać ich rozmowę. – Więc mamy zminimalizować szkody, tak? – zaczął. – Tak powiedział Gideon – potwierdziła sca. – Choć nie mam pojęcia jak
się za to zabrać. – Tak naprawdę niewiele możemy zrobić. Jeśli Dominique zdradzi siedzibę Zakonu, nic nie poradzimy. – Będziemy mogli ich ostrzec. – Dowiedzą się wystarczająco wcześnie – zripostował Wiktor. – Poza tym Montségur zostało ewakuowane, a nowa baza, o ile dobrze pamiętam słowa Gideona, nie będzie obsadzona, dopóki nie będziemy pewni, że zagrożenie minęło. – Masz rację. – Okej. Co się stanie, jeśli Gwardia wkroczy do którejś z naszych kryjówek? – Gideon powiedział, że zaminował Montségur – sca zamyśliła się. – Nic mi o tym nie mówił. Nie wspominał, że jego ojciec zaczął nad tym pracować, gdy jeszcze żył. Nie wiedziałam, że Malcolm w ogóle coś takiego rozważał. Ale skoro tak, to logiczne jest, że druga baza również jest zaminowana. Jeśli Gwardia pojawi się w jednym albo drugim miejscu, wszystko zawali im się na głowę. – Wszystko zależy od tego, jak dużo wyjawi Dominique. – I jak bardzo przekonujący będzie Alexander Vanzeen. Opuścili kawiarnię po jakiś trzech godzinach. Dla personelu lokalu wyglądali jak dwoje zakochanych na wczesnej randce. Wiktor wypił morze kawy i zbierało mu się na mdłości. Szli szerokim bulwarem wzdłuż nurtu Sekwany. sca wciąż nie bardzo wiedziała, co chce osiągnąć kręcąc się w pobliżu Katedry. Nagle stanęła jak wryta. Mijali właśnie słup ogłoszeniowy. Dwójka mężczyzn właśnie skończyła naklejać nowy plakat, zajmujący pół powierzchni słupa. – Patrz – sca pociągnęła Wiktora za rękaw. – Już wywieszają ogłoszenia. Treść plakatu była zwięzła. Informował o schwytaniu Doskonałego i że za kilka
dni odbędzie się jego proces. Publiczna rozprawa będzie miała miejsce w Katedrze. – Mój Boże – szepnęła sca zakrywając dłonią usta. – Zrobią z tego cyrk. – A czego się spodziewałaś? – zapytał Wiktor. – To będzie pokazówka ku przestrodze. Malusardi usiadła na ławeczce stojącej nieopodal słupa. – Wiesz, chyba dopiero teraz tak naprawdę to do mnie dotarło – powiedziała, gdy Wiktor usiadł obok niej. Skolenko nic nie powiedział. Zamiast tego objął ją ramieniem. – W tej chwili tak bardzo nienawidzę Saula, że z chęcią zabiłabym go jeszcze raz – odezwała się po chwili. – Niestety, to już niemożliwe. sca podniosła głowę i spojrzała Wiktorowi w oczy. – A wiesz co jest możliwe? – zapytała i nie czekając na odpowiedź dodała: – Możemy dorwać agenta, który kontaktował się z Saulem. – Jak? W tej chwili rozległ się szum, który z każdą chwilą przybierał na sile, aż przeistoczył się w ogłuszający hałas. Znad muru otaczającego kompleks Katedry wyłoniły się trzy śmigłowce transportowe typu Cherubin, eskortowane przez dwie lekkie maszyny bojowe klasy Ezechiel. Przemknęły nad głowami ski i Wiktora szybko nabierając wysokości. – Wiesz, co się właśnie stało? – zapytała Malusardi, gdy odgłos pracujących rotorów ucichł w oddali. – Domyślam się – odrzekł Wiktor. – Lecą do którejś z baz. Musimy ostrzec Gideona. – Gdy tony skał runą im na głowy… – zaczęła sca. – Jaki będzie ich
następny krok? – Będą szukać winnego. – Tego, kto za pieniądze wydał im Doskonałego – kobieta uśmiechnęła się. – Będą szukać Saula. – A nie znajdą go, bo leży w grobie w środku lasu. – Dokładnie tak. Ale Święte Oficjum tego nie wie. Wyślą agenta na poszukiwania. Najprawdopodobniej tego samego, który już miał kontakt z Saulem. A my będziemy na niego czekać. – Jak chcesz to zorganizować? – Pamiętasz, jak nazywał się bar, w którym doszło do spotkania Saula i agenta? Wiktor zamyślił się. Po chwili sobie przypomniał. – „Zakręcony kurek”. – Myślę, że powinniśmy porozmawiać z barmanem. Z kolejnej już wycieczki do Chartres wrócili wieczorem. Ponownie zatrzymali się u Samuela, ale nie zmrużyli oka czekając na wieści od Gideona. Zadzwonił po północy. – Zaatakowali Montségur – powiedział. Jego spokojny głos upewnił skę, że Zakon jest bezpieczny. – W tej chwili pewnie szykują akcję ratunkową – kontynuował Wielki Mistrz. – Tunele zawaliły się zgodnie z planem. – A druga baza? – Bezpieczna. Nie zauważyliśmy żadnej aktywności w pobliżu. – A więc Dominique nie wyjawił jej lokalizacji. – Najprawdopodobniej nie. Odczekamy dla pewności jeszcze kilka dni, ale
wydaje mi się, że Gwardia nie czekałaby z atakiem, gdyby wiedziała, gdzie leży baza. – My również zabawimy tu trochę. – Zostajecie na procesie? – Tak. Gideon milczał przez chwilę, a kiedy się znów odezwał, sca słyszała smutek w jego głosie. – Chciałbym móc coś zrobić. Dominique był moim przyjacielem odkąd pamiętam. Był również przyjacielem i towarzyszem mojego ojca. No i jednym z filarów Zakonu. Żałuję, że nie jestem w stanie mu pomóc. sca nie odpowiedziała. Czuła się podobnie, jak Gideon. Żywiła wielki szacunek do Doskonałego, jak chyba każdy kto miał okazję go poznać. Nie znała pobudek, jakie skłoniły go do opuszczenia Zakonu. Chyba tylko Dominique Collier je znał, lecz nikomu ich nie zdradził. Jakiekolwiek jednak by one nie były, Doskonały stanowił zagrożenie dla Zakonu. Jej zadaniem było schwytać go, nim będzie za późno. Zawiodła. Zabrakło dosłownie minut, a wszystko potoczyłoby się inaczej. Wierzyła, że uda im się nakłonić Dominique’a do powrotu po dobroci. W końcu był Doskonałym, znał wartość logicznych argumentów. Jego poprzednicy wszak, wędrując od osady do osady, przekonywali ludność do katarskiej wiary właśnie siłą argumentów. Prowadzili teologiczne dysputy z Dominikanami wskazując na nielogiczności i błędy w rozumowaniu. Collier na pewno by ich wysłuchał i przyznał rację. Być może potrzebował kogoś z zewnątrz, by wskazał mu błąd, ale dostrzegłszy go raz, zrobiłby wszystko, aby go naprawić. Tymczasem gnił w więzieniu Inkwizycji czekając na proces, po którym może go czekać tylko jeden wyrok. – Niedługo wrócimy – powiedziała sca do telefonu, po czym rozłączyła się. Następnego ranka, na trzy dni przed procesem, zadzwonił barman z „Zakręconego kurka”. – Jakiś facet pyta o Saula Eisenberga.
– Dzięki, Louis. Zapytała o wygląd i strój mężczyzny, a po uzyskaniu tych informacji powiedziała: – Powiedz mu, żeby przyszedł o… – spojrzała na zegarek – piętnastej. Koniecznie muszę z nim pogadać, ale on musi myśleć, że przyjdzie Saul, rozumiesz? Dostaniesz za to dodatkową stówę. – Nie ma sprawy – odparł Louis i zakończył połączenie. – Agent już wrócił do Chartres – powiedziała sca do Wiktora. – Szybko. – Nie ma się co dziwić. Chcą wiedzieć, co się stało, a Saul jest ich jedynym tropem. – No to zbierajmy się. W Chartres byli o czternastej. Było pochmurno, ale jeszcze nie padało. Ciężkie chmury pędziły nisko po niebie, gnane północnym wiatrem. Zaparkowali w pewnej odległości od baru i po przeciwnej stornie ulicy, aby móc obserwować chodnik na całej długości. – Wiesz, powoli mam dość tego miasta i jeżdżenia w te i we w te – stwierdził Wiktor zapalając papierosa. – To już ostatni raz – obiecała sca. Siedzieli w milczeniu, aż po jakiś trzydziestu minutach sca dostrzegła mężczyznę opisanego przez Louisa. – Tam – powiedziała wskazując postać idącą szybkim krokiem po drugiej stronie ulicy. – Brunet, czarne spodnie, czarna skórzana kurtka. To musi być on. Wiktor skinął głową, przełożył pistolet z kabury pod pachą do kieszeni kurtki i wysiadł. Agent Inkwizycji zbliżał się z naprzeciwka. Skolenko przekroczył jezdnię i
ruszył w kierunku mężczyzny. Ich wzrok na chwilę się skrzyżował, gdy się mijali. Wiktor błyskawicznie zawrócił i, przystawiając schowany w kieszeni pistolet do pleców agenta, powiedział: – Idź dalej albo odstrzelę ci nerkę. Mężczyzna natychmiast zorientował się, że nie są to czcze pogróżki. Zwolnił na chwilę, zaskoczony, ale natychmiast wrócił do poprzedniego tempa. Wiktor trzymał się o dwa kroki za nim. W tym czasie sca odpaliła silnik i podjechała do krawężnika po drugiej stronie ulicy. – Do samochodu – rzucił Wiktor. Agent posłusznie usiadł na tylnim siedzeniu. Wiktor wsiadł zaraz za nim, zatrzasnął drzwi i samochód ruszył. – Broń. Powoli, jeśli nie chcesz, aby twój mózg zabrudził tapicerkę. Mężczyzna wyjął pistolet dwoma palcami i podał Wiktorowi. Ten, nie bawiąc się w zbędne ceregiele, zdzielił agenta w głowę kolbą swojego sig sauera. – To było konieczne? – zapytała sca spoglądając w tylne lusterko. – W ten sposób upewnimy się, że nie wpadnie na żaden głupi pomysł – odparł Wiktor związując na plecach ręce nieprzytomnego mężczyzny. – Dokąd jedziemy? – Tam, gdzie ostatnio. Przesiądźmy się. Pamiętam drogę. Jak poprzednio, większość drogi przejechali w milczeniu. Gdy Wiktor skręcił w las, w którym znajdował się grób Saula, pierwsze krople deszczu uderzyły o przednią szybę samochodu. – Jasna cholera – mruknął Skolenko włączając wycieraczki. Nie odezwał się już, dopóki nie znaleźli się na polanie. W świetle dnia wyglądała inaczej, niż zapamiętała ją sca. Porośnięta niskimi krzewami,
wśród których gdzieniegdzie wyrastały młode drzewka, wyglądała bardziej jak zaniedbany ogród, niż przecinka w środku lasu. Wysiedli. Wiktor wyciągnął z bagażnika łopatę, a sca w tym czasie ocuciła agenta. Spojrzał na nią spłoszonym wzrokiem, potem dojrzał Wiktora z łopatą i jego oczy rozszerzyły się ze strachu. Malusardi wywlekła tajniaka z tylnego siedzenia i rozwiązała mu ręce, podczas gdy Skolenko celował do niego z pistoletu. Deszcz zaczynał padać coraz mocniej. Wiatr szarpał gałęziami drzew i ubraniami całej trójki. – Kop – powiedział Wiktor wskazując łopatę, którą rzucił pod nogi agenta. Ten powoli pokręcił głową. – Kop albo przestrzelę ci po kolei oba kolana, a potem łokcie. A na końcu utnę ci twój parszywy łeb przy pomocy tej łopaty. – Czekaj! – zawołał mężczyzna, wyciągając przed siebie dłonie. – Kim wy w ogóle jesteście i czego ode mnie chcecie? Skolenko westchnął teatralnie. Odbezpieczył sig sauera. – Jesteś agentem Świętego Oficjum – zaczęła sca. – Dzięki informacjom, jakie uzyskałeś od Saula Eisenberga, schwytano Dominique’a Collier. Doskonałego. Zakon Syjonu przysłał nas, abyśmy go pomścili. Agent uśmiechnął się nerwowo, ale Malusardi widziała, jak drgnął na dźwięk nazwy Zakonu. – Nie wiem, o co wam chodzi – powiedział. – Kawałek dalej jest grób Saula. Dołączysz do niego. Jeszcze możesz wybrać sposób, w jaki zginiesz. Wiatr się wzmagał. Deszcz zacinał z boku, siekąc twarze i przemaczając do suchej nitki ubrania dwóch mężczyzn i kobiety. Gdzieś daleko przetoczył się grom. – Ale decyduj się szybko, nie mam zamiaru stać tu cały dzień – dodał Wiktor. – Dogadajmy się – spróbował mężczyzna. Uznał, że dalsza gra nie ma sensu.
Wiedział, że został zdemaskowany i dalsze zaprzeczanie na nic się nie zda. Wciąż jednak miał nadzieję, że uda mu się ujść z życiem. Wiktor i sca milczeli. Agent wodził wzrokiem od jednego do drugiego, a nie doczekawszy się reakcji, kontynuował: – Mogę wam podać nazwiska innych tajnych agentów i współpracowników Świętej Inkwizycji. – Słucham – rzekł Wiktor i nieco opuścił broń. Lista, jaką wyrecytował agent nie była długa. Obejmowała nazwiska dwóch agentów operacyjnych pracujących w rejonie Carcassonne, jednego z Lyonu oraz kilku informatorów, z których usług korzystało Święte Oficjum. – To wszystko? – zapytał Wiktor. – Tak – odparł agent. – Przysięgam na Boga. – Zapamiętałaś? – zwrócił się do ski, a gdy ta kiwnęła głową, dodał: – Świetnie. Potem uniósł broń na wysokość czoła agenta. – Kop – wycedził. Z twarzy agenta odpłynęła krew. Potem, zupełnie niespodziewanie rzucił się do ucieczki. – Jasna cholera – mruknął Wiktor przymierzając się do strzału. Pociągnął za spust tylko raz. Głośny huk rozdarł powietrze, płosząc chroniące się przed deszczem w gałęziach drzew ptaki, które poderwały się do lotu z rwetesem. Agent wyrzucił ręce do góry i upadł w ściółkę. Skolenko podniósł łopatę. – Nienawidzę, kiedy to robią – powiedział, zmierzając w stronę ciała. sca postanowiła schować się w samochodzie. Krople deszczu bębniły o dach, gdy wykręcała włosy wychylając się z samochodu. Potem zapaliła
papierosa i zamyśliła się. Udało im się złapać agenta, który kontaktował się z Saulem. To był bez wątpienia sukces, jak i uzyskanie nazwisk, którymi mogą się zainteresować inne komórki Zakonu. Zniknięcie tajniaka, który przyczynił się do schwytania Dominique’a będzie wyraźnym sygnałem skierowanym do Kościoła i Świętego Oficjum, a do patriarchy okręgu Paryż w szczególności. sca nie miała wątpliwości, że taki był właśnie cel Gideona Kerivala, nie była jednak pewna, czy to dobry pomysł. Było jeszcze za wcześnie, żeby Zakon się ujawnił. Ucieczka Dominique’a to było coś, czego nikt nie mógł przewidzieć, ani się spodziewać. sca wciąż nie mogła zrozumieć, dlaczego to zrobił. Nie widziała w tym sensu. Cóż, stało się i jedyne, co teraz mogli zrobić, to pomścić go. Bądź co bądź, był jednym z nich. I to nie byle kim. Dostąpił statusu Doskonałego, czego znaczenia Kościół był świadom. Pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Dwie, poprawiła się w myślach. Pierwszą było zawitanie do „Zakręconego kurka” i wręczenie pokaźnej sumy Louisowi. Potem muszą wrócić do Paryża. Wkrótce rozpocznie się proces i choć sca nie miała najmniejszej ochoty w nim uczestniczyć, wiedziała, że musi.
***
W tamten chłodny choć słoneczny poranek, do Katedry zmierzały prawdziwe tłumy. Ludzie w Europie ściskanej żelazną rękawicą Kościoła pragnęli dwóch rzeczy: chleba i igrzysk. Proces Doskonałego był tego typu widowiskiem. Do tego nie widzianym od dawna, bo ostatniego Doskonałego zgładzono lata temu. sca i Wiktor płynęli z tłumem przez most. Posterunek minęli bez problemu, przedstawiając fałszywe dokumenty. Chętnych na obejrzenie spektaklu było tak wielu, że oficerowie dyżurni jedynie pobieżnie sprawdzali tożsamość cywilów. Jeśli karta identyfikacyjna przechodząca przez czytnik nie wywoływała alarmu, nie zatrzymywali jej posiadacza. Bramki do wykrywania broni przeszli również bez kłopotów, ponieważ Wiktor zostawił swojego sig sauera u Samuela.
– Pilnuj go, jak dziewictwa swojej córki – Skolenko napomniał Cassela przed wyjściem. – Nie mam córki. Ani nawet syna. – Po prostu go pilnuj. Malusardi dostrzegała rozstawionych po obu stronach mostu gwardzistów. Ich zadaniem było pilnowanie porządku, choć sam widok uzbrojonych żołnierzy wzbudzał respekt. Tłuszcza zgodnie, acz powoli posuwała się w stronę Katedry. Gdy wyszli na betonowy plac przed świątynią, ścisk trochę się rozluźnił. Gwar rozmów podniósł się jeszcze bardziej, gdy ludzie dostrzegli wznoszącą się na podwyższeniu przed wrotami Katedry szubienicę. sce na jej widok ścisnęło serce. Już wydali wyrok. Tłum podążył dalej. sce i Wiktorowi jako jednym z ostatnich udało się wejść do świątyni. Powoli przepychając się dobrnęli mniej więcej do połowy głównej nawy. Dla wszystkich tych, którzy się nie zmieścili, umieszczono na zewnątrz telebimy i głośniki. Miały na żywo przekazywać obraz i dźwięk z wnętrza. sca miała nadzieję, że w Katedrze rozmowy przycichną, ale tak się nie stało. Gwar zdawał się potęgować w zamkniętym pomieszczeniu. Było ciasno i duszno. Czuła, jak się poci i wcale jej się to nie podobało. Zdecydowała, że gdy tylko wrócą do mieszkania Samuela, weźmie prysznic. – Patrzcie, to jeden z nich – powiedział stojący obok niej rosły mężczyzna. Jego ciało już zaczynało wydzielać specyficzny odór i sca nie była zachwycona, że będzie musiała spędzić nie wiadomo jak dużo czasu w jego sąsiedztwie. Jednak słowa mężczyzny zwróciły jej uwagę, Wiktora również. Podążyła wzrokiem za spojrzeniem sąsiada. Środkiem nawy jechał wózek inwalidzki. Siedzący na nim mężczyzna miał obie nogi w gipsie. Wyciągał je przed siebie, niczym dwa tarany. Miał na sobie czarny galowy mundur Gwardii i sca domyśliła się, że to jeden z tych, którzy przeżyli. Według naszywek na naramiennikach, był porucznikiem. Z trudem przedzierał się przez tłum, choć każdy, kto go dostrzegł, szybko usuwał
się z drogi. – Gwardzista z Inferno – szepnął ktoś. – Przeżył jako jedyny! – dodał ktoś inny. – Głupiś, inni też przeżyli. Ale fakt, niewielu… – Ponoć to Doskonały zwabił ich w pułapkę. Głosy umilkły, gdy gwardzista znalazł się tuż obok. Minął scę w tak niewielkiej odległości, że mogłaby go dotknąć wyciągając rękę. Nie zwrócił na nią uwagi, nawet jej nie zauważył, lecz ona nie mogła oderwać od niego wzroku. Twarz porucznika wydawała się znajoma, ale nie wiedziała dlaczego. Nie potrafiła go z nikim skojarzyć. Gdy jakiś czas później wpadnie jej w ręce, rozpozna podobieństwo i przypisze twarz do nazwiska. Tymczasem jednak gwardzista pojechał dalej, a tłum zamknął się za nim, jak woda w rzece po przejściu statku. Przed ołtarzem ustawiono stół, a za nim trzy krzesła. Jedno z wysokim oparciem na środku i dwa po obu stronach pierwszego. Nad wszystkim górował dwumetrowy prosty krzyż wiszący na ścianie za stołem. sca zdziwiła się, nie widząc na nim sylwetki Ukrzyżowanego. Drzwi prowadzące do zakrystii otworzyły się i weszło trzech mnichów. Mieli na sobie czarne habity z kapturami odrzuconymi na plecy. Malusardi rozpoznała idącego przodem inkwizytora Alexandra Vanzeena. Mnisi zajęli miejsca. Vanzeen czekał, aż tłum ucichnie i zawołał: – Wprowadzić oskarżonego! Dwóch strażników wciągnęło ubranego w zgrzebną szatę pokutną i bosego Dominique’a Collier. Szedł wyprostowany na tyle, na ile pozwalał mu jego stan i kajdany, w które był zakuty. sce serce się krajało na widok Doskonałego. Wydawało się, że w ciągu tych kilku dni w lochach Inkwizycji postarzał się o dziesięć lat. Przesłuchania prowadzone przez Święte Oficjum nie należą do delikatnych. Co oni ci zrobili?
– Dominique’u Collier – zaczął Vanzeen, gdy strażnicy doprowadzili oskarżonego przed jego krzesło. – Jesteś oskarżony o szerzenie herezji. O obrazę Świętego Kościoła Rzymskiego. Świadomie i z rozmysłem wprowadziłeś w błąd Święte Oficjum, przez co doprowadziłeś do śmierci sześćdziesięciu sześciu żołnierzy oddziału Gwardii. Czy przyznajesz się do winy? – Nie. A potem, ku zdumieniu ski wszystko poszło nie tak, jak zaplanował sobie inkwizytor. – Samo twoje istnienie jest zniewagą dla Boga! – krzyknął Vanzeen. Malusardi była jeszcze bardziej zdziwiona. Najwyraźniej inkwizytor stracił nad sobą panowanie. Czyżby wiek dawał o sobie znać? Najlepsze lata miał już za sobą, powinien odejść już dawno, lecz kurczowo trzymał się stołka. W głębi duszy sca go rozumiała. Co czekało go na emeryturze? Powolne dogasanie w klasztorze, z którym nie mógłby się pogodzić. Doskonały pojawił się w najlepszym czasie. Gwiazda inkwizytora mogła zalśnić raz jeszcze. – Bóg kocha wszystkie swoje dzieci – odparł Collier. Mówił cicho, nie podnosząc głosu, ale sca doskonale go słyszała. Jak i wszyscy inni zgromadzeni w Katedrze i przed nią. Malusardi była pod wrażeniem. Dominique stał prosto, ale widziała, że lekko się chwieje. Zapewne pod wpływem narkotyków. Musieli go czymś nafaszerować. – A więc jesteś dziecięciem Bożym, tak? – zapytał inkwizytor. – Wszyscy jesteśmy. – Więc dlaczego się od Niego odwróciłeś? – Nie odwróciłem się od Boga. Od Niego nie można się odwrócić. – Ale od Świętego Kościoła można. Czy od niego się odwróciłeś, heretyku? – Czym jest kościół? – Dominique odpowiedział pytaniem na pytanie i sca zrozumiała do czego dąży. Uśmiechnęła się pod nosem. Nie bez powodu dostąpił statusu Doskonałego. Nie przestał nim być nawet teraz, gdy stał przed trybunałem Świętego Oficjum. Przeciwnie, teraz, w obliczu śmierci, mógł
dowieść ostatecznie swej wartości przeciwstawiając się Kościołowi po raz ostatni. – Jest drogą do zbawienia, jest jedyną drogą prowadzącą do Raju i przed oblicze Boga – odrzekł pewnym siebie tonem inkwizytor. Dominique przez chwilę milczał, po czym rzucił: – Jest kurwą. sca musiała dłonią zasłonić usta, aby nie parsknąć śmiechem. Z boku wyglądało to tak, jakby była zszokowana słowami Doskonałego. Vanzeen w każdym razie był zszokowany. Wyprostował się na krześle, zrobił wielkie oczy i otworzył usta. Przez chwilę nie potrafił wykrztusić słowa, co skrzętnie wykorzystał Dominique Collier. – Jesteście ślepymi, głuchymi psami, które nie potrafią szczekać – zawołał. – Sprzedajecie sprawiedliwość, rozgrzeszacie bogatych i potępiacie biednych. Gromadzicie prebendy i powierzacie kapłaństwo oraz kościelne dostojeństwa nic niewartym księżom i ich niepiśmiennym dzieciom. – Spokój! – Krzyknął Vanzeen. Jego twarz była czerwona z wściekłości. sca miała nadzieję, że pęknie mu żyłka w mózgu albo chociaż dostanie zawału. – Uciszcie się natychmiast! W Katedrze wrzało jak w ulu. Ludzie krzyczeli jeden przez drugiego, zawodzili i modlili się, ale ucichli niemal natychmiast, gdy Doskonały ponownie przemówił: – My jesteśmy prawdziwym Kościołem Bożym! Przejrzyjcie na oczy! Zauważcie, jak wszystkie nauki Chrystusa stoją w sprzeczności z grzesznym Kościołem Rzymskim! Kościół prześladuje i morduje wszystkich, którzy ośmielają się myśleć inaczej! Rządzi prowincjami i okręgami nurzając się w bogactwach tego świata. Wszyscy drżą przed nim ze strachu! A przede wszystkim prześladuje on i zabija święty Kościół Chrystusowy, przyjmujący to wszystko cierpliwie jak owca, która nie broni się przed wilkiem! sca o mało co nie roześmiała się w głos. Prawdopodobnie i tak nikt by tego nie zauważył. Nie sposób było opisać chaosu, jaki nastąpił po tej wypowiedzi.
Ostatnie kazanie Doskonałego. Brawo, Dominique’u! W pełni zasłużyłeś na miano Doskonałego. – Wyprowadzić go! – wrzasnął inkwizytor w kierunku strażników, którzy mieli pilnować oskarżonego. – Natychmiast! Wartownicy, dotąd stojący jak dwa słupy soli, jakby się nagle ocknęli. Podbiegli do starca i biorąc go pod ramiona wyprowadzili z Katedry. – Non nobis Domine, non nobis! – zawołał jeszcze Collier, nim zniknął w drzwiach zakrystii. Czerwony na twarzy Vanzeen podniósł się chwilę potem i szybkim krokiem opuścił prezbiterium tymi samymi drzwiami, którymi wyprowadzono Doskonałego. Wiedział, że poniósł porażkę. Jedyne, na co jeszcze mógł liczyć, to że widok wieszanego heretyka w jakiś sposób przyćmi w umysłach prostych ludzi jego klęskę. Był jednak świadom, że patriarcha, który przyglądał się procesowi z chóru Katedry nie zapomni. Gwar powoli cichł. Ludzie zaczęli wychodzić z Katedry. Ta część widowiska już się skończyła, ale za chwilę miał nastąpić ciąg dalszy. Szubienica była gotowa i wszyscy wiedzieli, że kat zrobi z niej użytek. sca i Wiktor również przeciskali się do wyjścia. Na zewnątrz Wiktor zapytał: – Chcesz zostać do końca? – Nie – odpowiedziała Malusardi ze smutnym uśmiechem. – Nie chcę go widzieć, jak zakładają mu kaptur, a potem linę i pociągają za dźwignię. Chcę go zapamiętać takim, jaki był, gdy wykręcił ostatni numer Alexandrowi Vanzeenowi. – Więc co teraz? – Wracamy. Musimy zdać raport Gideonowi. Wiktor kiwnął głową na znak zgody. Ruszyli dalej, pod prąd. Ludzie cisnęli się, aby być jak najbliżej szubienicy.
Już na moście sca słyszała głośne okrzyki dochodzące z placu przed Katedrą. Zapewne w tej właśnie chwili wieszano Dominique’a Collier. Spuściła głowę i aż do samochodu szła w milczeniu.
ROZDZIAŁ 11
Właz otworzył się, gdy tylko obłe cielsko Cherubina osiadło na betonowej płycie lądowiska w kompleksie paryskiej Katedry. Pilot wyłączył silnik i ogłuszający ryk zastąpił cichnący stopniowo wizg obracających się coraz wolniej śmigieł. Do maszyny natychmiast podbiegli lekarze i pielęgniarze. Po chwili wynieśli z niej nosze, na których leżał nieprzytomny Ateron Kern. Na twarzy miał maskę tlenową, a opatrunek nałożony na ranę postrzałową przesiąknięty był krwią. Cała grupa ruszyła biegiem do stojącego nieopodal ambulansu, nie zważając na stojących nieopodal Lucillusa Rovtoya oraz Mergata Darane. Karetka stała z włączonym silnikiem, na jej dachu migotały niebieskie koguty. Gdy tylko nosze z rannym oraz ratownicy znaleźli się wewnątrz, a drzwi zostały zatrzaśnięte, kierowca włączył syrenę i odjechał w stronę szpitala wojskowego. Ze śmigłowca zaczęli wychodzić żołnierze prowadzący akcję mającą na celu odbicie Aterona oraz schwytanie przetrzymujących go ludzi. Dowódca oddziału, porucznik Jules Chauvet, zatrzymał się dostrzegając majora Darane i zasalutował. – Spocznij – powiedział Darane zbliżając się do Chauveta. U jego boku stanął Luc. – Jak poważne są rany Aterona? – Dostał w nogę – odparł Jules. – Stracił sporo krwi, ale zdołaliśmy zatamować krwawienie. Oceniłbym jego stan jako ciężki, ale nie jestem lekarzem. Darane skinął głową. – A heretycy, którzy go porwali? – zapytał Lucillus Rovtoy. – Pozwoliliście im uciec? Chauvet spojrzał na asystenta inkwizytora, jak na muchę, którą znalazł w zupie, aż ten poczuł się nieswojo. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, czekając na odpowiedź żołnierza. – Nie – zaczął Jules powoli i spokojnie, jak czynią to ludzie, którzy w środku gotują się z wściekłości. – Nie pozwoliliśmy im uciec. Zrobili to sami, bez naszej zgody.
– Poruczniku – Darane wymówił to słowo tonem ostrzeżenia. – Uciekli przez ukryte przejście w ścianie – podjął Chauvet patrząc na swojego przełożonego i ignorując stojącego obok przedstawiciela Świętego Oficjum. – To jakiś stary tunel. Łączy się z systemem kanałów ściekowych Chartres. Mam wrażenie, że ci heretycy dobrze je znali. My niestety nie. Zgubiliśmy ich. Luc syknął ze złości. Darane ani Chauvet nie zwrócili na niego uwagi. – Dziękuję, poruczniku – rzekł major. – Możecie odejść. Jules Chauvet stanął na baczność i ponownie zasalutował. Dopiero gdy Darane oddał salut, odwrócił się i z resztą swojego oddziału odszedł w kierunku koszar Gwardii. Później odbędą oficjalną odprawę, a dowódca oddziału napisze szczegółowy raport z akcji, który major przeczyta z uwagą. – Nie mogę uwierzyć, że nawalili – mruknął Luc. Darane zmierzył go zimnym spojrzeniem. – Nawalili? – zapytał. Jego głos był niczym groźny pomruk zwiastujący burzę. – Nie uznasz chyba, że akcja była udana – Luc wydawał się zaskoczony. – Przecież to była kompletna porażka. Darane westchnął. – Masz rację, heretycy zdołali uciec – powiedział siląc się na spokój i ostrożnie dobierając słowa. – Ale Ateron przeżył. Pamiętasz, co stało się z poprzednim agentem, który szukał Saula Eisenberga? Rovtoy skinął głową. – Zniknął – odparł. – Dzięki Ateronowi możemy się dowiedzieć kim są ludzie, którzy zlikwidowali kilku innych agentów i współpracowników Świętego Oficjum. Bo jestem przekonany, że to ci sami, którzy uprowadzili Aterona. – O ile przeżyje – mruknął asystent inkwizytora.
***
Mergat Darane stał naprzeciwko drzwi prowadzących do wojskowego szpitala. Gdy tylko skończył rozmawiać z Lucillusem Rovtoyem, ruszył w ślad za karetką, która zabrała z lądowiska dla śmigłowców rannego Aterona Kerna. Poszedł pieszo, mimo iż jego ranga upoważniała go do skorzystania z wojskowego dżipa z kierowcą do poruszania się po terenie bazy, a także, w określonych sytuacjach, poza nią. Wielu oficerów nader chętnie korzystało z tego przywileju, co major akceptował, aczkolwiek, gdyby mógł, wprowadził by pewne ograniczenia. Z pewnością do takich sytuacji nie należała chęć odwiedzenia kochanki w mieście. Znał majora, który nawet nie krył się zbytnio z intencjami, gdy prosił o przydział samochodu z kierowcą. Większość żołnierzy, acz nie wszyscy, byli stanu wolnego. Nie istniał żaden przepis zakazujący posiadania rodzin czy życia w celibacie, jak w przypadku duchowieństwa. Żonatym oficerom przydzielano kwatery w wydzielonej strefie Ile de la Cité. Darane nie miał rodziny, dla niego zawsze na pierwszym miejscu była Gwardia i jedyna kobieta, na której mu w życiu zależało, nie była w stanie tego zaakceptować. Darane nie wziął samochodu z kierowcą, ponieważ chciał spokojnie przemyśleć kilka spraw, a spacery zawsze pozytywnie na niego wpływały. W całej tej misji, na którą wysłano Kerna coś było bardzo nie tak. Początkowo sądził, że Święte Oficjum, a w szczególności inkwizytor Alexander Vanzeen, działało pod wpływem impulsu. Oto trafił im się oficer Gwardii gotów zrezygnować z rangi porucznika, aby zająć się aktywnym tropieniem i tępieniem herezji. Więc dlaczego go nie wykorzystać? Zdawało się, że decydentom umknął fakt, że Ateron nie posiadał żadnego doświadczenia w pracy wywiadowczej. Był żołnierzem, wykonywał rozkazy, był świetnym oficerem i z pewnością mógł zajść wysoko w Gwardii, ale nie przeszedł żadnego szkolenia przygotowującego do zadań leżących przed agentami Inkwizycji. Jasne, Ateronowi wszczepiono nadajnik, coś, o czym Mergat Darane słyszał po raz pierwszy, ale to było zdecydowanie za mało. Czy Vanzeen naprawdę wierzył, że ta akcja może się udać?
Po zastanowieniu się, major stwierdził, że tak, inkwizytor mógł wierzyć, że misja się powiedzie, pod warunkiem, że będzie to zupełnie inna misja. Darane wiedział, jakie zadanie zostało przydzielone Ateronowi. Zdradził mu to asystent inkwizytora, Luc. Były gwardzista miał wytropić Saula Eisenberga, człowieka, który wydał Kościołowi Doskonałego. Major doszedł do wniosku, że prawdziwym zadaniem Kerna wcale nie było odnalezienie Eisenberga. Ateron był przynętą, która miała zwabić ludzi stojących za tym wszystkim, bo Święte Oficjum nie wierzyło, aby Dominique Collier i Saul Eisenberg działali na własną rękę, w czym Darane przyznawał im rację. To zadanie Ateron wypełnił w stu procentach. Jego poszukiwania przyciągnęły czyjąś uwagę i chyba tylko zwykły pech spowodował, że ci, którzy przetrzymywali Kerna zdołali uciec. Natomiast sam sposób, w jaki Święte Oficjum wykorzystało Aterona budził gniew majora. Darane stał przed drzwiami szpitala niezdecydowany i lekko zakłopotany. Zastanawiały go uczucia, jakie żywił wobec Aterona. Były podobne, jak przypuszczał, do uczuć ojca względem syna. Nie myślał nigdy o Kernie jak o synu, ale jedynie w ten sposób mógł to wytłumaczyć. Kiedy dowiedział się jaką misję Święte Oficjum powierzyło Ateronowi, poczuł gniew, a zaraz potem strach. Gdy poinformowano go, że Ateron został poważnie ranny, ten strach znów się pojawił. Darane nie rozumiał tego. Tracił już wcześniej żołnierzy w akcji, to było ryzyko, jakie podejmowali co dzień wyruszając na misję. Znali je dowódcy jak i szeregowi żołnierze. Każdy oficer musiał się oswoić i pogodzić z myślą, że jego oddział nie zawsze będzie powracał w pełnym składzie. Śmierci żołnierza zawsze towarzyszył żal i poczucie straty. To było normalne. Należałoby się martwić, gdyby dowódca oddziału, w którym służył poległy nie czuł niczego. Mergat Darane nie raz widział śmierć swoich ludzi. Podczas akcji zawsze nad sobą panował, czas na smutek przychodził później. Zawsze odczuwał żal, ale nic ponadto. Nie dręczyło go sumienie, ich twarze nie pojawiały się w jego snach. Taka była cena walki z herezją i potrafił ją zaakceptować. Nigdy też nie bał się, że któryś z jego żołnierzy może zginąć. W stosunku do Aterona jednak odczuwał strach, że Kern nie przeżyje. Jakbym miał stracić syna. To było coś zupełnie nowego i nieoczekiwanego. Darane nie bardzo wiedział, skąd się wziął ten lęk, ani jak sobie z nim poradzić. Nigdy nie założył rodziny, nie doczekał się dzieci, a Ateron nie znał swoich rodziców. Wychował się w
sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne. Może właśnie stąd wzięła się ta szczególna więź, którą odczuwał major? Łączyła ich również akcja w ruinach Montségur. Zarówno Darane jak i Kern byli jednymi z nielicznych, którzy przeżyli. Major często odwiedzał ocalałych żołnierzy. On sam wykpił się tanim kosztem, podobnie jak inni żołnierze, którzy znajdowali się na powierzchni, gdy tunele pod zamkiem runęły. Wszyscy pozostali trafili do tego właśnie szpitala, w którym Ateron znalazł się już po raz drugi. To, czego doświadczyli podczas tamtej misji zmieniło ich. Mogła się wytworzyć jakaś szczególna więź, która ze strony majora przybrała formę ojcowskich uczuć. Czuł się odpowiedzialny za Aterona. Na myśl o Montségur zadrżał. Żołnierz nie powinien ginąć jak górnik, w jakimś ciemnym tunelu. Powinien móc stanąć oko w oko z wrogiem i stawić mu czoła. Drzwi rozsunęły się z cichym sykiem, gdy Darane podszedł. Znalazł się w chłodnym, wyłożonym białymi kafelkami holu. Na wprost stało szerokie biurko, za którym siedziała na oko pięćdziesięcioletnia kobieta w czepku pielęgniarskim. Po prawej stronie znajdowały się windy, którymi można było się dostać na różne oddziały szpitala. Z lewej strony rozsuwane drzwi, równie szerokie jak wejściowe, tyle że z matowego, nie przezroczystego, szkła prowadziły na oddział intensywnej opieki i blok operacyjny. Szpital był cichy, jakby poza pielęgniarką i majorem nie było w nim nikogo innego. Oprócz kafelków na podłodze także ściany i sufit pomalowano na biało. Nawet szerokie biurko było białe, podobnie jak czepek na siwiejących włosach kobiety za nim siedzącej. Darane w swoim czarnym mundurze Gwardii poczuł się dziwnie nie na miejscu. Wolnym krokiem zbliżył się do biurka. Recepcjonista podniosła wzrok znad klawiatury terminala, na którym aktualnie coś pisała. – Dzień dobry – zaczął major. – Niedawno przywieziono tu żołnierza. Chciałbym wiedzieć w jakim jest stanie. – Oczywiście – odparła pielęgniarka. – Nazwisko? – Kern. Ateron Kern. – Chwileczkę – wystukała dane na klawiaturze i wpatrzyła się w monitor. Po
chwili odpowiedziała: – Pan Kern jest właśnie operowany. Obawiam się, że będzie pan musiał poczekać, jeśli chce pan się czegoś dowiedzieć. Ja nie potrafię udzielić panu żadnych informacji. – Rozumiem. Dziękuję. Po obu stronach drzwi wejściowych stały rzędy krzeseł. Darane ruszył w lewo, w stronę bloku operacyjnego i zajął jedno z krzeseł mniej więcej w połowie długości rzędu. Usiadł prosto, dłonie położył na kolanach i czekał. Minęło pół godziny. Syk rozsuwanych drzwi wyrwał majora Darane’a z zamyślenia. Spojrzał w kierunku bloku operacyjnego, lecz to nie stamtąd doszedł go dźwięk. Uświadomił sobie, że słyszał, jak otwierają się główne drzwi. Odwrócił się i ujrzał Lucillusa Rovtoya. On również dostrzegł majora, skinął mu głową i podszedł, całkowicie ignorując recepcjonistkę. Usiadł na sąsiednim krześle. – Jak się czuje Ateron? – zapytał. – Nie wiem. Operują go, czekam, aż ktoś wyjdzie – ruchem głowy wskazał wejście na oddział ratunkowy. – Inkwizytor Vanzeen chce być informowany na bieżąco o stanie zdrowia agenta – stwierdził Luc. – Domyślam się. Zapewne nie może się doczekać raportu. – Musi pan zrozumieć, majorze, że mamy do czynienia z niebezpiecznymi ludźmi. Nawet nie wiemy kim oni są. – Racja – odparł major spoglądając w oczy asystenta inkwizytora. – Ale domyślamy się, prawda? – Domysły to za mało. Musimy mieć pewność. Luc zamilkł. Przez chwilę wiercił się na krześle, aż w końcu powiedział: – Jeśli to prawda, jeśli to Zakon stoi za tym wszystkim… – Ciszej – warknął Darane patrząc w stronę siedzącej za biurkiem pielęgniarki.
Wydawała się całkowicie pochłonięta pracą. Major miał nadzieję, że niczego nie słyszała. – Jeśli to Zakon… – podjął Luc, tym razem szeptem, ale oficer ponownie mu przerwał. – Zakon nie istnieje. – Zna pan zeznania Aterona. Mówił, że w Montségur widział ich symbol. A przecież po operacji Czyściec tunele zostały dokładnie sprawdzone, wszystkie dowody istnienia Zakonu usunięto. – Święte Oficjum pierwsze odrzuciło tę tezę twierdząc, że Ateron miał halucynacje. – Oczywiście – przytaknął Rovtoy, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. – Musieliśmy. Zakon został zniszczony, koniec i kropka. Ateron nie mógł widzieć tego, co widział. – Ale ziarno niepewności zostało zasiane – mruknął Darane. Luc nie odpowiedział. Spojrzał za to za plecy majora. Oficer podążył za jego wzrokiem i ujrzał lekarza wychodzącego właśnie z bloku operacyjnego. Darane nie mógł powstrzymać myśli, że jego pojawienie się było niezwykle korzystne dla Lucillusa, wybawiając go od konieczności odpierania ataków gwardzisty. Lekarz był postawnym mężczyzną w sile wieku. Spod białego czepka wymykały się siwe włosy, ale krótkie rękawy koszulki odsłaniały muskularne ramiona zdradzające, że ich właściciel wciąż dba o formę. Postawa mężczyzny, jego pewny chód, błysk w oku i lekko uniesione kąciki ust wskazywały, że zabieg się powiódł. To podniosło Darane’a na duchu. Chirurg skierował się w stronę recepcjonistki, która uśmiechnęła się do niego czule. Przez chwilę rozmawiali ściszonymi głosami, w końcu pielęgniarka ruchem głowy wskazała dwójkę mężczyzn, którzy właśnie podnosili się z krzeseł. Lekarz odwrócił się i wyszedł majorowi oraz Lucowi naprzeciw. – Nazywam się Ernest Tivio – przedstawił się lekarz wyciągając na powitanie dłoń. – Operowałem Aterona Kerna. Siostra Bernadette mówiła, że interesuje panów jego stan.
– Jestem major Mergat Darane – oficer uścisnął rękę lekarza. – A to Lucillus Rovtoy, asystent inkwizytora Vanzeena. I rzeczywiście interesuje nas stan Aterona. – Operacja się udała. Wyciągnęliśmy kulę, na szczęście pocisk ominął aortę. Stracił dużo krwi, lecz wyliże się. Darane westchnął. Właśnie na te słowa czekał. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, głos zabrał Luc. – Odzyskał przytomność? – Tak – potwierdził doktor Tivio. – Jest osłabiony i potrzebuje odpoczynku, ale jeśli panowie chcą, mogą go odwiedzić na kilka chwil. Kiedy obydwaj potwierdzili chęć zobaczenia Aterona, lekarz poprowadził ich w stronę oddziału intensywnej terapii. Przeszli przez rozsuwane drzwi, za którymi ciągnął się szeroki korytarz. Po prawej stronie w równych odstępach rozmieszczone były sale, w których leżeli pacjenci wymagający stałej opieki. Dalej znajdowało się przejście na blok operacyjny. Ernest Tivio podszedł do sali mieszczącej się przy końcu korytarz i stając przy drzwiach gestem zaprosił towarzyszących mu mężczyzn, aby weszli. Sala była przestronna, stało w niej osiem łóżek, po cztery przy ścianach naprzeciwko siebie, lecz tylko jedno, przy samych drzwiach, było zajęte. Ateron był blady jak ściana. Pod nosem miał rurki doprowadzające tlen, lecz oddychał samodzielnie. Jego oczy były zamknięte, jakby spał, ale otworzył je na odgłos kroków. Major pierwszy podszedł do Kerna, przyglądając mu się z troską. – Wyglądasz okropnie – stwierdził, na co Ateron uśmiechnął się lekko. – Czuję się też nie najlepiej. Jestem straszliwie zmęczony. – Cieszę się, że widzę cię żywego – powiedział Darane, nagle poważniejąc. Ateron w odpowiedzi jedynie skinął głową. Przeniósł wzrok na zbliżającego się
właśnie asystenta inkwizytora. – Jest tu ze mną Luc Rovtoy. Inkwizytor Vanzeen z niecierpliwością czeka na to, co masz do powiedzenia. – Obawiam się, że może się rozczarować. – To ważne, Ateronie – powiedział Lucillus. – Wiem, że jesteś zmęczony, ale czy będziesz w stanie odpowiedzieć na kilka pytań? Musimy wiedzieć, co się wydarzyło w Chartres. Kern po krótkiej chwili namysłu ponownie kiwnął głową. – Świetnie – ucieszył się Rovtoy. – Natychmiast powiadomię inkwizytora. Na pewno zaraz tu przybędzie i… – Chwileczkę – wtrącił Tivio, który przysłuchiwał się całej rozmowie. – Pacjent jest zbyt osłabiony, aby składać zeznania przed Świętym Oficjum. Gdybym wiedział, że to jest panów celem, nie zezwoliłbym na odwiedziny. Wydawał się być naprawdę zły, jakby major i Luc celowo wprowadzili go w błąd. – Ja nie miałem takiego zamiaru – odparł Darane i ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że próbuje się usprawiedliwić przed tym człowiekiem. – Lecz wiedział pan o tym, prawda? – rzucił lekarz tonem oskarżenia. – W każdym razie dziś nie będzie tu żadnego przesłuchania. – Ale inkwizytor Vanzeen… – zaczął Luc. – Nie ma tu władzy – wtrącił Tivio. – Powiedziałem: żadnego przesłuchania. Rovtoy westchnął poirytowany. – Kiedy więc inkwizytor będzie mógł porozmawiać z panem Kernem? – zapytał siląc się na spokój. Nie był przyzwyczajony, aby kwestionowano jego polecenia i osądy, a tego dnia zdarzyło się to już kilka razy. – Jutro – odparł lekarz po namyśle. – Sądzę, że przespana noc pozwoli odzyskać
pacjentowi siły na tyle, aby był w stanie udzielić inkwizytorowi wyczerpujących odpowiedzi na nurtujące go pytania. Lucillus Rovtoy kiwnął głową. – Dobrze więc – powiedział. – Poinformuję inkwizytora Vanzeena. Ateronie, mam nadzieję, że wypoczniesz i jutro będziesz mógł opowiedzieć co się stało. Powiedziawszy to, asystent inkwizytora wyszedł z sali. – Pogadamy jeszcze – dodał Darane również wychodząc. – Trzymaj się. – Dzięki, że pan przyszedł, majorze. Oficer odwrócił się w drzwiach. – Nie ma za co, chłopcze – rzekł. – Zdrowiej szybko. Z tymi słowami pozostawił Aterona leżącego samotnie w cichej sali, gdzie jedynym dźwiękiem były popiskiwania aparatury monitorującej stan jego zdrowia.
***
Inkwizytor Vanzeen zjawił się nazajutrz około południa. Nie przyszedł do Aterona, ale czekał na niego w świetlicy tego dnia zamkniętej dla pacjentów. Wielu z nich było z tego powodu niezadowolonych. Świetlica była miejscem, gdzie na chwilę mogli zapomnieć o trawiących ich chorobach i urazach. Spotykali się tam ze znajomymi i rodziną, oglądali telewizję albo grali w warcaby, szachy czy karty. Gdy w szpitalu pojawił się Alexander Vanzeen, nie pozostało im nic innego, jak pozostać w swoich łóżkach. Kern nie spał, gdy w drzwiach jego sali pojawił się Lucillus Rovtoy. Siedział oparty o poduszki i czytał książkę, którą na jego prośbę dostarczyła mu jedna z opiekujących się nim pielęgniarek. Luc z zadowoleniem stwierdził, że Ateron wygląda lepiej niż poprzedniego dnia. Zniknęły rurki przy nosie i odłączono
większość aparatury. Wciąż był słaby i na pewno będzie potrzebował dużo czasu na całkowity powrót do zdrowia, ale powinno mu wystarczyć sił na przesłuchanie. Ateron podniósł głowę słysząc kroki. Poinstruowany przez Ernesta Tivio, Luc pchał przed sobą wózek inwalidzki. Kern skrzywił się na jego widok. Przypomniał sobie, jak zmuszony był korzystać z niego poprzednim razem. Przez ramię asystenta inkwizytora przewieszona była torba. Za jego plecami szedł doktor Tivio. – Witaj, Ateronie – przywitał się Luc stawiając torbę na ziemi. – Przyniosłem ci twój galowy mundur. Pomyślałem, że będziesz chciał go założyć na dzisiejsze spotkanie. – Dziękuję – odparł Kern. – Ktoś jednak będzie musiał pomóc mi go założyć. Ateronowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby poprosić o mundur. Będzie w nim zdecydowanie bardziej wiarygodny, niż w szpitalnej koszuli. Ucieszyła go przezorność Luca w tej kwestii, choć oczywiście mogła to być sugestia samego inkwizytora. Do pokoju weszła wezwana przez doktora Tivio pielęgniarka. – Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Mogę to odwołać – powiedział lekarz patrząc wilkiem na Rovtoya. – Tak, doktorze – potwierdził Ateron. – Dziękuję za troskę, ale sądzę, że dam radę. Poza tym moim obowiązkiem jest złożyć raport po misji. Ernest Tivio pokręcił głową, ale nie powiedział już ani słowa. Pielęgniarka zasunęła parawan wokół łóżka Aterona. Po chwili dały się słyszeć syknięcia, westchnienia i tłumione przekleństwa, gdy Kern z pomocą kobiety przebierał się w galowy mundur Gwardii. Gdy kilka minut później rozsunęła kotary, Ateron siedział na łóżku krzywiąc się z bólu. – Gotowy? – zapytał Luc podprowadzając wózek.
Kern skinął głową i ostrożnie usadowił się na siedzeniu. Rovtoy zręcznie zawrócił wózek i pchając go przed sobą opuścił salę. W głównym holu skręcił w korytarz prowadzący w głąb budynku. Personel medyczny spieszył do swoich obowiązków, pacjenci spacerowali pojedynczo lub w grupkach po dwie, trzy osoby. Korytarze wypełniał gwar rozmów, komunikaty nadawane radiowęzłem i dźwięki wydawane przez różnego rodzaju urządzenia. W końcu zatrzymali się przed podwójnymi drzwiami z litego drewna. Po ich obu stronach stali uzbrojeni gwardziści. Ateron rozpoznał w nich członków plutonu dowodzonego przez Tiro Ravendorfa, lecz oni zdawali się go nie dostrzegać. Nie była to prawda, ale jako strażnikom nie wolno im było wdawać się w jakiekolwiek towarzyskie interakcje. Mieli pełnić wartę i nie dopuścić do świetlicy osób niepowołanych oraz pilnować, aby nikt i nic nie zakłóciło przebiegu spotkania. Luc skinął głową, a wtedy jeden z gwardzistów nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Asystent inkwizytora pchnął wózek do środka. Jak na świetlicę, pomieszczenie nie było duże. Ateron pamiętał podobny pokój w sierocińcu, z regałami wypełnionymi książkami i grami, z których żadna nie była kompletna. Niektórym brakowało pionków, innym instrukcji i dzieci same wymyślały do nich reguły. Światło słoneczne wpadało przez duże okno znajdujące się naprzeciwko wejścia. Pod nim ustawiono stół, za którym siedział inkwizytor Alexander Vanzeen, pułkownik Kor Tagers i mężczyzna, którego Ateron nie znał. – Ku chwale Chrystusa – pozdrowił zgromadzonych, ale nikt nie odpowiedział. – Proszę zająć miejsce – rzekł Vanzeen, wskazując wolne miejsce przy drugim stole, łączącym się z tym, za którym siedział, tak że razem tworzyły literę T. Lucillus podprowadził Aterona ku złączeniu ław. Kern spojrzał na trzeciego mężczyznę. Rozpoznał insygnia na mundurze. Wywiad wojskowy. Co ma wywiad wojskowy do akcji prowadzonej przez Święte Oficjum? – Poruczniku Kern – zaczął pułkownik Tagers – jesteśmy tu po to, aby usłyszeć
z pańskich ust relację z przebiegu misji. – Z całym szacunkiem, panie pułkowniku – wtrącił Ateron – nie jestem już porucznikiem Gwardii. Przestałem nim być w momencie, gdy podjąłem służbę w Świętym Oficjum. Twarz pułkownika spurpurowiała, na skroni zaczęła mu pulsować żyłka. „Gejzer” był gotów wybuchnąć. – Panie Kern – zaczął oficer wywiadu. Miał głęboki, spokojny głos. – Proszę nam powiedzieć, co się dokładnie stało w Chartres. Od początku. – Do Chartres przybyłem w nocy. Zameldowałem się w hotelu. Następny dzień poświęciłem na zapoznanie się z miastem, a wieczorem udałem się do baru „Zakręcony kurek”. Pytałem barmana o Saula Eisenberga. Nikt mu nie przerywał, ale widział, jak w miarę opowieści, na twarzy oficera wywiadu maluje się coraz większa dezaprobata. – Tego dnia, gdy miałem się spotkać z Eisenbergiem, ktoś zapukał do mojego pokoju – mówił dalej Kern. – Przez wizjer ujrzałem brunetkę w średnim wieku, tę, która następnie mnie przesłuchiwała. Powiedziała, że przyszła w imieniu Eisenberga. Otworzyłem drzwi, a wtedy pojawił się jej towarzysz. Wzięli mnie z zaskoczenia. Mężczyzna wepchnął mnie do środka. Ostatnie, co pamiętam, to że potknąłem się i przewróciłem. Podejrzewam, że miał wcześniej przygotowaną strzykawkę z jakimś środkiem usypiającym. Ateron opowiedział, jak się ocknął w piwnicy i jak rozpoczęło się przesłuchanie. – Czy śmierć agentów została potwierdzona? – zapytał oficer wywiadu, gdy Kern doszedł do tego momentu. – Nie. Wiem o tym tylko od kobiety, która mnie przesłuchiwała. – Jak miała na imię? – zapytał Vanzeen. – Nie wiem. Oprócz niej w pomieszczeniu był jeszcze mężczyzna, kobieta zwracała się do niego imieniem Wiktor. – Mój Boże, co za amatorszczyzna – mruknął wywiadowca.
– Z całym szacunkiem – odparł Ateron. – Byłem szkolony na żołnierza Gwardii, nie na agenta. – Spokojnie, panowie – wtrącił inkwizytor. – Pan Kern ma rację. Został wybrany do tej misji właśnie ze względu na brak doświadczenia. – I proszę spojrzeć, czym to się skończyło! – zawołał oficer. – Straciliśmy kolejnego agenta i nie zyskaliśmy nic! Kolejnego. A więc to prawda. – Czy muszę panu przypominać – Vanzeen spiorunował wzrokiem wywiadowca – że tylko pan Kern zdołał nawiązać kontakt? Oficer parsknął. – I co z tego? Dał się złapać i związać. Gdyby nie oddział wysłany przez pułkownika Tagersa… – Na moje żądanie – wtrącił inkwizytor. – …podzieliłby los tamtych – dokończył oficer. – Nie wiemy co się z nimi stało – warknął Vanzeen. – Możemy więc przyjąć, że zginęli. – W służbie Bogu. – Mogę o coś zapytać? – wtrącił nagle Ateron, a gdy Vanzeen skinął głową, kontynuował: – Dlaczego zostałem tam wysłany? Jak panowie słusznie zauważyli, jestem niedoświadczony w tego typu operacjach. Decydując się na powierzenie tej akcji mnie, musieli się panowie liczyć, że może dojść do czegoś takiego. Zaczynam podejrzewać, że nie mówicie mi całej prawdy. Mężczyźni siedzący za stołem zamilkli. Wywiadowca spojrzał na Vanzeena. Ten nieznacznie skinął głową. Wtedy oficer, wyprostowawszy się na krześle, powiedział: – Istnieje prawdopodobieństwo, że wróg zna tożsamość naszych agentów.
Przynajmniej częściowo. Przemawia za tym fakt, że w samym Chartres zniknął jeden, a na południu Francji, w okolicy Narbonne i Carcassonne kolejnych kilku agentów i ich informatorów. – Uważacie, że to wszystko jest powiązane – stwierdził Ateron wodząc po twarzach przesłuchujących go mężczyzn. Żaden z nich nie odpowiedział. – Schwytanie Doskonałego, Montségur, zniknięcie agentów. A w samym centrum tkwi ta kobieta i jej towarzysz, Wiktor. Znów odpowiedziało mu milczenie. – Podejrzewacie, że w murach Katedry jest zdrajca – kontynuował. – Prawda? Ktoś, kto sprzedał naszych agentów katarom. – Rzeczywiście tak podejrzewamy – potwierdził oficer wywiadu zerkając na pozostałych mężczyzn. – Ale brak nam dowodów. – Potrzebujecie jej żywej – domyślił się Ateron. – Ja miałem was do niej zaprowadzić. Wiecie, kim ona jest. Odchylił głowę na oparcie wózka i zamknął oczy. – Zawiodłem. – Cóż, akcja nie przebiegła tak, jak mieliśmy nadzieję – powiedział po chwili inkwizytor. – Być może faktycznie wysłanie pana bez choćby podstawowego szkolenia było błędem. Oficer wywiadu parsknął ponownie. – Ale liczył się czas – ciągnął Vanzeen gromiąc wzrokiem wywiadowca. – Obawialiśmy się, że trop zdążył już na tyle wystygnąć, że wszystkie wysiłki pójdą na marne. To, że zdołał pan nawiązać kontakt z tymi ludźmi samo w sobie jest sukcesem. – Jaki to sukces? – wybuchnął oficer. – Wasz agent o mało nie stracił życia, a ci ludzie i tak zdołali uciec! – Ale pojawili się, co oznacza, że są żywo zainteresowani naszymi poszukiwaniami Eisenberga. Zaczynam sądzić, że nie wszystko przebiegło tak,
jak nam się wydawało – stwierdził inkwizytor. – Co ma pan na myśli? – Podejrzewaliśmy, że ujawnienie Doskonałego zostało ukartowane, aby wciągnąć Gwardię w pułapkę – wyjaśnił Vanzeen. – Myśleliśmy, że Saul Eisenberg został wysłany przez kogoś, aby sprzedać nam Doskonałego. Jego zadaniem było uśpić naszą czujność. Posłużył się chciwością, jako powodem zdrady i to nas przekonało. Ludzie dla pieniędzy są w stanie wiele zrobić. Naturalnym było, że po akcji w Montségur zaczęliśmy szukać Eisenberga. W końcu to jego działania nas tam zaprowadziły. To, że Saul zniknął również nie powinno nikogo dziwić. Zrobił co do niego należało i musiał zniknąć. Potem jednak zaginął agent, który jako pierwszy nawiązał z nim kontakt. – A to już nie miało sensu – podchwycił oficer wywiadu. – Było zbędnym ryzykiem. Chyba już wiem, do czego pan zmierza. Inkwizytor zignorował oficera i mówił dalej. – Saul nie został przez nikogo wysłany. Działał na własną rękę. Być może towarzyszył Doskonałemu, a może tylko przypadkiem go poznał. W każdym razie zwietrzył łatwe pieniądze. Naprawdę powodowała nim chciwość. Zniknięcie jego i agenta, z którym się kontaktował były aktem zemsty. Za Doskonałym rzeczywiście ktoś stał, ale nie wystawił go Kościołowi, aby zwabić nas do Montségur. Ktokolwiek to był, próbował go ochronić, lecz mu się nie udało. Gdyby Eisenberg rzeczywiście działał na czyjeś polecenie, nikt by nie odpowiedział na poszukiwania pana Kerna. To, że pojawiła się owa kobieta i jej towarzysz, są najlepszym dowodem na to, że mam rację. Przy stole zapadła cisza. Zebrani w milczeniu przetrawiali rewelacje inkwizytora. – Kim ona jest? – zapytał w końcu Ateron. – Ta kobieta. Kim ona jest? Ponownie zapadło milczenie i ponownie przerwał je wywiadowca: – Zdaje się, że należy do Zakonu Syjonu.
***
– Podsumowując: po raz kolejny ponieśliśmy porażkę – stwierdził patriarcha po wysłuchaniu sprawozdania Vanzeena. Stał tyłem do rozmówcy z rękami założonymi na plecy, wyglądając przez okno. – Ktoś likwiduje naszych agentów, a my nie mamy pojęcia kto. – Ale byliśmy blisko. Zabrakło kilku sekund – odparł inkwizytor. – Gdzie tkwił błąd? – zapytał patriarcha odwracając się od okna. – No cóż, jak mówiłem, oddział był zbyt mały, aby przeczesać tunele, którymi uciekli heretycy. To prawdziwy labirynt. Nie mogliśmy tego przewidzieć. Poza tym kilku żołnierzy musiało zostać z tyłu, aby zająć się rannym Kernem. Patriarcha podszedł do stolika i usiadł w wolnym fotelu naprzeciwko inkwizytora. – Los poprzednich agentów został potwierdzony? – zapytał. – Kern zeznał, że słyszał, jak kobieta mówiła o ich śmierci. – Jak się czuje? – Kern? Stracił sporo krwi i jest osłabiony, ale przeżyje. Patriarcha pokiwał głową. – Miał szczęście. – Bóg nad nim czuwał. Dalsze rozważania przerwał cichy dzwonek, a po nim dźwięk rozsuwanych drzwi windy. Do pokoju wszedł goniec. – Panie – powiedział zatrzymując się przed patriarchą i zginając w ukłonie. Podał mu białą kopertę. Vanzeen zauważył na niej pieczęć laboratorium.
– Dziękuję – odparł dostojnik. Posłaniec raz jeszcze się ukłonił, po czym odszedł w stronę windy. Patriarcha odłożył kopertę na biurko, nie otwierając jej. – Czy to już wszystko? – zapytał Vanzeen, gdy patriarcha wrócił na fotel. – Tak. Wezwę cię, gdy będę miał jakieś dodatkowe pytania. – Oczywiście – odrzekł inkwizytor wstając i kierując się do windy. Patriarcha jeszcze przez chwilę siedział w milczeniu. W końcu jednak podniósł się i podszedł do biurka. Wziął kopertę. Kilka dni temu kazał dokonać analizy DNA dwóch anonimowych próbek. Uczucie, które towarzyszyło mu odkąd po raz pierwszy zobaczył młodego porucznika Gwardii nie chciało go opuścić. To był lęk. Jedynym sposobem, aby się go pozbyć, było zrobienie odpowiednich badań, o których nikt nie mógł się dowiedzieć. Usiadł za biurkiem i odetchnął głęboko. Potem jednym ruchem rozerwał kopertę i wyjął złożoną na pół kartkę. Przeczytał treść, a potem zamknął oczy. Miał syna.
***
Ateron leżał na szpitalnym łóżku i rozmyślał nad wydarzeniami tego dnia. Zapadła już noc, ale nie potrafił zasnąć. Udo pulsowało rwącym bólem, ale przy odrobinie szczęścia rana szybko się zagoi. Ledwie pół godziny temu inkwizytor Vanzeen skończył go przesłuchiwać i pozwolił odejść. Zapewne sam natychmiast pobiegł do patriarchy, aby przekazać mu to, czego się dowiedział. Ktoś pojawił się w drzwiach sali. – Kto tam? – zapytał Ateron nieco unosząc się na łóżku.
Wcześniej poprosił pielęgniarkę, aby zgasiła światło i teraz widział jedynie zarys postaci we framudze. Był zmęczony i sądził, że zaśnie szybko i bez problemów. – To ja – odezwał się znajomy głos. – Mogę zapalić światło? – Jasne. Jarzeniówki rozbłysły zimnym światłem i Ateron ujrzał Theo. Kern się uśmiechnął. Ostatnio spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Ateron cenił towarzystwo Lazara. Jego pomoc w nauce i w przystosowaniu się do nowego trybu życia wiele znaczyła dla Aterona. Ich znajomość szybko wkroczyła na następny poziom i zaczęli się chętnie spotykać w czasie wolnym. Obecnie Ateron miał Theo za swojego przyjaciela. – Słyszałem, że wróciłeś – powiedział Theo. – Tak, wczoraj. – Jak się czujesz? – Szczerze mówiąc, paskudnie – odparł Ateron krzywiąc się. – Boli jak cholera. Theo spojrzał z troską na przyjaciela. – Kto cię tak załatwił? – Nie jestem pewien, czy mogę o tym mówić. – Tajna misja dla Świętego Oficjum? – Lazar uśmiechnął się blado. – Tak – przyznał Ateron, a potem pod wpływem nagłego impulsu dodał: – Szukałem mężczyzny, który wydał nam Doskonałego. – O, kur… – odparł Theo przysiadając na łóżku. – Znalazłeś go? – Nie. Za to ktoś inny znalazł mnie. W każdym razie przez chwilę było nieprzyjemnie. No i skończyło się też nie najlepiej, jak widzisz. – Bałeś się? – Trudno się nie bać, kiedy ktoś celuje ci w głowę z odległości kilku
centymetrów. W walce jest inaczej. Jeśli ktoś cię trafi, najczęściej nie wiesz nawet kto, ani z której strony. To nie to samo, co patrzeć w wylot lufy pistoletu trzymanego przez faceta, który jest gotów zastrzelić cię z zimną krwią na miejscu. Później, gdy już strzelił, bałem się, że umrę. Czułem, jak krew ze mnie wypływa, a ból był nie do wytrzymania. Ale dzięki niemu przynajmniej wiedziałem, że wciąż żyję. Trzymałem się kurczowo tego bólu, dopóki nie przyszli po mnie żołnierze. Potem nie miałem już sił. Umilkł, na nowo przeżywając tamte chwile. – No cóż, na pewno jesteś zmęczony – powiedział Theo, gdy cisza przedłużała się. – Wybacz najście. Chciałem się tylko przywitać. – Jasne. Nie przejmuj się. – Raczej nie zobaczymy się jutro na zajęciach? – Szczerze wątpię – odrzekł Ateron śmiejąc się. Śmiech był krótki, bo zaraz odezwała się rana brzucha. – Duże mam zaległości? – Niezbyt. Poza tym myślę, że Vanzeen cię usprawiedliwi. Ateron uśmiechnął się. – Spróbuję sobie poradzić samemu – powiedział. – Dobranoc. – Dobranoc – odparł Theo gasząc światło i zamykając za sobą drzwi sali. Ateron przez chwilę wpatrywał się w nieco jaśniejszy prostokąt okna w ścianie naprzeciwko drzwi. Nagle okno rozjaśniło się jeszcze bardziej i Kern pomyślał, że to chmura musiała ustąpić, ukazując księżyc. Cieszył się z wizyty Theo, podobnie jak uradowały go odwiedziny majora Darane. Miła była świadomość, że pomimo straty najbliższych przyjaciół wciąż byli wokół niego ludzie, których obchodził jego los i którzy się o niego troszczyli. Odwrócił się twarzą do ściany i po chwili zasnął. Śniła mu się tajemnicza, czarnowłosa kobieta.
***
Minął tydzień, nim Aterona wypisano ze szpitala. Rana, choć wciąż dokuczała Ateronowi, goiła się dobrze i doktor Tivio nie widział powodów, aby nadal go trzymać przykutego do łóżka. Ateron mógł znów uczęszczać na zajęcia i powoli zagłębiać się w tajniki funkcjonowania Świętego Oficjum. Miał zamiar udać się na popołudniowe wykłady jeszcze tego samego dnia. Ateron otworzył drzwi swojego pokoju. Pół godziny później wezwał go do siebie Alexander Vanzeen. Tę nowinę przekazał mu asystent inkwizytora, Lucillus, który osobiście pofatygował się do domu nowicjuszy. Kern jęknął w duchu, ale posłusznie poszedł za Lucillusem. Mogło chodzić tylko o jedno, a mianowicie o zakończoną porażką misję. Przesłuchanie, w którym brał udział tydzień temu trwało długo, ale nie przyniosło zadowalających rezultatów. Być może inkwizytor żywił nadzieję, iż teraz, po wypisaniu ze szpitala, Ateron będzie w stanie dostarczyć nowych faktów. Powinien nabrać sił, wypocząć, wyspać się. Tyle że nie czuł się wcale wypoczęty i nie spał dobrze. Nocami często się budził, śniła mu się towarzyszka Wiktora celująca do niego z pistoletu. „Czy on ci kogoś nie przypomina?”, pytała, a potem pociągała za spust. Najstraszniejsze było jednak to, że w tych snach, Kobieta miała jego, Aterona, twarz. Koszmar. W końcu stanęli przed drzwiami gabinetu inkwizytora. Luc zapukał, po czym otworzył drzwi i przepuścił Kerna. Vanzeen siedział za biurkiem z marsową miną. – Wzywałeś mnie, panie? – Proszę usiąść, panie Kern – powiedział. Ateron posłusznie zajął miejsce. – Nie muszę chyba przypominać, że poprzednie przesłuchanie miało charakter tajny i nie może pan o nim rozmawiać z osobami postronnymi? – bardziej stwierdził niż zapytał inkwizytor.
– Nie, panie. – Dobrze. A teraz proszę słuchać uważnie. Major Boullarde z wywiadu dał się ponieść emocjom. Jego wzmianka o Zakonie Syjonu była wysoce nie na miejscu. Zakon już nie istnieje, a jako taki nie może być odpowiedzialny za ostatnie wydarzenia. Być może gdzieś jeszcze ukrywają się członkowie tej organizacji, ale samego zakonu już nie ma – ostatnie słowa Vanzeen mocno zaakcentował. – Wyrażam się jasno? – Tak, panie. – Dobrze – powtórzył inkwizytor. – To ważne, aby pan zrozumiał. To wszystko.
***
Ateron wyszedł z gabinetu inkwizytora kompletnie zdezorientowany. Przystanął przed budynkiem, wystawiając twarz do słońca. O co tam chodziło? Powlókł się z powrotem do pokoju. Do rozpoczęcia zajęć zostało jeszcze półtorej godziny, a nagle poczuł się bardzo zmęczony. W drodze rozważał słowa inkwizytora. Zakon nie istnieje. To bardzo ważne, aby pan zrozumiał. I to przypominanie o tajności przesłuchania. Przecież nie jeden raz przechodził odprawę po akcji. Wiedział, że wszystkie takie posiedzenia są poufne. Zatrzymał się w pół kroku, gdy zrozumiał, co Vanzeen miał na myśli. Groźba. To była zwyczajna groźba. Ale po co grozić, jeśli nie ma się czego obawiać? Wniosek, jaki z tego płynął, przyprawił Aterona o dreszcze. Zakon Syjonu istniał. Być może jego członkowie byli rozproszeni, być może
było ich niewielu, ale żyli, a wraz z nimi żyła organizacja. W Montségur pokazali, jak bardzo są żywi. A Kościół się ich bał. Ateron nie mógł tylko zrozumieć po co ta cała tajemnica? Dlaczego tak ważne jest utrzymanie w tajemnicy faktu, że Zakon Syjonu istnieje? To nie miało sensu, jeśli nie stanowił zagrożenia dla Kościoła. Albo inaczej: dlaczego tak ważne jest utrzymywanie przekonania, że Zakon nie istnieje? Bardzo chciał poznać odpowiedzi na te pytania.
***
Wieczorem poszedł do kantyny. Na zajęciach nie mógł się skupić, myśli krążyły wokół słów inkwizytora Vanzeena i Zakonu Syjonu, a także kobiety, która go porwała. Miał nadzieję, że gwar knajpy je uciszy. Napije się piwa, może spotka paru znajomych z oddziału. Jego umysł raz po raz odtwarzał sceny, jakie rozegrały się w piwnicy w Chartres. Nie potrafił tego zatrzymać. Bał się wtedy o swoje życie tak, jak nigdy wcześniej. Po raz pierwszy został wzięty do niewoli przez wroga i choć był jeńcem tylko przez krótki czas, to doświadczenie odcisnęło na nim swoje piętno. Przeżywał to raz po raz we śnie i na jawie. Bardzo szybko jednak lęk na wspomnienie tamtych chwil ustąpił miejsca fascynacji atrakcyjną brunetką, która go przesłuchiwała. W armii Kościoła kobiety obejmowały jedynie stanowiska pomocnicze, nigdy nie nosiły broni, nie należały do piechoty, ani tym bardziej do Gwardii. Tymczasem owa kobieta była żołnierzem. Ateron służył w wojsku przez większą część swojego życia, potrafił poznać wojownika, kiedy go zobaczył. Analizując po raz tysięczny wydarzenia, jakie miały miejsce w Chartres, doszedł do wniosku, że tamta brunetka była doskonale wyszkolonym, śmiertelnie niebezpiecznym żołnierzem. Ale nie tylko, było w niej coś więcej, coś, czego Ateron długo nie potrafił nazwać. Musiał to podświadomie czuć wtedy, w piwnicy. Emanowała z niej siła i pewność siebie, która nie wynikała jedynie z żołnierskiego doświadczenia. I w końcu uświadomił sobie, co jest tego źródłem. Ona nie słuchała rozkazów, ona je
wydawała. Wiktor był szeregowcem, ona zaś oficerem, rzecz niespotykana. I to go tak bardzo w niej fascynowało. Chciałby poznać jej imię. Już z daleka słyszał podniesione głosy i śmiechy dochodzące z kantyny. Pchnął drzwi i wszedł do zalanego światłem baru. Gdy zbliżał się do lady, głosy powoli cichły, a głowy odwracały się za nim. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy. Choć nie do końca. Żołnierze znów zaczęli rozmawiać, ale ciszej. Nikt się nie śmiał. Ateron wypatrzył pusty stolik pod ścianą. Usiadł i rozejrzał się po sali. Zauważył rzucane mu ukradkiem spojrzenia, szybko odwracany wzrok, gdy patrzący zorientowali się, że zostali przyłapani. – Jak się czujesz? – drgnął na dźwięk głosu dochodzącego zza pleców. – Pan major – powiedział odwracając się. – Proszę, niech pan usiądzie. I proszę mnie więcej nie straszyć. Mergat Darane uśmiechnął się i zajął krzesło naprzeciwko Aterona. Postawił na stole swój w połowie pusty kufel. – Wszystko w porządku? – zapytał. – Tak – odparł Ateron. – Odbyłem dziś dziwną rozmowę z inkwizytorem. Darane uniósł brwi. – Przypomniał mi, że przesłuchanie jest tajne. – A jak rana? – Dokucza. Nie boli tak bardzo, ale swędzi jak jasna cholera. – To znaczy, że się goi – odparł major z uśmiechem. – Tak, chyba tak. – Mam wrażenie, że coś cię gnębi – powiedział Darane przyglądając się uważnie byłemu podwładnemu. – Racja. Ci ludzie – Ateron kiwnął głową w kierunku baru. – Czy oni się mnie
boją? – Zawsze byłeś spostrzegawczy. Na twoim miejscu jednak nie użyłbym słowa „strach”. To raczej nieufność. – Ale dlaczego? Przecież jestem jednym z nich – powiedział Ateron. Czuł, jak w powietrzu rośnie napięcie. Żołnierze byli ciekawi o czym rozmawiają. – Byłeś jednym z nich. Przestałeś nim być, gdy przekroczyłeś próg siedziby Świętego Oficjum. A teraz jesteś agentem Inkwizycji. – Nie rozumiem. Przecież Inkwizycja zawsze ściśle współpracuje z Gwardią. – Owszem, ale oni byli tam, za murem, a my tutaj. Odszedłeś z Gwardii, Ateronie, przeszedłeś za mur, a teraz wracasz tu, jakbyś był u siebie. Poza tym Inkwizycja wszędzie szuka herezji. Wszędzie. – Więc stąd te nieprzychylne spojrzenia, gdy przychodziłem tu z Theo – mruknął Ateron. – Myślałem, że to z jego powodu, a naprawdę chodzi o mnie. A teraz, po tej akcji… Darane pokiwał ze smutkiem głową. – Mówiłem, żebyś się zastanowił, nim podejmiesz tę decyzję – powiedział. – Nie spodziewałem się tego. No cóż, lepiej już pójdę. Za jednym zamachem opróżnił kufel, po czym wstał. – Ateronie. – Tak, majorze? – Pamiętaj, że moje drzwi są dla ciebie zawsze otwarte. – Nawet, gdy przyjdę zabrać pana na przesłuchanie? Darane się uśmiechnął. – Nie sądzę, aby akurat ciebie wysłali.
Ateron przez chwilę stał w milczeniu. – Dziękuję – rzekł w końcu i wyszedł.
ROZDZIAŁ 12
Patriarcha okręgu Paryż wpatrywał się w zdjęcie wyświetlone na monitorze. W pokoju było ciemno, a zimny blask ekranu nadawał twarzy dostojnika upiorny wygląd. W ciągu ostatnich dni czuł się nieswojo. Świadomość, że w kompleksie Katedry znajduje się jego syn odbierała mu spokój. Ze wszystkich miast prowincji, trafił właśnie do Paryża. Matka Aterona nie pochodziła stąd, był tego pewien. Dlaczego przybyła właśnie do Paryża? Czy wciąż tu jest? Czy w ogóle jeszcze żyje? Nie zamierzał jej szukać, o nie. To byłoby kuszeniem losu. Sam Ateron również miał pozostać nieświadomy. Wychował się w sierocińcu, już dawno pogodził się myślą, że nie pozna swoich rodziców. O ile patriarcha wiedział, Kern nigdy ich nie szukał. Problem tkwił w tym, że skoro on sam odkrył, że ma syna, równie dobrze może do tego dojść ktoś inny. W chwili, gdy dostał wyniki badań, w pokoju znajdował się inkwizytor Vanzeen. Czy dostrzegł, skąd pochodziła koperta? Czy się tym zainteresował? Patriarcha znał Vanzeena dostatecznie długo, aby znać jego dociekliwość. Między innymi właśnie to czyniło z niego doskonałego inkwizytora. Wszystkie te pytania i domysły dręczyły patriarchę. Często łapał się na tym, że zamiast koncentrować się na bieżących zadaniach, błądzi myślami wokół syna. Modlił się, aby nikt nie zauważył jego rozkojarzenia. Otrząsnął się. Na monitorze miał akta Kerna. Według nich Ateron miał teraz dwadzieścia siedem lat. Co znaczyło, że w chwili jego poczęcia, patriarcha miał lat dwadzieścia trzy. Musiało to być na krótko przed tym, nim ojciec wysłał go do seminarium. Wiedział, że było mu ono przeznaczone, ponieważ był młodszym synem. Ojciec miał plan, miał wizję, podsycaną dodatkowo przez starszego syna, który czuł się zagrożony ze strony brata. Mężczyzna, który później został patriarchą, uważał ten pomysł za idiotyzm. Chciał zostać, ale ojciec był nieugięty i w końcu syn musiał ulec. Lata spędzone w paryskim seminarium były dla niego trudne, ale starał się jak mógł, żeby nie zawieść ojca. Udało mu się. Skończył uczelnię jako najlepszy na roku. Potem było już łatwiej. I, co nie mniej istotne, zaczęło mu się podobać.
Nie wiedział wtedy, że ma syna. Nie wiedział aż do wczoraj. Wrócił myślami do czasu, gdy miał nieco ponad dwadzieścia lat. Przypomniał sobie miasteczko na południu Francji. Mieszkała tam pewna śliczna, młoda dziewczyna. Jej widok obudził w nim bestię, a on się jej poddał.
***
Dzień w Montségur zawsze zaczynał się wcześnie. Już o świcie w tunelach pod średniowiecznymi ruinami panował ruch. Kobiety przygotowywały śniadanie, mężczyźni zabierali się do prac fizycznych, dzieci zaczynały dokazywać. Zmieniały się warty, wracały zwiady. Tego dnia wyruszała kolejna karna ekspedycja. Od dwóch tygodni żołnierze Zakonu Syjonu najeżdżali wioski i miasteczka położone w pobliżu jednej z kryjówek organizacji, w której schronił się Doskonały. To był odwet za to, że została wydana Kościołowi, a Doskonały – powieszony. To miała być ostatnia, a zarazem największa taka wyprawa. Synowie Wielkiego Mistrza zakonu mieli poprowadzić jednocześnie rajdy na dwa miasteczka położone w pobliżu Marsylii. – Spalcie je, zrównajcie z ziemią – mówił Malcolm Kerival. Znajdował się wraz z synami w jednej z wielkich sal wykutych w skale pod zamkiem. Na ścianie za fotelem, w którym siedział, jaśniał symbol: równoramienny krzyż, którego ramiona rozszerzały się na zewnątrz. Krzyż otaczało koło, w które wpisana była inskrypcja po łacinie. Non nobis Domine, non nobis sed nomini tuo da gloriam. – Niech nie zostanie kamień na kamieniu, ale ludzi oszczędźcie. Muszą odczuć karę całym swoim jestestwem. – I co, gotowy? – zapytał Gideon klepiąc brata po ramieniu i szczerząc zęby w uśmiechu, gdy wyszli na dziedziniec zamkowy.
– Jak zawsze – odparł Christopher. Ich ludzie już czekali. Dowódcy obrzucili wzrokiem oddziały. Niezbyt liczne, ale doskonale wyszkolone i śmiertelnie niebezpieczne. – Gideonie, Christopherze! Odwrócili się jednocześnie. W łukowym sklepieniu korytarza prowadzącego do tuneli pod górą, stał Malcolm. Po jego ustach błąkał się uśmiech, a spojrzenie przepełniały miłość i duma. Był wysoki i szczupły. Biała szata z czerwonym równoramiennym krzyżem na piersi podkreślała władczą postawę Wielkiego Mistrza. Na lewym ramieniu, ukryty pod szatą, nosił tatuaż, pomniejszoną wersję symbolu Zakonu Syjonu. Mówił on o tym, że jego właściciel był wojownikiem i dzierżył tytuł templariusza. Synowie Malcolma oraz inni zasłużeni w walce mieli podobne tatuaże. – Powodzenia – powiedział Wielki Mistrz. Gdzieś nad jego ramieniem błysnął flesz. Spodziewali się oporu. Odkąd Kościół zorientował się, że w napadach na wioski i miasteczka jest wzór, Katedry zaczęły osłaniać ważniejsze osady oddziałami Gwardii. Na swoje nieszczęście miały za mało ludzi, aby w każdej wiosce stacjonował garnizon. Zakon Syjonu mógł wybrać dogodny cel i zaskoczyć oddziałek Gwardii, jeśli jakiś akurat się tam znajdował. Zanim pojawiały się wezwane posiłki, po heretykach nie było już śladu. Jedynie zgliszcza i martwe ciała żołnierzy świadczyły o ich obecności. – Nie mogę się doczekać – powiedział Gideon, gdy prowadzili swoje oddziały w dolinę. – To będzie coś, co Kościół na długo zapamięta. – Taa… – mruknął Christopher. – Jednoczesne ataki na dwa odległe cele, tego jeszcze nie było. – Do tego praktycznie nie chronione. Ale wiesz co, cieszę się, że to już ostatnia taka akcja – dodał Christopher nagle poważniejąc. – Mam dość niszczenia dobytku prostych ludzi, którzy niczym nie zawinili. – Ktoś jednak zawinił – odparł Gideon. – Ktoś nas zdradził i powinien za to
zapłacić. Następnym razem zastanowią się dwa razy, zanim wystąpią przeciwko Zakonowi Syjonu. – Problem w tym, że nie wiemy, kto to zrobił. Karzemy niewinnych ludzi. – Dajemy przykład innym. Nie będą z nami bezkarnie zadzierać. U stóp góry, doskonale zamaskowany i pod ciągłą ochroną, znajdował się park maszynowy zakonu. Mieli nawet dwa śmigłowce. – Powodzenia – powiedział Gideon. – Nawzajem – odparł Christopher. – I do zobaczenia. Bracia uścisnęli się i poprowadzili swoje oddziały do osobnych ciężarówek. Gdy się rozjeżdżali, Christopher przez moment widział twarz brata w szoferce. Zapamiętał zacięte usta i zimne spojrzenie, w którym czaiła się śmierć. Dojazd do mieściny o nazwie Trets zajął Christopherowi i jego ludziom nieco ponad trzy godziny. Aby zminimalizować ryzyko wpadki, każda ciężarówka jechała inną drogą i do miasteczka wjechała z innej strony, a później zatrzymała się, czekając na rozkazy. Na znak dowódcy, samochody wjechały na rynek, na którym akurat odbywał się targ. Christopher syknął przez zaciśnięte zęby. Zwiad o tym nie wspominał. Zawalili albo targ dopiero co się rozłożył. Tym razem może się nie obejść bez ofiar w ludności cywilnej. Samochody zatrzymały się na skraju placu, blokując trzy z kilku wąskich uliczek. Partyzanci zeskoczyli z pak i zaczęli strzelać w powietrze. Ludzi ogarnęła panika. Krzycząc przeraźliwie rozbiegli się na wszystkie strony, przewracając stragany i tratując się nawzajem. Część zdołała uciec z rynku, ale większość została zagoniona na środek placu. Christopher wskoczył na jeden ze straganów. Ktoś z oddziału padał mu megafon. – Jesteśmy z Zakonu Syjonu! – zawołał. – A to jest kara za zdradę! Nie było czasu na dłuższe przemowy. Gwardia na pewno została już powiadomiona i w tej chwili gromadziła się na ulicach wokół rynku. Cywile na
rozkaz dany przez żołnierzy położyli się na bruku, twarzami w dół. W ten sposób może przeżyją. Z uliczek odchodzących od rynku zaczęły dobiegać strzały. Christopher uśmiechnął się ponuro i zeskoczył ze straganu. Przybyła Gwardia. Według zwiadu zakonu, był to mały oddział, który nie powinien stanowić zagrożenia w gęstej zabudowie rynku. Bardziej niebezpieczne były śmigłowce i posiłki, które na pewno zostały już wezwane z Marsylii. Ale zanim one dotrą, ich już nie będzie. Christopher powiódł wzrokiem po drżących ze strachu mieszkańcach Trets. Jego spojrzenie przyciągnęła młoda kobieta, zwinięta w kłębek na skraju ludzkiego zbiorowiska. Blond włosy zakrywały jej twarz. Długa spódnica była podwinięta, odsłaniając zgrabne udo. Kerival zbliżył się do niej wolnym krokiem, nie zważając na toczącą się w pobliżu walkę. Zapragnął zobaczyć jej twarz, spojrzeć w oczy. Kucnął i uniósł podbródek kobiety. Uderzyła go jej uroda. Spojrzał na zegarek. Akcja miała trwać jeszcze nieco ponad osiem minut. Dużo czasu. Rozejrzał się wokół. Ludzie leżeli z twarzami wtulonymi w bruk, nikt nie śmiał się ruszyć. Z uliczek dochodziły coraz rzadsze strzały, znak, że Gwardia się wycofuje. Saperzy podkładali ładunki wybuchowe w budynkach po drugiej stronie placu. Karminowe usta kobiety wabiły go. Lekko odstające kości policzkowe urzekały. Duże, sarnie oczy, tak szeroko otwarte ze strachu, wyrażały całkowitą uległość. – Proszę, nie rób mi krzywdy – szepnęła. Ale było już za późno. Bestia się obudziła. Szarpnięciem postawił kobietę na nogi. – Nie! – krzyknęła. Nikt nie zareagował. Chwycił ją za ramię i zaczął prowadzić do najbliższego budynku, na którego parterze znajdował się sklep spożywczy. Dziewczyna szła potykając się o własne nogi, krzyczała o pomoc i błagała o litość. Silna dłoń Christophera nie pozwoliła jej się wyrwać, a kabura z pistoletem powstrzymywała innych przed pospieszeniem jej z pomocą.
Weszli do sklepu. Kerival popchnął kobietę tak, że wpadła na ladę i musiała się podeprzeć rękami. – Nie odwracaj się – rzucił Christopher. Dziewczyna nie śmiała drgnąć. Stała przy ladzie tyłem do żołnierza, z opuszczoną głową, a jej ciałem wstrząsał płacz. – Podciągnij spódnicę. Nie ruszyła się, była jak sparaliżowana. – Podciągnij spódnicę – powtórzył Christopher powoli, z naciskiem, jednocześnie podchodząc do kobiety. – Proszę… – powiedziała. Kerival jednym ruchem zadarł spódnicę aż na plecy kobiety. Krzyknęła. Pośladki miała krągłe i jędrne. Christopher przez chwilę wodził po nich dłonią, po czym zsunął jej majtki do połowy ud. Ponownie krzyknęła i zaszlochała głośno. Wrzasnęła rozdzierająco, gdy w nią wszedł. Sięgnął rękami do jej bluzki i rozerwał ją gwałtownym szarpnięciem. Ścisnął piersi. Gwałcił ją mocno i szybko. Czuła na karku gorący oddech Christophera, dyszał jej wprost do ucha. Skończył szybko. Zamarł, potem wbił się w nią jeszcze kilka razy, mocniej. Krzyknęła znów, on jęknął. Po chwili wyśliznął się z niej i zapiął spodnie. Sięgnął przez ladę, chwycił butelkę czerwonego wina i wyszedł ze sklepu nie oglądając się za siebie. Dziewczyna osunęła się na podłogę, płacząc. Rynek spowijał dym. Stragany i kilka najbliższych budynków spowił ogień. Żołnierze zdążyli się już przegrupować. Jeden z saperów czekał z dłonią na detonatorze. – Odpalaj – rzucił Kerival nie zatrzymując się i nie oglądając, gdy miasteczkiem wstrząsnęły eksplozję. – Dobra, ludzie! Znikamy! – zawołał Christopher. Na to hasło żołnierze rozbiegli się na różne strony. Ciężarówki zaryczały
odpalanymi silnikami. Załadowano rannych oraz ciała poległych. Straty Zakonu nie były duże: tylko pięciu zabitych, reszta się wyliże. Kerival stłukł szyjkę butelki, nim wsiadł do szoferki. Wygrzebał ze skrytki cynowy kubek i nalał wina. Pociągnął łyk, skrzywił się, wypluł przez okno i wyrzucił butelkę. Potem wylał resztę trunku z kubka. Nie patrzył, co brał i trafił na jakiegoś słodkiego sikacza. Kierowca zarechotał, ale umilkł, jak tylko spojrzał na dowódcę. Ciężarówki wyjechały z miasteczka i skręciły w las. Tam kilku żołnierzy zajęło się zmianą wyglądu pojazdów. Pozdzierali oliwkowozieloną folię z karoserii, odsłaniając biały lakier. Zerwali plandeki i powiesili w ich miejsce inne, każdą z innym, kolorowym logo. Gwardia będzie szukała trzech ciężarówek w wojskowych barwach, a nie białych, należących do różnych firm. A jeśli zostaliby zatrzymani… No cóż, ryzyko zawsze istniało. Kerival znał swoich żołnierzy. Wiedział, że będą walczyć do ostatniej kropli krwi i że żaden nie da się wziąć żywcem. Na tę ostatnią okoliczność, każdy żołnierz miał kapsułkę cyjanku wszytą w rękaw munduru. Samochody ruszyły. Każdy wróci do bazy inną drogą, tak samo, jak dojeżdżali do Trets. Christopher zamknął oczy. Miał nadzieję, że żaden z żołnierzy nie widział, co zrobił. To było mało prawdopodobne, byli związani walką. A że widzieli, jak wychodził ze sklepu? Trzymał w ręku butelkę wina, to akurat nie budziło żadnych podejrzeń. Gdyby to była jakaś mała wioseczka, zostałyby z niej zgliszcza. Ale tu chodziło o coś więcej. Pokazali Kościołowi, że Zakon Syjonu jest silny, potrafi przeprowadzić kilka śmiałych akcji w tym samym czasie w różnych miejscach. Christopher nagle poczuł wstręt do siebie. To było jak mdłości. Wiedział, że nie będzie w stanie ukrywać tego wiecznie. Musiał z kimś porozmawiać, a była tylko jedna osoba, której mógł zaufać. Brat.
***
Gideon Kerival obudził się z lekkim bólem głowy. Miał nie pić wczoraj tego ostatniego kieliszka wina. Ale dobrych rzeczy tak trudno sobie odmówić…
Spojrzał w bok, gdzie na drugiej poduszce burza jasnych włosów zakrywała twarz kochanki. Jej równy oddech powiedział mu, że spała spokojnie i głęboko. Uśmiechnął się. Wstał cicho, żeby nie obudzić kobiety. Narzucił szlafrok na swoje ciało, wciąż jeszcze silne i szczupłe, mimo przeżytych ponad pięćdziesięciu lat. Zszedł po schodach i udał się do jadalni. Na stole, jak każdego dnia, leżała już gazeta. Po chwili z kuchni wyłonił się służący i w milczeniu postawił obok gazety parujący kubek czarnej kawy. Gideon bardzo lubił i cenił te poranne chwile spokoju, tak niewiele ich było. Jeden ze strażników stojących przed drzwiami wejściowymi podszedł i szepnął Kerivalowi kilka słów. – Wpuść ich – polecił. Strażnik oddalił się, a po chwili do jadalni weszła dwójka ludzi; mężczyzna i kobieta. – Doprawdy, Gideonie – zaczęła kobieta swym melodyjnym głosem. – Twoi ludzie mogliby już przestać się bawić w te formalności. Wszak jestem twoim seneszalem! Zdrada przychodzi z najmniej oczekiwanej strony, pomyślał Kerival, ale nie powiedział tego na głos. – sco, Wiktorze – rzekł, ignorując zaczepkę kobiety – dobrze was widzieć. Siadajcie, proszę. Podróż przebiegła bez przeszkód? – Bywało gorzej – stwierdził Wiktor. – Napijecie się może kawy? – Chętnie – odparła sca. – Dla mnie sok pomarańczowy, jeśli można – powiedział Wiktor. Gideon wezwał służącego, który po chwili przyniósł gościom napoje. – Więc jak poszło? – spytał Kerival.
– Informacje przekazane przez barmana sprawdziły się. Agenta namierzyliśmy bez problemu. Wynajął pokój w jednym z hoteli. Wydawało się, że to jakiś kompletny żółtodziób, amator. Kerival uniósł brwi, ale nic nie powiedział. sca odetchnęła. – Schwytaliśmy go bez problemu. Wiktor błyskawicznie go naszprycował, wynieśliśmy go schodami pożarowymi. – Wykorzystaliście tę samą kryjówkę, co wcześniej? – zapytał Gideon. – Tak. Była bezpieczna, Kościół jej nigdy nie znalazł. Wielki Mistrz kiwnął głową, dając tym znak, aby sca kontynuowała. – To była pułapka – przyznała. – Bardzo sprytna i omal nas nie złapano. Wystawili agenta na przynętę, wyobrażasz sobie? – Zapewne faktycznie był niedoświadczony, jak mówiłaś – mruknął Kerival. – Nie ryzykowaliby utraty cennego człowieka, Święte Oficjum tak nie działa. Zwerbowali jakiegoś biedaka, którego nie będzie żal, jeśli zginie. – Moim zdaniem to nie był pierwszy lepszy biedak… – stwierdziła sca, ale nie kontynuowała tematu. – Przedsięwzięliśmy szczególne środki ostrożności, ale i tak zostaliśmy zaskoczeni. Agent miał wszyty nadajnik. Chcieliśmy wydobyć od niego jakieś informacje… – Ona chciała – przerwał jej Wiktor. – Ja radziłem, aby go zastrzelić, najlepiej z daleka i wracać. – Całe szczęście, że go nie posłuchałam. – Czyżbyś zdobyła jakieś użyteczne dane? – zapytał Kerival. – Podejrzewam, że on sam jest informacją. – Jak to? – Zanim odpowiem, o coś cię poproszę.
Gideon uniósł brew. – Pokaż mi to stare zdjęcie. To ostatnie, na którym jesteś razem z bratem… – Wiem, o które ci chodzi – uciął Kerival. – Dlaczego chcesz je zobaczyć? – Zrób to dla mnie – powiedziała sca uśmiechając się zalotnie. – Przez wzgląd na dawne czasy. Gideon przez chwilę patrzył na skę. Potem bez słowa wstał i zniknął za drzwiami gabinetu. Zdjęcie trzymał w ostatniej szufladzie biurka, pod stosem innych papierów. Niechętnie je oglądał i rzadko pokazywał komukolwiek. sca widziała tę fotografię dawno temu, kiedy łączyło ich coś więcej, niż tylko przynależność do Zakonu. On sam trzymał ją chyba tylko z sentymentu, choć za każdym razem, gdy na nią patrzył, ogarniał go gniew. Nie, nie gniew, poprawił się w myślach. Nienawiść. – Co ty kombinujesz? – Wiktor zapytał skę. – Zobaczysz. Jeśli mam rację… Jeśli mam rację, to to będzie coś. – A jeśli jej nie masz? sca zignorowała ostatnie pytanie, bo właśnie wrócił Gideon. Podał jej starą, podniszczoną fotografię. Zdjęcie przedstawiało dwóch młodych mężczyzn. Obaj byli szczupli, wysocy i dobrze zbudowani. Gideon, starszy z tej dwójki, stał po prawej stronie. sca wskazała palcem drugiego. – To on – powiedziała. – Ten ostatni agent, którego schwytaliśmy wyglądał dokładnie tak samo.
***
A więc jego brat, patriarcha okręgu Paryż, dawniej znany jako Christopher Kerival, miał syna?
Gideon, już ubrany, siedział w jednym z dwóch skórzanych foteli w gabinecie. Był to duży pokój. Jego dwie przeciwległe ściany zastawione były regałami pełnymi książek, a połowę trzeciej zajmowało wysokie okno, przed którym stało duże i stare biurko wyposażone w terminal komputerowy. Naprzeciwko niego znajdowały się drzwi, a obok nich sporych rozmiarów barek. Fotele, z których jeden zajmował Gideon, zostały ustawione pod jedynym z regałów. Pomiędzy nimi stał stolik, akurat tak duży, aby można było postawić na nim filiżankę z kawą. Albo, jak w tym przypadku, kieliszek czerwonego, wytrawnego wina. Czy to możliwe, aby patriarcha miał potomka? Nie chciało mu się w to wierzyć, ale jeśli sca miała rację, jeśli agent Inkwizycji, którego schwytała, wyglądał niemal identycznie, jak Christopher Kerival za młodych lat… Jak inaczej to wytłumaczyć, jeśli nie pokrewieństwem? Przypadek? Jakie były szanse? Jedna na milion? Jedna na miliard? I jakim cudem obaj znaleźli się w tym samym kompleksie Katedry? Gideon pociągnął łyk i ponownie wpatrzył się w fotografię. Bardzo dobrze pamiętał dzień, w którym została zrobiona. Nie mógł sobie przypomnieć tylko kto ją zrobił. Ich ojciec? Prawdopodobnie, choć niekoniecznie. To był jeden z ostatnich dni, jaki spędził ze swoim bratem. Zakon był wtedy silny, ale pozostawał w ukryciu. Jednakże jedna z jego komórek została ujawniona. Ktoś zdradził i którejś nocy pojawili się żołnierze Gwardii. Stłumili opór, a ocalałych zabrali do najbliższej Katedry. Tam, po pokazowym procesie przed obliczem Świętego Oficjum, zostali powieszeni. Wszyscy. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Aby nie roznosiły heretyckiej zarazy. Ojciec Gideona i Christophera, Malcolm Kerival, stwierdził, że winnych należy przykładnie ukarać. Nie udało się ustalić konkretnego sprawcy, ale to nie miało znaczenia. To musiał być ktoś, kto miał styczność z członkami Zakonu. Ktoś, z którejś z pobliskich wiosek. Więc zaczęli napadać te wioski, grabić i palić. Nie posuwali się do morderstw, o nie. Malcolm wychodził z założenia, że martwy człowiek nie jest w stanie nauczyć się lekcji, w przeciwieństwie do kogoś, kto stracił dorobek całego życia. Zdjęcie, które Gideon trzymał w dłoni zostało wykonane przed jedną z takich akcji, którą kierował wraz ze swoim bratem. Ale tamtego dnia coś się zdarzyło. Coś, o czym w Zakonie wiedzieli tylko Christopher i on.
ROZDZIAŁ 13
Czym był Zakon Syjonu? To pytanie nurtowało Aterona od czasu, gdy kilka tygodni temu Alexander Vanzeen próbował go przekonać, że organizacja nie istnieje. Tym oczywistym kłamstwem inkwizytor podsycił ciekawość młodego sługi Świętego Oficjum, który zaczął się poważnie interesować organizacją i jej dziejami. Długie godziny po skończeniu zajęć przesiadywał w bibliotece. Inni studenci i wykładowcy sądzili, że uczy się, chcąc nadrobić braki w wiedzy. On jednak, pomiędzy nauką łaciny i historii Kościoła, szukał informacji o Zakonie. Ale nie mógł znaleźć. W ciągu wszystkich tych dni nie dowiedział się niczego więcej, ponad to, co powiedział mu doktor Nicholas Derkon. Jedyną wzmiankę znalazł w starym opracowaniu dotyczącym templariuszy. Autor wysunął hipotezę, jakoby za powstaniem Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona stał tajemniczy Zakon Syjonu. Nie było jednak na to żadnych dowodów, a hipoteza pozostała niepotwierdzona. To było dziwne. Zupełnie, jakby ktoś chciał wymazać wszelkie ślady istnienia organizacji. Tyle, że to nie miało sensu. Skoro Zakon Syjonu został zniszczony, to nawet jeśli jego przywódców nie zdołano schwytać, przestał być niebezpieczny. Doktor Derkon zdawał się nie wiedzieć o współczesnym konwencie zbyt dużo, w przeciwieństwie do inkwizytora. No i był jeszcze major Boullarde, oficer wywiadu, który otwarcie przyznał, że o masakrę pod Montségur podejrzewani są heretycy należący do Zakonu. Któregoś wieczoru, gdy późnym wieczorem wracał do celi, zaświtała mu pewna myśl. Alexander Vanzeen popełnił błąd. Było to tak nieoczekiwane, że zatrzymał się w pół kroku i przez chwilę stał nieruchomo. Potem znów ruszył przed siebie, ze spuszczoną głową, rozmyślając nad swoim spostrzeżeniem. Wchodząc do swojego pokoju, Ateron zastanawiał się, co sprawiło, że Vanzeen
zdradził się wiedzą o Zakonie? Możliwe, że informacje Kerna były dla niego tak niespodziewane, wręcz szokujące, że się zapomniał. Szybko jednak zdał sobie sprawę z pomyłki. Ateron przypomniał sobie, jak oszczędne i pozornie lekceważące były późniejsze słowa inkwizytora. W zasadzie nie powiedział nic poza tym, że taka organizacja istniała, ale została zniszczona. Pozostawała jeszcze sprawa Nicholasa Derkona. On był bardziej skory do rozmowy, ale dało się to prosto wytłumaczyć. Był naukowcem, zajmował się herezją i każdy, kto interesował się jego dziedziną badań budził automatycznie jego sympatię. A gdy ktoś zapytał go wprost, nie mógł się oprzeć i musiał odpowiedzieć. Nie powiedział jednak Ateronowi tyle, ile ten chciał wiedzieć. Ograniczył się do historii, potwierdził istnienie Zakonu Syjonu i jego zniszczenie. Powiedział też coś jeszcze, co było bardzo interesujące: że organizacja ta była tajna. Dlaczego jakikolwiek konwent miałby być tajny? Tym bardziej chrześcijański? Nie mieściło mu się to w głowie, nie miało żadnego sensu. Wciąż nie mógł znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. Czym był Zakon Syjonu? Z kim tak naprawdę walczył Kościół?
***
Alexander Vanzeen siedział w swoim gabinecie i przeglądał raporty z przesłuchań ludzi oskarżonych o herezję. Nie mógł się nadziwić, że wciąż trafiali się głupcy kwestionujący wiarę i władzę Kościoła. Zauważył, że ostatnio z Paryża i jego okolic napływało więcej informacji o osobach, których poglądy niebezpiecznie zbliżały się do idei katarów. Niewątpliwie miało to związek z pojawieniem się Doskonałego i jego wybryków podczas procesu. Nie wiadomo również, jak długo działał w Chartres, ani gdziekolwiek, gdzie przebywał wcześniej. Ilu ludzi zdołał zarazić swą herezją? Ile dusz skazał na potępienie? Bogu dzięki za powołanie Świętego Oficjum, które dba o to, aby każdy, nawet największy, najbardziej zatwardziały heretyk miał szansę na odkupienie. Inkwizytor pokręcił głową. Nie tak to miało wyglądać. Chciał zrobić pokazowy proces heretyka, a tymczasem dał mu niepowtarzalną okazję do wykrzyczenia swoich bluźnierstw. Bluźnierstw, które zdołały się zakorzenić w ludzkich
umysłach. Ciężko będzie na powrót wyplenić te chwasty. Czyżbym tracił bystrość umysłu? Musiał przyznać, że wiek odcisnął na nim swoje piętno. Przekroczył już osiemdziesiątkę i czuł, że jego myśli, kiedyś lotne i ostre jak brzytwa, ostatnio zaczęły zwalniać. Może czas pomyśleć o emeryturze? Może zbliża się już jego czas? Jego myśli pobiegły do sąsiadującej z Ile de la Cité wyspy. Ile St-Louis niegdyś łączyły z brzegiem mosty, lecz zostały zniszczone podczas Dżihadu i nigdy ich nie odbudowano. Teraz można było się na nią dostać tylko przez kompleks Katedry. Wyspa była otoczona murem, podobnie jak jej siostra, a całą jej powierzchnię zajmował cmentarz. Chowano na nim kapłanów, dostojników kościelnych i członków Świętego Oficjum. Kiedyś spocznie na nim także on, Alexander Vanzeen, jak również patriarcha okręgu Paryż. Chyba że, wzorem poprzednika, dostąpi zaszczytu zasiadania w Radzie Apostołów, wtedy przygotują mu miejsce w Watykanie. Ktoś zastukał do drzwi gabinetu. – Proszę – powiedział wyrwany nagle z zamyślenia inkwizytor. Po sposobie pukania poznał, że to jego asystent. Chwilę później próg przekroczył Lucillus. – Niech będzie pochwalony… Mam dla pana dokument, o który pan prosił – powiedział wyciągając dłoń, w której trzymał białą kopertę. – Połóż na biurku, proszę – odparł Vanzeen ignorując powitanie. Udawał, że jest pogrążony w lekturze raportu, a tak naprawdę pragnął tylko, aby Luc wyszedł. Nie chciał pokazać, jak ważny jest dla niego świstek papieru znajdujący się w tej kopercie. – Tak jest – Rovtoy położył kopertę na stosie innych dokumentów. – Coś jeszcze? – Nie, dziękuję. Możesz odejść. Lucillus skłonił się i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Vanzeen natychmiast odłożył raport i sięgnął po kopertę. Nie miała na sobie ani nadawcy, ani adresata. Nic, co wskazywałoby źródło jej pochodzenia. Wczesnym rankiem inkwizytor osobiście zadzwonił i poprosił, aby dostarczono mu ten dokument właśnie w taki sposób. Vanzeen może i był już stary, może rzeczywiście nie był już tak przenikliwy jak niegdyś, ale wciąż odznaczał się spostrzegawczością. Zauważył, że patriarcha od pewnego czasu jest jakby nieobecny duchem. Często zastawał go zamyślonego, czasem roztargnionego, rozkojarzonego. Vanzeen podejrzewał, że ma to jakiś związek z dokumentem, który patriarcha otrzymał kilka tygodni temu, gdy rozmawiali o fiasku operacji przeprowadzonej przez Aterona Kerna. Inkwizytor dostrzegł wtedy na kopercie niebieski emblemat laboratorium biochemicznego. Spostrzegł też, że patriarcha nie był zachwycony, że on, Vanzeen, jest świadkiem jej doręczenia. Teraz miał w dłoni inną kopertę, również pochodzącą z tego samego laboratorium, a w niej wynik testu zleconego przez patriarchę. Obracał ją w dłoni, zastanawiając się, co może zawierać. Rozpoznanie raka? Guz? Pozytywny wynik na obecność wirusa HIV? Cokolwiek to było, musiało być ważne. Znał patriarchę na tyle długo, żeby poznać, kiedy coś go poważnie zaniepokoi. Nikt inny prawdopodobnie nie zauważył niczego niezwykłego, ale Vanzeen wiedział, że hierarchę coś dręczy. Dotarcie do dokumentu zajęło mu trochę czasu, ale miał szczęście. Sprawdził chłopaka, który przyniósł patriarsze kopertę. Okazało się, że był podejrzewany o pewne skłonności, które mogły zablokować jego karierę w laboratorium, a nawet, jeśli by się potwierdziły, sprawić, że straciłby tę posadę. Z grafiku wynikało, że dziś miał mieć dyżur. Sam telefon od inkwizytora zapewne wstrząsnął nim porządnie, jednakże, aby zapewnić sobie jego milczenie, Vanzeen nie omieszkał wspomnieć, że znane mu są jego upodobania. To w zupełności wystarczyło. Chłopak obiecał dostarczyć dokument i milczeć jak grób. W zamian wszelkie podejrzenia wobec niego miały zostać zapomniane. W końcu inkwizytor rozerwał kopertę i wyjął pojedynczą kartkę. Przebiegł wzrokiem po wydruku. To, co przeczytał wprawiło go w osłupienie. Ani przez myśl mu nie przeszło, że mogło chodzić o potwierdzenie ojcostwa. A na dodatek synem patriarchy okręgu Paryż miał być Ateron Kern, były porucznik Gwardii, obecnie na usługach Święto Oficjum! Musiał się bliżej przyjrzeć tej sprawie.
Ponownie czytając wynik testu, Vanzeen nie mógł się pozbyć jednej myśli. Bóg ma ironiczne poczucie humoru…
***
Ateron wypożyczył z biblioteki wszystkie materiały na temat Zakonu Templariuszy. Większość z nich czytał już wcześniej, ale mimo to postanowił przejrzeć je raz jeszcze w nadziei, że znajdzie coś, co wcześniej przeoczył. Wierzył, że droga do Zakonu Syjonu wiedzie poprzez historię templariuszy. Skutkiem ubocznym tych prywatnych studiów było to, że opuścił się w nauce. Nie uszło to uwadze nauczycieli oraz przyjaciela. Któregoś wieczoru, gdy Ateron po raz kolejny czytał o dziewięciu rycerzach przybyłych do Jerozolimy, aby chronić pielgrzymów, ktoś zapukał do drzwi. Kern wrzucił książkę pod łóżko, gdzie leżały inne opracowania pochodzące ze zbiorów biblioteki. Sięgnął po podręcznik historii Kościoła, rozłożył na przypadkowej stronie i dopiero wtedy powiedział: – Proszę. Do pokoju wszedł Theo. – Co robisz? – zapytał podchodząc do łóżka. – Uczę się historii Kościoła – odparł Ateron zamykając książkę i pokazując okładkę. – Acha. Ale wiesz, że kolokwium było dzisiaj? – Theo wyglądał na naprawdę zatroskanego. – Szczerze mówiąc, zapomniałem – powiedział Kern zgodnie z prawdą. – Zaczynam się o ciebie martwić. Coraz częściej nie przychodzisz na zajęcia. Na testach wypadasz słabo. Stało się coś? Jesteśmy przyjaciółmi, możesz mi
powiedzieć – rzekł Lazar, siadając na łóżku koło Aterona. Przypadkiem trącił stopą książkę, którą Kern pospiesznie schował. Theo schylił się i wyciągnął Templariuszy pióra Piersa Paula Reada. Spojrzał pytająco na Aterona. Ten odparł, wzruszając ramionami: – Interesuje mnie ich historia. Lazar schylił się ponowne i zajrzał pod łóżko. – Aż tak? – zapytał prostując się. – A normalny tok nauki olewasz? Kręcisz, chłopie. Trochę cię znam i coś mi tu nie pasuje. Ateron nie odpowiedział. – Jestem twoim przyjacielem – powtórzył Theo. – Możesz mi zaufać. – Dobra – Kern postanowił powiedzieć prawdę. – Jest powód, dla którego mnie interesują. Ale nie jestem pewien, czy wiedza o tym ci nie zaszkodzi. Na pewno chcesz wiedzieć? Theo usadowił się wygodniej, podłożył poduszkę pod plecy i oparł się o ścianę. – Wszystko – rzekł. Ateron westchnął i zaczął mówić. Opowiedział o akcji pod Montségur ze wszystkimi szczegółami, skupiając się na symbolu, który ujrzał na ścianie. Streścił późniejszą rozmowę z inkwizytorem, podczas której po raz pierwszy usłyszał o Zakonie Syjonu. Wyjawił szczegóły akcji, jaką prowadził na rozkaz Vanzeena i spotkanie z tajemniczą kobietą i Wiktorem, które zaowocowało postrzałem. Rana nadal trochę mu dokuczała. Zrelacjonował późniejsze przesłuchanie, kiedy z ust oficera wywiadu wojskowego ponownie usłyszał nazwę: Zakon Syjonu i kolejną rozmowę z inkwizytorem. – Groził mi – stwierdził kończąc opowieść. Przez cały czas Theo nie odezwał się ani jednym słowem. – Nie wprost, ale dał mi do zrozumienia, żebym przestał się interesować tą sprawą. Podobnie jak Derkon. Ale ja nie potrafię, rozumiesz? Coś tu nie gra. Coś tu jest bardzo nie w porządku. Zrezygnowałem z bycia żołnierzem Gwardii, aby stać się sługą Świętego Oficjum. Chcę zostać inkwizytorem, ale teraz nie wiem, czy mogę im zaufać. Muszę się najpierw
dowiedzieć, co ukrywają i dlaczego. Rozumiesz? Theo nie odpowiedział od razu. – Powinienem stąd wyjść – powiedział w końcu. – Powinienem wyjść natychmiast i udać się prosto do inkwizytora Vanzeena. Ateronowi zamarzła krew w żyłach. – Nie rób tego – powiedział chwytając Theo za ramię. – Proszę cię. – Muszę. – Mówiłeś, że jesteś moim przyjacielem – Ateron mocniej ścisnął ramię Theo. – Przyjaciele tak nie robią. Lazar przez chwilę milczał, jakby się zastanawiał. W końcu podniósł wzrok na Aterona i rzekł: – Dobrze. Kern odetchnął. – Wiedza, którą się ze mną tak chętnie podzieliłeś, jest niebezpieczna. Śmiertelnie niebezpieczna, jak przypuszczam – ciągnął Lazar powoli, lodowato zimnym głosem. – A ja kocham życie. Poza tym, nie jestem pewien, czy pozwoliłbyś mi opuścić swój pokój, gdybym, zdradziwszy ci moje zamiary, chciał rzeczywiście je zrealizować. – Co ty mówisz? Że mógłbym cię zabić? Daj spokój, jesteśmy przyjaciółmi, pamiętasz? – Tak. Przyjaciółmi – Theo zamknął oczy i oparł się głową o chłodną ścianę. – Teraz już na życie i na śmierć. Otworzył oczy i spojrzał na Aterona. – A więc ta heretyczka… – zaczął z uśmiechem. – Ładna była? W jednej chwili całe napięcie zniknęło. Ateron roześmiał się, częściowo z ulgi, a Theo mu zawtórował.
– Bardzo ładna – przyznał Kern. – Ale mnie interesują ludzie i organizacja, dla której pracuje. Zakon Syjonu. – Myślisz, że rzeczywiście istnieją? – Jestem tego pewien. A klucz musi się znajdować gdzieś tu – stuknął palcem w Templariuszy. – Może nie tylko. – Jak to? – Słyszałeś kiedyś o bibliotece Inkwizycji? – A powinienem? – Twoja odpowiedź mówi mi, że nie słyszałeś. Znajduje się w budynku stojącym za główną siedzibą Świętego Oficjum i dostęp do niej mają wyłącznie inkwizytorzy i upoważnieni przez nich ludzie. – Dlaczego mi o tym mówisz? – Zaintrygowała mnie twoja opowieść. Sądzę, że rzeczywiście mogłeś na coś trafić. Z chęcią dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi. – To już się nie boisz, że cię powieszą? – Owszem, boję się – przyznał Theo. – Ale jeśli cię złapią, to nim wykonają wyrok, zmuszą cię do wydania wspólników. Więc i tak zawisnę. A skoro i tak już jestem trupem, równie dobrze mogę ci pomóc i samemu zaspokoić swoją chorą ciekawość. – Możesz też donieść inkwizytorowi… – zauważył Ateron. Theo przez chwilę wpatrywał się bez słowa w Kerna. – Jesteśmy przyjaciółmi – przypomniał w końcu. – Pamiętasz? – Tak – przyznał Ateron. – Pamiętam.
*** Następnego ranka Alexander Vanzeen postanowił sprawdzić gruntownie przeszłość Aterona Kerna. Wszystkie inne zadania odłożył na później, a te, które nie mogły czekać, przekazał swojemu asystentowi. Raporty, nad którymi pracował odłożył na półkę, uruchomił swój terminal i wywołał akta osobowe Aterona. Wynikało z nich, że został porzucony przez matkę. Zostawiła go tutaj, na moście prowadzącym do kompleksu Katedry. Chłopca oddano do sierocińca, gdzie siostry zakonne nadały mu imię i nazwisko. Do wojska wstąpił mając szesnaście lat. W wieku dwudziestu dostał się do Gwardii. Porucznikiem został dwa lata temu, po operacji, która miała na celu likwidację siatki terrorystów. Dowódca plutonu Aterona zginął, on sam przejął wtedy dowództwo i nie tylko wyprowadził swoich żołnierzy z oblężenia, ale też zadał przeciwnikowi dotkliwe straty. Vanzeen dokładnie przestudiował dostępne dane. Ateron ciężko pracował na swoją pozycję, to nie ulegało wątpliwości. Był doskonałym żołnierzem. Inkwizytor nie znalazł najmniejszych śladów mogących sugerować protekcję. Niedawno zlecone przez patriarchę badania sugerowały, że hierarcha jeszcze kilka tygodni temu nie miał pojęcia o istnieniu syna. To było bardzo interesujące. Inkwizytor zamknął plik Aterona i pogrążył się w zadumie. Jego uwagę przyciągnęła przeszłość patriarchy. Vanzeen pamiętał czasy, kiedy przejął on stanowisko po ostatnim patriarsze, który w uznaniu zasług został przeniesiony do Rzymu, gdzie zasiadł w Radzie Apostołów. Kim był ten obecny? Inkwizytor nie mógł tego sprawdzić bezpośrednio, gdyż wszystkie dane patriarchy zostały utajnione w momencie, gdy objął urząd. Vanzeen wytężył pamięć, ale nie przypominał sobie niczego szczególnego. Wiedział, że obecny patriarcha należał do kręgu zaufanych doradców poprzednika, ale niczym specjalnym się nie wyróżniał. Potem nagle człowiek zajmujący najwyższe stanowisko w najważniejszym okręgu we francuskiej prowincji został przeniesiony do Rzymu, a na swojego następcę polecił młodego Christophera Tourniera. Tak, przypomniał sobie nazwisko, pod którym patriarcha był znany nim objął urząd. Poprzedni patriarcha swoje miejsce w Radzie Apostołów zawdzięczał spektakularnemu sukcesowi. Vanzeen doskonale to pamiętał, bo sam miał w nim
swój udział. Dzięki informacji z anonimowego źródła, Gwardia pochwyciła jednego z dowódców niższego szczebla Zakonu Syjonu. Inkwizytor przesłuchiwał go osobiście i wydobył z niego położenie ich głównej bazy. Kilka dni później bitwa w Montségur położyła kres istnieniu heretyckiej organizacji. Operacja Czyściec, jak ochrzczono tę misję, została przygotowana w pośpiechu. Dokładne plany znane były jedynie najwyższym dowódcom wojskowym, papieżowi i Radzie Apostołów. Gdy przyszedł czas, kilkanaście jednostek Gwardii uderzyło jednocześnie w kryjówki członków i sympatyków Zakonu. Mimo kompletnego zaskoczenia, heretycy nie sprzedali tanio swojej skóry, zadając żołnierzom Kościoła dotkliwe straty. Najcięższe walki odbyły się właśnie w Montségur, mateczniku Zakonu Syjonu. Podczas akcji zginął Wielki Mistrz zakonu, Malcolm Kerival, ojciec Gideona Kerivala. Samego Gideona nie było wśród pojmanych, jego ciało nie zostało też rozpoznane, choć wielu z nich po prostu nie dało się zidentyfikować. Gdy Tournier został patriarchą, postawił sobie za cel dokończenie dzieła poprzednika i schwytanie Gideona. Nie udało mu się to i w końcu dał sobie spokój. Wielu sądziło, że próbował w ten sposób podważyć sukces ostatniego patriarchy. Inni uważali, że to ambicja każe mu ścigać duchy, jasne było bowiem, że nie powtórzy dokonania swojego poprzednika. Vanzeen jednak od początku był blisko nowego patriarchy, służył mu radą i pomocą ilekroć ten jej potrzebował i wiedział lepiej. Kerival był cichą obsesją Tourniera. Byłby nikim, gdyby nie doszło do ostatecznego zlikwidowania Zakonu Syjonu. Wiele by dał, aby móc sprawdzić pewne dane. Żeby mieć pełen wgląd w akta patriarchy, musiałby otrzymać upoważnienie od Rady, a to zrodziłoby pytania, na które nie chciał odpowiadać. Więc raz jeszcze wytężył pamięć. Zakon Syjonu został rozgromiony dwadzieścia lat temu. Ateron miał wtedy lat siedem. Ile lat wcześniej po raz pierwszy Christopher Tournier pojawił się w kompleksie paryskiej Katedry? Z głębi umysłu wypłynęła odpowiedź: Cztery. Cztery lata przed akcją w Montségur. O ile Vanzeen sobie przypominał, stary patriarcha od razu wziął Tourniera pod swoje skrzydła. Był młody, ambitny,
seminarium ukończył przed czasem, nic więc dziwnego. Ateron musiał zostać spłodzony mniej więcej wtedy, gdy Tournier wstępował do seminarium. Ostatnia, szalona noc przed przejściem na celibat? Vanzeen uśmiechnął się do siebie. Zdobył kolejną informację, która mogła okazać się przydatna.
***
– Masz jakiś plan? – zapytał Ateron. – Można to tak nazwać – odparł Theo. Spotkali się w bufecie w przerwie między zajęciami. Zajęli odległy stolik, w rogu, aby nikt ich nie podsłuchał. Gwar rozmów, szczęk talerzy i sztućców gwarantował pewną dozę prywatności. – Drzwi do biblioteki są chronione przez zamek na kartę magnetyczną – kontynuował Lazar. – Potrzebujemy takiej karty. Wiem, że asystent Vanzeena, Lucillus, ma jedną. Nie mam pojęcia tylko, jak ją zdobyć, a potem zwrócić tak, aby się nie zorientował. – Wystarczy, jeśli będziemy ją mieli przez trzydzieści sekund. Gwardia ma na wyposażeniu czytniki takich kart, może uda mi się jeden zdobyć. – To weź przy okazji parę zwykłych wytrychów. – Po co? – Lucillus dwa razy w tygodniu chodzi na basen – wyjaśnił Theo. – Wiem, bo nie jeden raz się na niego natknąłem. Zawsze we wtorki i w czwartki o dziewiętnastej. Karta dostępu jest bardzo ważna, otwiera również inne drzwi, nie tylko do biblioteki. Nie sądzę, aby zostawiał ją gdzieś bez opieki. A na basenie trzeba się przebrać. Są specjalne szafki, gdzie można schować swoje rzeczy. Podejrzewam, że karta też tam będzie.
– Dobra. Jak tylko będę miał czytnik, dam ci znać. – Żeby nie było wątpliwości: do biblioteki idę razem z tobą. – Jesteś tego pewny? To może być niebezpiecznie. – Poważnie? – Theo udał zdziwienie. – A ja myślałem, że to piknik w parku. Daj spokój, chłopie. Siedzę w tym od chwili, gdy mi powiedziałeś, że interesuje cię… – Cicho – syknął Ateron. – Lepiej nie wymawiaj tej nazwy. – Teraz stałeś się ostrożny? – powiedział Lazar z kpiącym uśmiechem. – Po tym jak właśnie omówiliśmy nielegalną operację, która grozi śmiercią? – Nie lubię kusić losu. Poza tym pamiętaj, że sam wierciłeś mi dziurę w brzuchu, aby wszystkiego się dowiedzieć. Więc to, że w tym siedzisz, zawdzięczasz wyłącznie sobie. – Gdyby nie ja, nie wiedziałbyś o bibliotece Inkwizycji – odparł Theo. – Coś mi zawdzięczasz. Ateron westchnął. – Ta rozmowa nie ma sensu. Theo uśmiechnął się szeroko. – Więc ustalone? Idę z tobą? Kern z rezygnacją skinął głową.
***
Po zmroku Ateron, przebrany w habit nowicjusza, wymknął się z kwater Inkwizycji. Przy bramie nikt go nie zatrzymywał.
Gdy tylko miał pewność, że zniknął z pola widzenia strażników, skierował się w stronę kępki krzaków rosnących przy chodniku, tuż poza zasięgiem światła latarni. Zrzucił habit i schował go pod gałęziami. Pod spodem miał swój stary mundur Gwardii. Rozejrzał się wokół sprawdzając, czy nikt go nie zauważył. Uspokojony wrócił na chodnik i skierował się do magazynów sprzętu Gwardii. – Ateron! Kopę lat! Kern zamarł. Ten okrzyk zmroził mu krew w żyłach. Miał nadzieję, że nie spotka nikogo ze swoich starych znajomych. Odwrócił się powoli w stronę, z której dochodził głos. – Jean – powiedział na widok znajomej twarzy. Jean „Mon Dieu” Lescault służył razem z Ateronem w Inferno, ale w innym pułku i nigdy nie zostali przyjaciółmi. Kerna irytowała arogancja Lescaulta, jego wąski, idealnie przystrzyżony wąsik i przylizane, aż błyszczące od brylantyny czarne włosy. Jeanowi towarzyszyło dwóch innych gwardzistów. Nie uszło uwagi Aterona, że wszyscy byli podpici. Lescault zataczał się najmocniej i co chwilę opierał się o któregoś ze swoich kolegów. – Słyszałem, że dostałeś awans – rzekł Ateron. – Rozumiem, że należą się gratulacje. – Mon Dieu, bardzo ci dziękuję. Zwolniło się miejsce po nieszczęsnym Jasperze Deveraux i zaproponowali je mnie. Teraz jestem porucznikiem i mogę ci mówić po imieniu – odparł Jean z uśmiechem. – Właśnie wracamy z kantyny, gdzie oblewaliśmy mój awans. – Widzę… – Zostaw go, Jean – mruknął jeden z gwardzistów, którego imienia Ateron sobie nie przypominał. – On teraz jest w Inkwizycji. – Mon Dieu, toż to szczera prawda! A więc i tobie wypada pogratulować, drogi kolego! – Dziękuję.
– Nasuwa się też pytanie, co tu robisz w nocy i w mundurze Gwardii? Ateronowi zrobiło się gorąco. – Chciałem odwiedzić kolegów. Pogadać z Daranem. Mundur jest wygodniejszy od habitu i nie budzi złych skojarzeń. Jean skinął głową. Wydawało się, że przyjął wyjaśnienie Aterona. – Tylko pamiętaj – dodał oddalając się z towarzyszami – że nieładnie jest donosić na kumpli z wojska! Aterona dobiegł ich śmiech, a po chwili cała trójka rozpłynęła się w mroku. Kern odetchnął i poszedł w kierunku magazynów. Teraz zaczęła się najtrudniejsza część. Cały plan Aterona opierał się na założeniu, że jego kody dostępu do różnych zasobów Gwardii, w tym ekwipunku, wciąż działały. Minęło już sporo czasu odkąd wstąpił do Świętego Oficjum, było więc bardzo prawdopodobne, że kody zostały zablokowane. Magazyn miał już w polu widzenia. Była to podłużna hala. W jej węższej części znajdowała się duża, dwuskrzydłowa brama, a obok były zwykłe drzwi, chronione przez zamek szyfrowy. Bramę można było otworzyć tylko od środka, podobnie jak dwa wyjścia ewakuacyjne. Nie było żadnych okien, jedynie dwa świetliki na dachu. Nad bramą i bocznymi drzwiami ewakuacyjnymi wisiały lampy halogenowe, zalewające jasnym blaskiem teren wokoło. Przed wejściem stał strażnik. Ateron zatrzymał się tuż poza kręgiem światła padającym z lampy i obserwował. Strażnikiem był jakiś młokos z piechoty w randze szeregowca. Mundur Aterona z dystynkcjami porucznika Gwardii z pewnością wystarczyłby, aby chłopak go przepuścił bez zbędnych pytań, ale co, jeśli kody nie zadziałają? Ateron przyjrzał się uważniej wartownikowi. Zauważył, że ten przestępuje z nogi na nogę. Kern uśmiechnął się pod nosem. Szczęście zaczęło mu dopisywać. Ciśnie go. Po kilku minutach strażnik nie wytrzymał. Rozejrzał się nerwowo, po czym szybkim krokiem ruszył pod drzewo rosnące przy bocznej ścianie hali. Gdy
tylko minął róg budynku, Ateron podbiegł do drzwi. Przyłożył lewy kciuk do znajdującego się przy zamku czytnika linii papilarnych, jednocześnie palcami prawej dłoni wstukiwał kod. Rozległ się dźwięk brzęczyka. Mały wyświetlacz rozjarzył się czerwoną poświatą, na której tle wyświetliły się słowa „Odmowa dostępu”. Zaklął szpetnie. Usłyszał zbliżające się kroki i uskoczył w cień, mając nadzieję, że czerwone światełko zgaśnie, nim wartownik zajmie pozycję. Kody zostały zablokowane, tak jak Ateron podejrzewał. Musiał wymyślić inny sposób dostania się do magazynu. Jego wzrok spoczął na drzewie, pod którym wartownik oddał mocz. Konary drzewa sięgały aż nad dach hali. Mógł spróbować wejść przez jeden ze świetlików, które, o ile dobrze pamiętał, przeważnie były uchylone zapewniając minimum wentylacji. Budynek był stary i nie posiadał klimatyzacji, więc latem panował w nim zaduch. Trzymając się cienia, Ateron obszedł magazyn. Znalazłszy się na wysokości drzewa, ocenił odległość i rozejrzał się wokół. Nie zauważył nikogo, więc lekkim krokiem podbiegł do pnia, wybił się, chwycił najniższej gałęzi i podciągnął. Zamarł, gdy liście zaszumiały, ale wartownik albo nie usłyszał, albo nie zwrócił uwagi. Ateron wspinał się zwinnie coraz wyżej, aż dosięgnął konara, który wyrastał nad dach hali. Zawisł na nim rękami i nogami i powoli zaczął się przesuwać w stronę dachu. Modlił się, aby chociaż jeden świetlik był uchylony. Inaczej będzie musiał wymyślić inny plan i odłożyć akcję na inny dzień. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, odrzucając pomoc Theo. Wiedział, że Lazar bardzo chce wziąć udział w tym przedsięwzięciu, ale bał się, że przyjaciel bardziej będzie przeszkadzał, niż pomagał. Zapewne marzył o przeżyciu podobnej przygody, ale dla Aterona sprawa była zbyt poważna i nie mógł ryzykować wpadki. W końcu opuścił się na dach z blachy falistej i skulony podszedł do pierwszego świetlika. Był uchylony. Ateron westchnął z ulgą. Wyciągnął z kieszonki munduru małą latarkę i w jej nikłym świetle obejrzał okno. Było zablokowane w pozycji półotwartej, ale Kern był pewien, że bez problemu się przez nie przeciśnie. Sztuka polegała na tym, żeby przy zejściu nie połamać sobie nóg. Zajrzał do wnętrza hali. Przez całą jej długość ciągnęły się rzędy wysokich regałów wypełnionych przeróżnym sprzętem. W magazynie znajdowało się kilka drabin na kółkach, ale żadnej nie było w pobliżu. Trudno. Trzeba to będzie zrobić innym sposobem.
Na najbliższej półce stały kartonowe pudła. Ateron chwycił latarkę w zęby i wsunął się przez świetlik nogami do przodu. Zawisł na rękach, lekko się rozhuśtał i zwolnił uchwyt. Trafił w karton, który załamał się pod jego ciężarem. Cały regał się zatrząsł, ale na szczęście nie przewrócił, ani nic z niego nie spadło. Ateron zszedł na podłogę, wykorzystując półki jak szczeble drabiny. Potem zaczął przemykać między regałami szukając potrzebnego sprzętu. Gdy już miał wszystko, stanął przy drzwiach ewakuacyjnych. Wyłączył latarkę i uchylił je lekko. Nie zauważył strażnika, więc się wychylił i spojrzał w drugą stronę. Nikogo nie było w pobliżu. Wyszedł przytrzymując drzwi, żeby nie trzasnęły. Gdy zamknęły się z cichym kliknięciem, umknął poza zasięg światła z lamp. Dopiero na terenie Świętego Oficjum pozwolił sobie na rozluźnienie i papierosa.
***
– Mam to – powiedział Theo wchodząc do pokoju Aterona. – Przychodzę prosto z basenu. Rzucił na łóżko małą torbę sportową. – Widzę – odparł Kern. Wyszedł na chwilę do łazienki i wrócił z ręcznikiem. – Wytrzyj włosy, wciąż są mokre – powiedział, rzucając go Lazarowi. – Jeszcze się przeziębisz. Był wtorkowy, ciepły wieczór. Słońce niemal całkowicie już zniknęło za horyzontem, mrok gęstniał z każdą chwilą. – Obyło się bez problemów? – zapytał Ateron. – Nie było żadnych – Theo, wciąż wycierając włosy, wolną ręką sięgnął do kieszeni torby i wyciągnął małe pudełko z kablem i futerał. Położył wszystko na biurku.
– Niepokoiłem się o ciebie. – Nie o mnie, a o to, czy sobie poradzę – odparł Theo puszczając oko do Aterona. – Niepotrzebnie. Zaczaiłem się na Luca w parku. Nie czekałem długo. Miał sportową torbę na ramieniu, byłem więc pewien, że idzie na basen. Chwyciłem swoją i poszedłem za nim. Na szczęście mnie nie zauważył, dopiero w szatni skinął mi głową. Ważniak. W każdym razie wiedziałem już, która szafka jest jego. Poczekałem, aż w pobliżu nie było nikogo i dobrałem się do zamka za pomocą twoich wytrychów. Muszę przyznać, że te wcześniejsze ćwiczenia na szufladzie bardzo pomogły. Otworzyłem szafkę w parę chwil. Ty pewnie zrobiłbyś to jeszcze szybciej. – Możliwe, ale nie mogłem pójść. Nie chciałem wzbudzać podejrzeń. – W każdym razie – ciągnął Theo – jak już dostałem się do szafki, reszta była łatwa. Kartę znalazłem w torbie. Była na smyczy, chyba nosi ją na szyi i rzadko zdejmuje. Wsunąłem ją do czytnika i w ciągu pół minuty dane z chipa zostały zgrane do pamięci urządzonka. Muszę ci powiedzieć, że miałem ochotę zaraz wyjść i pójść do ciebie. – Dobrze, że tego nie zrobiłeś. Skoro Luc widział cię w szatni, mógłby się zdziwić, gdybyś nie pokazał się na basenie. – Dlatego też pluskałem się przez godzinę, nim przyszedłem. A teraz, skoro już mamy tę kartę, co dalej? – Jak to co? Idziemy do biblioteki. – Kiedy? – Dziś w nocy – odparł Ateron uśmiechając się.
***
Dochodziła północ, gdy Ateron i Theo wymknęli się z pokoju tego pierwszego. Theo prowadził. Wydawało się, że oprócz ich dwóch cały kompleks Katedry śpi.
Minęli główny budynek Świętego Oficjum. Znajdująca się za nim biblioteka Inkwizycji otoczona była latarniami. Kształtem przypominała grecką świątynię, której front wydobywały z mroku reflektory punktowe. Do drzwi wejściowych, ukrytych za kolumnami portyku, na którym opierał się trójkątny fronton, prowadziły szerokie schody. Tympanon zdobiły płaskorzeźby przedstawiające sceny biblijne, pod którymi znajdował się napis: Soli Deo gloria. – Samemu Bogu chwała – przetłumaczył Ateron, zadzierając głowę. – Ciekawe motto, jak na bibliotekę. Drzwi budynku były drewniane, duże i ozdobione wizerunkami apostołów. Z boku znajdowała się szczelina na kartę magnetyczną. Jarzyła się nad nią czerwona dioda. Ateron wyciągnął z kieszeni czytnik. Do kabla przymocował plastikową płytkę, przypominającą kształtem kartę magnetyczną i wsunął ją w szczelinę. Wcisnął przycisk przesyłania danych i czekał. Po kilku sekundach dioda zmieniła kolor na zielony, a zamek w drzwiach odblokował się z cichym trzaskiem. – Sezamie, otwórz się – mruknął Ateron uśmiechając się do Theo. Weszli do środka. Kern wyjął dwie kieszonkowe latarki, jedną podał towarzyszowi. Po chwili dwa promienie światła przecięły mrok. Ich oczom ukazały się wysokie rzędy ciągnących się w głąb regałów pełnych książek. Każdy rząd oznaczony był rzymską cyfrą. W głębi po prawej stronie zauważyli spiralne schody prowadzące na piętro. – Gdzieś tu muszą być katalogi – odezwał się cicho Theo. Ogrom i cisza tego miejsca onieśmielały, naturalnie skłaniając do szeptu. Ateron powiódł latarką dookoła. Jej światło wydobyło z mroku rząd terminali komputerowych stojących pod ścianą po ich lewej stronie. – Katalogi – stwierdził podchodząc do najbliższego stanowisko. – Mam nadzieję, że obsługuje się je tak samo, jak te w bibliotece uczelni. Usiadł przed monitorem i uruchomił komputer. Po kilku chwilach wyświetliło się okno katalogu. Ogarnął jednym spojrzeniem, po czym wpisał w pole „hasło przewodnie” frazę „Zakon Syjonu”. W nowym oknie wyświetliły się
informacje. – Rząd dwunasty, regał dziewiętnasty – odczytał na głos Ateron. Konkretne tytuły czy autorzy póki co go nie interesowali. Przeszli w głąb biblioteki. Ogromne szafy, przesuwane za pomocą korb, były oznaczone numerami od jeden do dziesięć. – Dwunastka musi chyba być już na piętrze – stwierdził Theo. – No to idziemy. Kern szybkim krokiem, niemal biegnąc, ruszył ku schodom. Theo dotrzymywał mu kroku. Na piętrze przeszli wzdłuż regałów, aż natrafili na XII. Zakręcili korbą, aż pojawiło się przejście dość szerokie, aby się w nim zmieścili. Ruszyli w głąb szukając regału numer dziewiętnaście. Theo trzymał się tuż za Ateronem i prawie wpadł mu na plecy, gdy ten nagle stanął w miejscu. – Jest – szepnął, wodząc światłem latarki po półkach. Promień zatrzymał się, wyławiając z mroku gruby tom zatytułowany po prostu Zakon Syjonu. Historia. Kern wyciągnął go ostrożnie i skierował się ku stołom stojącym mniej więcej w połowie długości biblioteki. Położył książkę na najbliższym i przewrócił okładkę. – Znaleźliśmy – powiedział, wodząc palcem po spisie treści. – Naprawdę to znaleźliśmy. Tu jest wszystko. W tym momencie w całej bibliotece rozbłysły światła, a z dołu dały się słyszeć pośpieszne kroki wielu stóp. – O, kurwa… – stwierdził Ateron, gdy u szczytu schodów pojawiło się sześć sylwetek w habitach dominikanów. Chwilę później pojawił się, wchodzący niespiesznie, inkwizytor Alexander Vanzeen. Popatrzył na Kerna, na Theo i ponownie na tego pierwszego. – Ateronie Kern – zaczął donośnym głosem. – Jesteś aresztowany za bezprawne wtargnięcie na teren zastrzeżony oraz za szerzenie herezji. O ile przy pierwszym zarzucie Ateron zdołał zachować spokój, o tyle przy
oskarżeniu o herezję serce podeszło mu do gardła. – Co?! – zawołał. Po chwili dotarło do niego coś jeszcze. Gwałtownie spojrzał na swojego towarzysza. Twarz Theo nie wyrażała niczego, wzrok miał zimny. Lazar odwrócił się i podszedł do inkwizytora. – Dobrze się spisałeś – pochwalił go Vanzeen. – Możesz odejść. – Jesteśmy przyjaciółmi, tak? – krzyknął Kern. – Na życie i na śmierć, co? Zdrajco! Theo, który już schodził po schodach, spojrzał przez ramię. – Sam pan to na siebie sprowadził, panie Kern. Nie bez powodu ten budynek zwie się biblioteką Inkwizycji. Żeby czytać te dzieła, trzeba mieć odpowiednie upoważnienia. Mówiąc krótko – trzeba być inkwizytorem. Trzeba dowieść, że wiara jest na tyle silna, aby oprzeć się heretyckim ideom – po czym ruszył przed siebie nie oglądając się. – On od początku… – Kern próbował zrozumieć, co się wokół niego działo. – Przysłałeś go, prawda? Żeby mnie pilnował. – Mówiłem przecież, że będę miał pana na oku. Zabrać go – inkwizytor machnął ręką w kierunku Aterona. Dwóch mnichów przyskoczyło do niego i chwyciło za ramiona. – Nie szerzyłem herezji! – wołał szarpiąc się w mocnym uścisku. – Dobrze wiesz! Vanzeen nie zwracał na niego uwagi. Wolnym krokiem podszedł do stołu i spojrzał na książkę. Zamknął ją i odłożył na miejsce, po czym opuścił bibliotekę wraz z pozostałymi mnichami.
ROZDZIAŁ 14
– Zwykła ciekawość, tak? – zapytał Vanzeen. Ateron pokiwał głową. Siedzieli w pokoju przesłuchań. Tym samym, w którym niegdyś inkwizytor starał się wydobyć zeznania od Dominique’a Colliera. Byli sami, jeśli nie liczyć strażnika stojącego przy drzwiach. – Jest takie powiedzenie: ciekawość zabiła kota. – Satysfakcja go wskrzesiła – odparł Kern. – Myślisz, że to się odnosi do twojego przypadku? – Inkwizytor porzucił formę grzecznościową i teraz zwracał się do Aterona per „ty”. – Nie zrobiłem nic złego! – Wręcz przeciwnie. Okazałeś nieposłuszeństwo, a tym samym lekceważenie wobec Świętego Oficjum. Wobec Kościoła. Włamałeś się do magazynu wojskowego! Tylko za to należy ci się dożywocie. Wykradłeś sprzęt, który następnie wykorzystałeś podczas włamania się do biblioteki Inkwizycji! Ostrzegałem cię, że herezja jest niebezpieczna. A ty garnąłeś się do niej, jak ćma do płomienia. – Dlaczego ukrywacie prawdę o Zakonie Syjonu? – To nie jest tematem tej rozmowy. Kto jeszcze jest w to zamieszany? – Nikt. – Mam uwierzyć, że działałeś sam? – Tak było – odrzekł Ateron patrząc inkwizytorowi w oczy. – Myślisz, że pełne szczerości spojrzenie mi wystarczy? – zakpił Vanzeen.
Kern spuścił wzrok. – Kim oni są? Ci podżegacze, którzy pchnęli cię na ścieżkę grzechu? Twoi dawni znajomi z Gwardii? Któryś ze studentów? – Nie ma nikogo innego. – A więc sam z siebie postanowiłeś poszukać informacji, które nie były przeznaczone dla ciebie. Z ciekawości. – Po raz setny mówię, że tak. Vanzeen westchnął. – Nie widzę dla ciebie dużych szans, jeśli nie zaczniesz współpracować. Wiesz, co grozi za szerzenie herezji. – Nie szerzyłem herezji! – krzyknął Ateron podnosząc się z krzesła. Gwardzista chwycił kaburę pistoletu. Inkwizytor powstrzymał go ruchem ręki i wartownik opuścił dłoń. – Siadaj – nakazał Vanzeen. Gdy Ateron usiadł, kontynuował: – Ale miałeś zamiar – stwierdził. – Po co inaczej włamywać się do biblioteki Inkwizycji? Nie wmówisz mi, że miałeś zamiar zatrzymać nowo zdobyte informacje dla siebie. Ktoś zapukał do drzwi. Strażnik spojrzał przez okienko, po czym wpuścił do środka młodego mnicha. – Panie – zaczął zakonnik kłaniając się inkwizytorowi – patriarcha wzywa. Vanzeen przez chwilę patrzył na Aterona. – Wrócimy do tej rozmowy – powiedział wychodząc.
***
Patriarcha, jak zawsze, gdy coś go trapiło, stał przy oknie z rękami założonymi na plecach. Zdawało się, że podziwiał słoneczny poranek, ale jego myśli krążyły daleko. Nie odwrócił się, mimo iż słyszał syk otwieranych drzwi windy. Vanzeen zatrzymał się kilka kroków od hierarchy. – Słyszałeś już – stwierdził. – Słyszałem – odparł patriarcha. Odwrócił się od okna i gestem wskazał fotele stojące w głębi pomieszczenia. Usiedli naprzeciw siebie, jak wiele razy wcześniej. – Powiedziano mi, że złapałeś go na gorącym uczynku. – To prawda – przyznał inkwizytor. – I że była to prowokacja. – Nie określiłbym tego w ten sposób. Po prostu pozwoliłem sprawom biec swoim torem. – Nie mówię, że to źle. Herezję trzeba tępić wszędzie i bez skrupułów. Ale mówimy o poruczniku Gwardii. Moim synu. – Byłym. Twoim zdaniem miałem go powstrzymać, zanim dotarł do punktu, w jakim teraz się znajduje? W jaki sposób miałbym to zrobić? Upomnieć go? Powiedzieć, że wiem, co knuje? Sądzisz, że to by go powstrzymało? Patriarcha uśmiechnął się lekko. – Nie – odparł. – Nie wydaje mi się. – Jedyne, co zrobiłem, to przydzieliłem mu opiekuna. Kern zbytnio się interesował pewnymi kwestiami po masakrze w Montségur, a konkretnie Zakonem Syjonu. Wiesz, jak niebezpieczna jest ta wiedza. Nie bez powodu samo istnienie tej organizacji jest trzymane w tajemnicy. Nawet inkwizytorzy mają ograniczoną wiedzę na temat zakonu. My należymy do wyjątków, bo braliśmy udział w operacji Czyściec. Ich idee są niebezpieczne, a Ateron nie był
gotowy, by je poznać. Wątpię, aby był na to gotów kiedykolwiek. Wolałem mieć blisko niego kogoś, kto mnie ostrzeże, nim Kern narobi jakichś głupstw, które trudno będzie później naprawić. – I to ci się udało. – Wierz mi, nie chciałem, by do tego doszło. Patriarcha skinął głową. – Co zamierzasz? – zapytał. – Umieściłem go w komorze deprywacyjnej. – Rozumiem. – Chcę, żeby uświadomił sobie wagę swoich czynów. W komorze będzie miał na to dość czasu. – Chcesz go poniżyć. – Chcę, aby stanął przed obliczem trybunału Świętego Oficjum… zmiękczony. – Na miłość Boską, przecież jest oficerem Gwardii! – przerwał patriarcha unosząc głos, co nie zdarzało się często. A więc Ateron nie był całkiem obojętnym dla hierarchy. To dało inkwizytorowi do myślenia. – Był oficerem – poprawił Vanzeen. – Chciał zostać inkwizytorem, a to wymaga lat nauki, cierpliwości i pokory. Ostatnie wydarzenia udowodniły, że się nie nadaje. Jako kandydat na członka Świętego Oficjum, tym bardziej musi ponieść surową karę. Stanie przed trybunałem skruszony i pokorny. Przysłuży temu pobyt w komorze deprywacyjnej. Inkwizytor wstał, szykując się do wyjścia. – Przykro mi – powiedział na odchodnym. – Wiem, że to twój syn, ale nic nie da się zrobić. Drzwi windy zamknęły się z sykiem, pozostawiając patriarchę skamieniałego w
zalegającej ciszy. Przez chwilę siedział bez ruchu, po czym wstał i szybkim krokiem podszedł do biurka. Nagłym ruchem wyszarpnął szufladę i wyjął przedmiot, którego miał nadzieję nigdy już nie użyć.
***
– Zostaniesz całkowicie odcięty od bodźców zewnętrznych. W komorze panuje absolutna ciemność. Niczego nie będziesz widział. Oprócz bicia własnego serca, szumu krwi w żyłach i oddechu nie będziesz też niczego słyszał. Stracisz czucie w kończynach. Jednym słowem pozbawię cię zmysłów. Przeleżysz w komorze dobę. To da ci czas na przemyślenie własnych postępków. Być może nawet będziesz chciał porozmawiać ze mną na temat swoich wspólników. – Nie było żadnych wspólników. Jeśli nie liczyć podstawionego przez ciebie Theo, byłem sam. Twój przydupas na pewno sam ci to powiedział! Nie wydam nikogo, bo nie mam kogo wydać, rozumiesz?! – Po pewnym czasie zaczną się halucynacje wzrokowe. Niektórzy widzą eksplozje barw, innych nawiedzają demony przeszłości. Najtwardszy heretyk wytrzymał w komorze tydzień. Może ty pobijesz ten rekord? Naukowcy twierdzą, że długi okres przebywania bez przerwy w komorze może doprowadzić do rozpadu osobowości. Do szaleństwa. Osobiście chętnie bym się przekonał, ile w tym prawdy. Porozmawiamy za dwadzieścia cztery godziny. Jeśli nie powiesz mi wszystkiego, co chcę wiedzieć, wrócisz do tego… sarkofagu na trzy dni.
Ateron odtwarzał tę rozmowę w kółko w ciszy komory deprywacyjnej. Inkwizytor nie kłamał. Kern przez jakiś czas słyszał jedynie swój oddech, ale i to doznanie w końcu zniknęło. Stracił poczucie czasu. Nie wiedział, czy leży w komorze pół godziny, godzinę, czy dłużej. Ta samotność była przerażająca. W końcu poddał się działaniu komory i doznał osobliwego wrażenia oddzielenia umysłu od ciała. Wiedział, że to złudzenie, ale pozbawione bodźców ciało przestało reagować. Jakby go nie było. Teraz był samą myślą i bał się jak nigdy wcześniej.
Szukał pocieszenia w modlitwie.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie, niech się święci imię Twoje. Niech Twoja wola spełnia się na ziemi, tak jak i w niebie. Naszego chleba powszedniego dawaj nam na każdy dzień. I przebacz nam nasze winy, jak i my przebaczamy tym, którzy przeciw nam zawinili. I nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie, ale nas zachowaj od złego. Albowiem Twoje jest Królestwo i moc, i chwała na wieki wieków.
Nie znajdował go. Powtarzał modlitwę raz po raz, jak wcześniej ostatnie słowa inkwizytora. Coraz szybciej i szybciej, aż siłą woli zmusił się, by przestać. I wtedy zaczęły się halucynacje, dokładnie tak, jak twierdził Vanzeen. Nie była to jednak eksplozja kolorów, ani demon przeszłości. To był sen, ten, w którym zbliżał się do Katedry wywróconej na lewą stronę. Był ostrzejszy, wyraźniejszy, bardziej realny, bo nie zmącony snem i przebudzeniem. Widział dokładnie Katedrę z jej wszystkimi szczegółami. Nie stała ona na wyspie, lecz na rozciągającym się poza horyzont gruzowisku. Niebo było szare, chmury płynęły nisko. Nad świątynią krążyło mnóstwo czarnych ptaków. Podchodził powoli, choć nie chciał, bronił się z całych sił, bo wiedział, co znajdzie w środku, nogi jednak go nie słuchały. Gdy mijał łukowato sklepiony portal, usiłował zamknąć oczy, lecz na próżno. W środkowej nawie, przed ołtarzem, stał odwrócony krzyż. Wisiał na nim głową w dół patriarcha okręgu Paryż. – Bóg umarł – powiedział. Katedra zniknęła, a jej miejsce zajęła oślepiająca jasność.
Ateron zaczął krzyczeć.
***
Patriarcha opuścił Katedrę nocą. Białą szatę zamienił na habit dominikanina, twarz skrył pod kapturem. Szybkim krokiem przebył drogę do bramy prowadzącej na teren Świętego Oficjum. Wartownik nie zwrócił na niego uwagi. Dostojnik ruszył prosto do głównego budynku. O tej porze wewnątrz nie było już prawie nikogo. Wspiął się po schodach na pierwsze piętro i skierował do gabinetu inkwizytora. Należąca do patriarchy karta dostępu miała najwyższy priorytet i bez trudu otworzyła drzwi pomieszczenia. Hierarcha wyjął z kieszeni parę lateksowych rękawiczek. Założył je, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zrzucił kaptur i wyciągnął z kieszeni małą latarkę. Zaczął przeglądać dokumenty leżące na biurku, ale nie znalazł wśród nich niczego ciekawego. Sprawdził szuflady. W trzech z nich znajdowały się mało ważne raporty, analizy i inne dokumenty, czwarta była zamknięta na klucz. Patriarcha wyjął z kieszeni mały, skórzany futerał kryjący w sobie zestaw wytrychów. Umiejętności, które nabył jako młodzieniec pozwoliły mu sforsować zamek, nie pozostawiając śladów. W szufladzie znalazł dwie teczki. Pierwsza z nich zawierała tylko wyniki badań laboratorium, potwierdzająca ojcostwo patriarchy względem Aterona Kerna. Dostojnik zabrał dokument i zanotował w pamięci, aby pozbyć się z kompleksu Katedry niedyskretnego laboranta. Druga teczka zawierała raport z przesłuchania Dominique’a Colliera, Doskonałego schwytanego w Chartres. Patriarchę zaintrygowało, co też może być tak znaczącego, że inkwizytor ukrył raport w zamkniętej szufladzie? Hierarcha, podobnie jak inni dostojnicy kościelni i wysocy rangą wojskowi, czytał ten raport i nie przypominał sobie niczego, co wymagałoby takiej dyskrecji. W gruncie rzeczy, ta teczka powinna znajdować się w archiwum razem z innymi protokołami przesłuchań i aktami procesowymi. Co więc robiła w gabinecie Vanzeena?
Patriarcha zaczął wertować dokument. Nie różnił się niczym od raportu, który otrzymał bezpośrednio po przesłuchaniu, poza dwoma zdaniami. Przyjdzie Zbawiciel. Przyjdzie Niszczyciel. Zamarł, gdy odczytał ten fragment. Pamiętał te określenia. Pamiętał je z poprzedniego życia, gdy z Christophera Kerivala stał się Christopherem Tournierem, aby móc wstąpić do seminarium. To były słowa jego ojca, Malcolma. Będziesz niszczycielem, synu. Ale poprzez zniszczenie dokonasz zbawienia. Staniesz się więc zbawicielem. Cichy pisk zamka elektronicznego wyrwał patriarchę z zadumy. Ktoś wchodził. Dostojnik zgasił latarkę i zamarł w bezruchu, mając nadzieję, że wysokie oparcie krzesła nie od razu zdradzi jego obecność. Sięgnął do kieszeni. Inkwizytor nie spodziewał się zastać nikogo w swoim gabinecie. Jak zawsze wieczorem zapalił światło jednocześnie odwracając się, aby zamknąć drzwi. Gdy po chwili zwrócił się w stronę biurka, spojrzał prosto w lufę pistoletu z tłumikiem. Znieruchomiał w pół kroku. Siedzący na krześle patriarcha patrzył na niego zimnym wzrokiem. – Naprawdę miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie – powiedział i pociągnął za spust. Ciało Vanzeena osunęło się na podłogę. Z dziury na środku czoła powoli sączyła się krew. Patriarcha zaciągnął zwłoki za biurko i usadowił na krześle. Zanurzył palec we krwi inkwizytora i nabazgrał na ścianie kilka słów. Potem wytarł dłoń w habit Vanzeena, naciągnął kaptur na głowę i wyszedł, zamykając gabinet przy pomocy karty inkwizytora. Zabrał ze sobą obie znalezione teczki. Wejścia do znajdującego się w piwnicach budynku więzienia pilnowało dwóch wartowników. Patriarcha wezwał ich i skierował się w stronę jednej z sal obserwacyjnych. Wybrał ostatnią, znajdującą się na samym końcu korytarza. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo innego, wszedł do środka. W sali było ciemno, podobnie jak w pokoju przesłuchań, od którego dzieliło jedynie lustro weneckie.
Odetchnął głęboko, odwrócił się do wartowników i oddał dwa strzały. Martwi żołnierze padli na podłogę, wokół ran szybko rozlewały się kałuże krwi. Patriarcha spojrzał na lustro weneckie wiszące na ścianie naprzeciwko wejścia i uderzył w nie kolbą pistoletu. Szyba pękła, a odłamki szkła rozsypały się po pokoju. Patriarcha przeskoczył ramę, przebiegł pomieszczenie i wyszedł na korytarz. Zszedł po schodach i za pomocą karty Vanzeena otworzył stalowe drzwi prowadzące do właściwego więzienia. Będzie musiał potem skasować wszelkie dane o użyciu tej karty z pamięci głównego komputera kompleksu Katedry, ale to nie stanowiło problemu. Był człowiekiem wielu talentów, podobnie jak jego brat. Więzienie było jasno oświetlone. Zbudowano je na planie kwadratu, przez którego środek biegł główny korytarz. Odchodziło od niego sześć innych, po trzy z każdej strony. Dodatkowo jeden korytarz biegł po obwodzie kwadratu. W głównym korytarzu nie było cel. Patriarcha posuwał się do przodu powoli, ostrożnie wyglądając zza każdego węgła w obawie przed wartownikami. Miał nadzieję, że patrolują akurat obwodowy korytarz. Przed drzwiami jednej z cel w środkowym korytarzu po prawej stronie dostrzegł wartownika. Tam właśnie musiał być Ateron. Już miał podejść do strażnika, gdy nagle dostrzegł kamerę zawieszoną pod sufitem. Jej obiektyw skierowany był w głąb bocznego korytarza. Zaklął szpetnie pod nosem. Kamery były w całym więzieniu, a on prawie o nich zapomniał. Wyprostował się i spokojnym krokiem zaczął się zbliżać do celi uważając, aby jego twarz pozostawała niewidoczna dla kamery. – Otwieraj – rzucił stając przed wartownikiem. Jego oczy zrobiły się duże ze zdziwienia lub strachu. – Panie? – Już. Gwardzista skinął głową i jednym z pęku kluczy otworzył drzwi do celi. – Chodź ze mną – powiedział patriarcha przestępując próg i wyciągając pistolet. – Zamknij drzwi. Gdy tylko wartownik spełnił polecenie, hierarcha odwrócił się i strzelił mu
między oczy. Krew, kawałki czaszki oraz mózgu opryskały mu twarz i habit. Na szczęście na czarnej szacie krew była prawie niewidoczna. Strzepnął tkankę i odłamki kości, twarz otarł rękawem. Przyjrzał się leżącemu na środku celi sarkofagowi. Ciężka, żelazna skrzynia była zamknięta na dwie klamry. Otworzył je i uniósł wieko. Nagi, oślepiony przez nagłe światło Ateron zaczął krzyczeć. Patriarcha chwycił go za ramię, szarpnął do pozycji siedzącej i uderzył otwartą dłonią w twarz. Kern przestał krzyczeć, zmrużonymi oczami przyglądał się dostojnikowi. – Co się dzieje? – zapytał. – Nic nie mów. Pomóż mi go rozebrać – odparł patriarcha wskazując na martwego strażnika. Ateron nie ruszył się, patrzył tylko nie rozumiejącym wzrokiem. – Rusz się, jeśli nie chcesz tu spędzić reszty życia. Na te słowa Kern jakby się ocknął i wyszedł z komory deprywacyjnej. Sól fizjologiczna ściekała z niego na podłogę. Przykucnął koło patriarchy i zaczął rozpinać guziki granatowego munduru. Kilka razy przełknął ślinę i po raz kolejny spytał: – Co się dzieje? – Pomagam ci uciec. – Dlaczego? – Załóż mundur. Musimy się spieszyć. Ateron zrozumiał, że nie uzyska odpowiedzi. Spojrzał w twarz swojego wybawiciela i dopiero teraz go rozpoznał. – Panie… – zająknął się. Hierarcha odpowiedział twardym spojrzeniem. – Nie mamy wiele czasu – rzekł. – Radziłbym, abyś przestał go marnować.
Czapkę też załóż. A teraz mi pomóż. Wspólnie podnieśli ciało żołnierza i zanurzyli w roztworze soli komory deprywacyjnej. Patriarcha zatrzasnął wieko. – Teraz stąd wyjdziemy – powiedział, podając Ateronowi pistolet zabitego. – Postaraj się zachowywać naturalnie. Jeśli będą chcieli nas zatrzymać – strzelaj. Patriarcha poprawił kaptur i otworzył drzwi. Pewnym krokiem wyszedł na korytarz, mając nadzieję, że kaptur habitu oraz czapka z daszkiem wartownika w wystarczającym stopniu ukryją ich twarze przed okiem kamer. Byli już w głównym korytarzu i zbliżali się do drzwi, gdy te nagle stanęły otworem. Wbiegli przez nie dwaj żołnierze. Prawdopodobnie zostali zaalarmowani brakiem warty przy wejściu do więzienia. Patriarcha pomyślał, że być może zabicie tamtych dwóch w sali obserwacyjnej było błędem. Jeden z wartowników niemal wpadł na patriarchę, który już trzymał w dłoni pistolet. Bez wahania pociągnął za spust i postrzelił strażnika w brzuch. Nim upadł, hierarcha oddał dwa strzały w kierunku jego towarzysza. Ateron zszokowany stał w miejscu i patrzył na zwłoki dwóch wartowników. – Zabiłeś ich – szepnął. – Jestem pewien, że to nie pierwszy trup, jakiego widzisz – odparł patriarcha. – Wychodzimy stąd. Bez przeszkód wydostali się z więzienia, a potem z budynku. Wartownik przy bramie również nie zwrócił uwagi na mnicha wychodzącego w towarzystwie kolegi po fachu. Skinął im jedynie głową. Byli już w pobliżu Katedry, gdy patriarcha ponownie się odezwał. – Od tej pory jesteś zdany na siebie. Uważaj na siebie i powodzenia… synu. – Dlaczego mi pomogłeś? – zapytał Ateron, ale patriarcha był już tylko ciemniejszą plamą mroku wśród nocy. Kern był zdezorientowany całą sytuacją, jedno wiedział jednak na pewno: nie
chciał wracać do komory deprywacyjnej i oczekiwać egzekucji. Skierował się do głównej bramy kompleksu Katedry z nadzieją, że dokumenty zabrane wartownikowi wystarczą, aby mógł stąd wyjść. A jeśli nie, miał jeszcze pistolet. Brama główna, prowadząca na most, była strzeżona przez dwójkę gwardzistów. Ateron miał głęboką nadzieję, że nie będzie to nikt, kogo znał i kto mógłby go rozpoznać. Wartownik jedynie spojrzał na przepustkę w wyciągniętej dłoni Aterona i machnął ręką. Gdy Kern zbliżył się do furtki dla pieszych, nacisnął zwalniający zamek przycisk znajdujący się w strażnicy. Przeszedł przez most i minął posterunek wojskowy. Żołnierze uznali, że skoro został wypuszczony, nie trzeba się nim przejmować. Oni mieli za zadanie sprawdzać tych, którzy chcieli wejść. Gdy na terenie Świętego Oficjum rozbrzmiał alarm, Ateron biegł już wśród ulic Paryża, coraz bardziej oddalając się od kompleksu Katedry, Inkwizycji i dawnego życia.
CZĘŚĆ II
NOWA EWANGELIA
ROZDZIAŁ 15 Jerozolima, kwiecień 2009 Budzik jak zawsze włączył się o siódmej rano. Basim Hunar wyłączył go niecierpliwie nawet nie otwierając oczu. Zawinął się ciaśniej w prześcieradło i próbował drzemać. Słońce stało już wysoko, lekki wiatr poruszał firankami w uchylonym oknie. Gdy pięć minut później budzik znów się odezwał, Basim wyłączył go po raz kolejny, ale zaraz potem odrzucił prześcieradło i usiadł na łóżku. Noce były ciepłe i Basim nie miał na sobie nic, oprócz bokserek. Miał dwadzieścia cztery lata, od pół roku mieszkał w żydowskiej części Jerozolimy. Tam też pracował jako pomocnik murarza przy budowie nowych domów. Przyjechał z prowincji szukać szczęścia, jak wielu młodych chłopców. Przeciągnął się kilka razy, mięśnie zagrały pod skórą. Był silny, a miesiące ciężkiej pracy dodatkowo go zahartowały. Ciemnobrązowa, ogorzała od słońca skóra, piwne oczy oraz czarne jak smoła włosy na pierwszy rzut oka zdradzały, że był pochodzenia arabskiego. Z tego powodu życie w dzielnicy żydowskiej czasami nie było łatwe, ale Basim się tym nie przejmował. Wiedział, że wszelkie krzywdy, jakich tu dozna, zostaną mu wynagrodzone. Wciąż w samych bokserkach i na bosaka poszedł do łazienki umyć zęby. Po drodze włączył radio. Spiker właśnie rozwodził się nad piękną pogodą, jaka miała się utrzymać cały dzień. Basim westchnął. Zapowiadał się upalny dzień, a w takie dni praca na budowie była wyjątkowo ciężka. Kask chronił wtedy podwójnie: przed urazem głowy i udarem, ale brak przewiewu sprawiał, że czuł się, jakby gotowała mu się czaszka, a pot strumieniami spływał na czoło. Wyszedł z łazienki, nastawił ekspres do kawy i poszedł się ubrać. Założył luźne, białe spodnie i koszulę z krótkim rękawem. W pracy miał swoją szafkę, w której trzymał roboczy kombinezon. Mieszkanie, które wynajmował miało nieco ponad trzydzieści metrów kwadratowych, składało się ze ślepej łazienki, ciasnej kuchni i sypialni. Znajdowało się na trzecim, ostatnim, piętrze starej i zaniedbanej kamienicy. Nie było go stać na większe i jako pomocnik murarza na pewno na takie nie zarobi.
Chciałby mieć własne mieszkanie, przestronne i z dużymi oknami, które wpuszczałyby dużo światła. Potem pomyślał o rodzicach, którzy mieszkali w małym, rozpadającym się domu w niewielkiej wiosce daleko stąd. Westchnął. Kawa była gotowa akurat, gdy zrobił sobie dwie kanapki z żółtym serem. Właściwie nie czuł głodu, ale śniadanie z kubkiem parującej kawy stanowiło swoisty rytuał i nie widział powodu, aby dziś z niego rezygnować. Usiadł przy stole w kuchni i zjadł, czytając wczorajszą gazetę. Przygrywał mu jakiś nowy przebój w radiu. Pusty talerz i kubek zostawił na stole. Założył brązowe sandały, spod łóżka wyciągnął plecak i wyszedł. Słońce mocno przypiekało, pomimo wczesnej pory. Ulica była gwarna i ruchliwa, jak zawsze w Jerozolimie. Samochody posuwały się wolno w korku, kierowcy co i rusz wyrażali swą irytację za pomocą klaksonów. Basim przez chwilę stał w cieniu klatki schodowej obserwując spieszących się ludzi. Potem poprawił plecak i ruszył w dół ulicy. Minął synagogę. Grupa stojących przed wejściem ortodoksyjnych Żydów, brodatych, ubranych w charakterystyczne czarne szaty, przyglądała się nieufnie każdemu, kto wyglądał inaczej. Jeden z nich, młodzieniec sądząc po rysach twarzy, krzyknął coś w kierunku Basima i wykonał obraźliwy gest. Ten udał, że tego nie zauważył. Z kieszonki plecaka wyjął odtwarzacz MP3 i po chwili dźwięki arabskich przebojów odcięły go od smutnej codzienności muzułmanina mieszkającego w dzielnicy żydowskiej. Był to jeden z niewielu luksusów, na które sobie pozwolił. Udał się na pocztę. Kolejka jak zawsze była długa. Basim stanął w ogonku i cierpliwie czekał. W końcu nadeszła jego kolej. – Chciałem nadać list – powiedział uśmiechając się do siedzącej za szybą dziewczyny. Ta spojrzała na Basima jakby był robakiem. Wzięła kopertę, zważyła i podała sumę. Basim bez słowa zapłacił i wyszedł z budynku. Wysłał rodzicom wszystkie pieniądze, jakie udało mu się uzbierać dzięki pracy na budowie. Wkrótce dostaną jeszcze więcej. Basimowi zrobiło się lżej na duszy, gdy pomyślał, że jego matce i ojcu będzie się teraz lepiej żyło. Na przystanku panował tłok. Autobus spóźniał się, co nie było rzeczą niezwykłą. Gdy w końcu nadjechał, Basim przełożył plecak na brzuch i zaczął się
przeciskać ku drzwiom. Wewnątrz panowała duchota. W powietrzu unosił się zapach potu. Udało mu się stanąć niemal w samym środku autobusu. To było dobre miejsce. Pojazd ruszył, wpychając się powoli między samochody. Basim raz jeszcze pomyślał o rodzicach. Miał nadzieję, że będą z niego dumni. Był ostatnim z trójki rodzeństwa. Jego dwaj bracia zginęli podczas izraelskiego ataku na osiedle, w którym mieli się ukrywać członkowie siatki terrorystycznej. Życie straciło siedmiu niewinnych ludzi. Dwa tygodnie później nieznajomy mężczyzna złożył Basimowi ofertę nie do odrzucenia. Dawał mu do ręki zarazem możliwość zemsty za braci, jak i szansę polepszenia bytu rodziców. Z wypasania bydła ciężko było wyżyć. Mężczyzna był bardzo pewny siebie, przekonywał, że Imad Udin hojnie wynagrodzi matkę i ojca Basima za jego poświęcenie. Wkrótce cały świat usłyszy o Armii Boga, a on, Basim, ma szansę zostać jednym z jej pierwszych męczenników. Basim się zgodził. Sięgnął do wypełnionego trotylem plecaka i wyjął metalową rączkę połączoną przewodem z ładunkiem wybuchowym. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy wyjmował zawleczkę zapobiegającą przypadkowej detonacji. W chwili, w której zwolni uchwyt, dwadzieścia kilogramów trotylu rozerwie go na strzępy. Miał nadzieję, że zabierze ze sobą wszystkich pasażerów autobusu. Już słyszał kojący śpiew hurys czekających na niego w Raju. Nadal nikt nie widział, co robi. – Allahu akbar! – wrzasnął na całe gardło. Odczekał sekundę, aż do ludzi wkoło dotrze sens jego słów. Potem puścił rączkę. Autobusem wstrząsnęła eksplozja.
***
Imad Udin wyłączył telewizor. Przez chwilę spoglądał w zamyśleniu na czarny ekran, po czym odwrócił się.
– To tylko próbka naszych możliwości – powiedział. Był wysokim, szczupłym mężczyzną w wieku trzydziestu pięciu lat. Na gładko ogolonej, ciemnoskórej twarzy malowała się determinacja. Jeszcze kilka lat temu był przedsiębiorcą budowlanym. Miał żonę i dwóch synów, jego firma dobrze prosperowała. Był szczęśliwy. Do czasu, gdy zabłąkana izraelska rakieta uderzyła w szkołę, do której uczęszczały jego dzieci. Obaj chłopcy zginęli, a ich ojciec poprzysiągł zemstę Izraelowi i jego sojusznikom. Żona, Jumn, w pełni go popierała. Naprawdę nazywał się Haszim al–Rahaaj, imię Imad Udin przybrał, gdy przepełniony bólem po stracie synów zwrócił się do Allaha z prośbą o radę. Miłościwy Allah odpowiedział, zsyłając Haszimowi we śnie wizję grubej kolumny, na której szczycie płonął ogień. Haszim zrozumiał, że był to płomień wiary, a on miał być jej filarem. Postanowił, że będzie wzniecać płomień wiary za pomocą prawdziwego ognia. Powiódł wzrokiem po mężczyznach zgromadzonych w pokoju dubajskiego hotelu. Siedzieli w głębokich fotelach ustawionych w półkole wokół okrągłego stołu, na którym znajdowały się półmiski pełne owoców. Fotele ustawione były frontem do telewizora, aby wszyscy mogli obejrzeć reportaż. Przed każdym z gości stała filiżanka z kawą oraz dzbanek wody. Pieniądze otworzyły Udinowi drogę do Bractwa Muzułmańskiego, które powitało go z otwartymi ramionami. Kiedy wyłożył im swój pomysł, byli sceptyczni, ale też zaciekawieni. Czy takie przedsięwzięcie mogło zakończyć się powodzeniem? Imad Udin wierzył w to tak mocno i niezachwianie, że w końcu zaraził tą wiarą część wysoko postawionych ludzi w Bractwie. Najpierw jednak Udin musiał pokazać, że jest tego warty. Gdy w Jerozolimie eksplozje rozerwały jednego dnia pięć autobusów, zorganizowali to spotkanie. Wszyscy biorący w nim udział byli ważnymi figurami w swoich organizacjach. Przyprowadzili ochroniarzy, którzy teraz stali pod ścianami, spoglądając nieufnie zza czarnych okularów na siebie nawzajem i na gospodarza. Rozpięte marynarki ukazywały kabury. Imad Udin zdawał sobie sprawę, że niewiele trzeba, aby zebranie skończyło się krwawą jatką. – Pięć autobusów w tym samym czasie – rzekł, rozcapierzając palce prawej dłoni dla podkreślenia słów. – Wszyscy widzieliśmy wiadomości – odparł starszy, brodaty mężczyzna,
wysłannik Al-Kaidy, odgryzając kęs kandyzowanej figi. – Więc ty jesteś człowiekiem, który wysadził w powietrze pięć autobusów pełnych Żydów. I? – Zrobiłem to z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby pokazać, że mogę. Mam środki i ludzi, aby przeprowadzić skoordynowane ataki. Po drugie, chciałem przyciągnąć waszą uwagę. – To ci się udało – stwierdził młodzieniec z Hamasu. Jego młody wiek był mylący. Brutalnością i bezwzględnością dorównywał najbardziej zatwardziałym terrorystom. – Inaczej by nas tu nie było. Zapewne jest coś ważnego, co chcesz nam przekazać. – Owszem – potwierdził Imad Udin. Odczekał chwilę, po czym powiedział: – Chcę wam powiedzieć, że to nie wystarczy! Nie jest sztuką wysadzić autobus. Wszyscy to robiliśmy, nie raz i nie dwa. Co osiągnęliśmy? Wielki Szatan i jego żydowski sojusznik wciąż obrażają Allaha swoim istnieniem. – Zakładam, że masz jakąś propozycję? – zapytał poprawiając okulary ostatni uczestnik spotkania, członek Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Imad Udin odetchnął. Czekał na to pytanie, ale jednocześnie się go obawiał. Nie mógł jednak zdradzić żadnych oznak słabości, ponieważ wtedy mężczyźni zgromadzeni w pokoju, niebezpieczni mężczyźni, uznaliby, że marnuje ich czas. Stanąłby na przegranej pozycji, nim jeszcze przedstawiłby swój pomysł. W tym świecie nie było miejsca na rozterki, wahanie, a tym bardziej słabość. – Tak – powiedział po sekundzie. Był spokojny. Przećwiczył to wiele razy i wiedział, że sobie poradzi. Wszyscy zgromadzeni zdawali sobie sprawę, że za Udinem stało Bractwo Muzułmańskie, a to dodawało mu sił. Pochylił się w fotelu i splótł dłonie. Uczestnicy spotkania czekali. Widział w ich oczach, że zdobył ich zainteresowanie, mimo iż starali się tego nie okazywać. Intrygował ich ten człowiek, który pojawił się jakby znikąd, a mimo to Bractwo zorganizowało spotkanie z nim. Fakt, że w celu zwrócenia na siebie uwagi zorganizował samobójcze zamachy na pięć autobusów był znakiem, że Imad Udin traktuje sprawę poważnie. Samo miejsce spotkania, Dubaj, świadczył o tym, że ma pieniądze. Imad Udin przygotowywał się do tego spotkania przez długie miesiące. Wiedział, jak niebezpiecznego podjął się zadania, nie tylko ze względu na
oczywiste zainteresowanie służb wywiadowczych całego świata. Największą jego troską było, czy ktokolwiek stawi się na spotkanie. Wzajemne animozje między OWP a Hamasem nie były tajemnicą, pomimo że to właśnie frakcja OWP stworzyła Hamas. Al-Kaida stanowiła jedną wielką niewiadomą. Czy organizacja kierowana przez najbardziej poszukiwanego terrorystę w ogóle będzie zainteresowana, pomimo wsparcia Bractwa? Żaden z nich nie miał interesu w tym, aby przyjąć zaproszenie. Zsynchronizowane ataki w Jerozolimie miały być bodźcem, który przechyli szalę niezdecydowania. O tym, że są zainteresowani wiedział, ponieważ wciąż żył. – Każdy z nas osobno jest słaby – zaczął. – Zamachy w Nowym Jorku, Londynie i Madrycie były doprawdy imponujące – zwrócił się do przedstawiciela AlKaidy. – I doprowadziły do wycofania się Francji z koalicji antyirackiej. Ale to wciąż za mało! Powiódł wzrokiem po twarzach gości. – Takie ataki w założeniu mają budzić strach i na krótką metę to się udaje. Jednak każdy zamach powoduje wzrost środków bezpieczeństwa, a co za tym idzie, utrudnia organizację kolejnych. Ile waszych planów zostało zniweczonych, nim zdołaliście wcielić je w życie? – Twój się powiódł – zauważył chłodno młodzieniec z Hamasu. – Owszem – przyznał Udin. – Nie twierdziłem, że takie ataki są niemożliwe, jedynie, że coraz trudniej je przeprowadzić. Ale to nic w porównaniu do tego, do czego byliśmy zdolni jako jedna siła. – Proponujesz zjednoczenie? – zapytał człowiek z OWP. W jego słowach dało się odczuć sceptycyzm. – Podejrzewam, że pod twoim kierownictwem? Imad Udin uśmiechnął się. Spodziewał się tego pytania i miał gotową odpowiedź. Chwycił stojącą przed nim szklankę i pociągnął łyk wody. – Nie, przyjacielu. Nie obrażałbym was wysuwając tak absurdalną propozycję. Ale proponuję zjednoczenie w osiągnięciu wspólnego celu. – A jakiż to miałyby być cel? – drążył wysłannik OWP. – Przejęcie władzy na Bliskim Wschodzie – rzucił Udin.
Reakcja była dokładnie taka, jakiej się spodziewał. Terroryści zgromadzeni w pokoju osłupieli. Spojrzeli na niego uważnie chcąc się upewnić, że nie żartuje. Udin wytrzymał ich wzrok zachowując kamienną twarz. – Przejęcie władzy? – powtórzył człowiek Al-Kaidy. Udin powoli skinął głową. – Jak? Imad Udin odetchnął z ulgą. Miał ich. Jeśli to się powiedzie, przyłączą się inni. – Musimy się stać architektami nowego porządku w państwach arabskich. Musimy zaprowadzić rządy Koranu, szariat. Dopiero wtedy będziemy mogli osiągnąć cel, jakim jest zniszczenie Izraela. Mężczyźni wyprostowali się w swoich fotelach. To, o czym mówił Udin, było marzeniem każdego z nich. W ich oczach zapłonął ogień. Nawet ochroniarze nastawili uszu. – Islam jest słaby – kontynuował organizator spotkania. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Oczy zgromadzonych podążały za nim. Ochroniarze trójki terrorystów nie odrywali od niego wzroku. Udin wiedział, że osiągnął sukces, nim jeszcze przedstawił do końca swój plan. Upajał się tym uczuciem. Nie był w stanie dłużej zachować spokoju i mówił z coraz większą pasją. – Musimy przywrócić mu dawną siłę. Dość bezsensownego podgryzania wroga. Jesteśmy w stanie zgromadzić armię, wykorzystajmy to. Stare rządy są nieskuteczne, muszą odejść. Wszyscy! – Jak do tego doprowadzimy? – Udin nie wiedział kto zadał to pytanie, ale nie miało to znaczenia. Był pod jego władzą. Złożą swoim przywódcom bardzo entuzjastyczne raporty. Wiedział, że zostaną dobrze przyjęte. Odwrócił się twarzą do zebranych. – To nie będzie łatwe – zaczął niskim głosem. – Bliski Wschód musi stanąć w ogniu, aby z popiołów nasza wiara wyszła oczyszczona i silna. Pod wodzą
Bractwa Muzułmańskiego zorganizujemy muzułmańską Wiosnę Ludów, a gdy stare rządy zostaną obalone, islam będzie niezwyciężony. Wolni od tyranii muzułmanie stworzą armię, której będzie się obawiał cały świat. Prawdziwą Armię Boga, która zmiażdży naszych wspólnych wrogów. Odzyskamy to, co nam odebrano. Wyplenimy chwasty, które rozprzestrzeniły się na naszej ziemi. Izrael padnie na kolana! W pokoju hotelowym zapadła cisza. Nikt nie powiedział słowa, ale po spojrzeniu zebranych Imad Udin mógł stwierdzić, że jego słowa podziałały głęboko na wyobraźnię terrorystów. Czy szefowie tych ludzi przyjmą jego słowa z równym entuzjazmem? Tego Udin nie wiedział, ale wierzył, że Allah nie bez powodu zesłał mu sen, w którym stał się prawdziwym filarem wiary. Z Jego pomocą i ze wsparciem Bractwa to po prostu nie może się nie udać. Wkrótce świat pozna Armię Boga oraz jej założyciela, Imad Udina, Filar Wiary. I zacznie się bać.
ROZDZIAŁ 16
Kiedy rozdzwonił się komunikator, patriarcha stał przy jednym z okien swojej komnaty, spoglądając na rozświetlony teren kompleksu Katedry. Wyspa światła wśród bezmiaru nocy. Wojsko zostało postawione w stan gotowości. Ludzie biegali, pozornie bez ładu i składu, niczym mrówki wypędzone dymem z mrowiska. Rozdzierające, wznoszące się i opadające wycie alarmu zagłuszane było przez grubą szybę. Myśli hierarchy krążyły wokół syna. Na pewno zdołał się wydostać. Jak daleko zdążył uciec? Brzęczyk komunikatora ponownie zadzwonił. Patriarcha szybkim krokiem podszedł do biurka, na którym komputer właśnie kończył kasowanie danych mogących zdradzić udział hierarchy w tym zamieszaniu. Wcisnął przycisk na niewielkim, trójkątnym zestawie głośno mówiącym. – Tak? – Niech będzie pochwalony… Panie… Mamy problem. Patriarcha zmełł w ustach przekleństwo. Powstrzymał się też od wygłoszenia jakiejś zgryźliwej uwagi. – Tak? – zapytał zamiast tego. – Znaleźliśmy inkwizytora Vanzeena – dostojnik poznał po głosie, że rozmawia z Lucillusem, asystentem inkwizytora. – Martwego. – O czym ty mówisz, Luc? Chwila ciszy powiedziała mu, że asystent jest zaskoczony, iż patriarcha go rozpoznał. – W więzieniu włączył się alarm. Uruchomił go jeden ze strażników. Natychmiast pobiegłem do pokoju inkwizytora, ale go nie zastałem. Podejrzewałem, że został w gabinecie, często pracował do późna… – Do rzeczy, człowieku!
– Drzwi były zamknięte, ale otworzyłem je swoją kartą. Inkwizytor siedział na krześle za biurkiem. Ktoś go zastrzelił. Na ścianie jest napis… – Gdzie jesteś? – przerwał mu ponownie patriarcha. – Wciąż w jego gabinecie. – Nie ruszaj się stamtąd. Zaraz przyjdę. – Tak, panie. Hierarcha wyłączył komunikator. Odczekał chwilę, jaka powinna wystarczyć wyrwanemu ze snu człowiekowi na ubranie się i ruszył do windy. Zadrżał, gdy wyszedł w zimną noc. Wiatr poruszył jego białą szatą. W gęstym mroku pod Katedrą wyglądał niczym duch. Przez chwilę stał pod jednym z filarów przyglądając się gorączkowej krzątaninie. Pułkownik Tagers zapewne zabezpieczył już wszystkie możliwe wyjścia z kompleksu. Gwardziści i żołnierze piechoty przeszukiwali teren wypatrując Aterona Kerna, zbiegłego więźnia. Patriarcha szybkim krokiem ruszył w stronę siedziby Inkwizycji. Szedł najkrótszą drogą, nie bacząc, czy podąża brukowaną ścieżką, jezdnią, czy przecina trawnik. Jego biała szata była doskonale rozpoznawalna sprawiając, iż wszyscy go omijali. Latarnie rzucały jasne kręgi światła, potężne szperacze sięgały tam, gdzie panował najgęstszy mrok. Przed głównym budynkiem Świętego Oficjum stało już kilku gwardzistów, wśród nich pułkownik Kor Tagers. Był też major Boullarde z wywiadu wojskowego. – Co się dzieje? – zawołał patriarcha, nim jeszcze stanął przed nimi. – Nie jesteśmy do końca pewni – zaczął Boullarde. Tagers był bardziej konkretny. – Alexander Vanzeen nie żyje, został zastrzelony z bliskiej odległości we własnym gabinecie. Więzień Ateron Kern zbiegł z celi.
– Jak? – zapytał patriarcha. – Jeśli chodzi o zabójstwo, nie mamy pojęcia jak do niego doszło. Co do ucieczki, moi ludzie właśnie analizują zapis z kamer znajdujących się w więzieniu. – Na razie wiemy tyle, że ktoś mu pomógł – wtrącił Boullarde. – Być może ta sama osoba, która zastrzeliła inkwizytora i wysmarowała jego krwią napis na ścianie. – Jaki napis? – Wejdźmy do środka – zaproponował Boullarde, wskazując ręką kierunek. Patriarcha energicznym krokiem ruszył ku schodom, obaj wojskowi za nim. Przed drzwiami gabinetu stało kolejnych dwóch gwardzistów. Hierarcha oraz postępujący za nim żołnierze minęli ich, nie odpowiadając na salut. Wewnątrz sanitariusze właśnie ładowali na nosze czarny worek ze zwłokami inkwizytora. Stał przy nich Lucillus, twarz miał szarą jak popiół. – Jak się trzymasz? – zapytał patriarcha. – Zginął dziś wielki człowiek, panie – odparł Luc odprowadzając wzrokiem sanitariuszy. Dostojnik rozejrzał się po pomieszczeniu, aż jego wzrok spoczął na ścianie za biurkiem. Krwawe oświadczenie było dobrze widoczne. Proste, jasne i konkretne. – Za Doskonałego – odczytał je na głos. – Sądzimy, że inkwizytor został zaskoczony przez napastnika przed drzwiami, gdy wchodził do gabinetu – powiedział Boullarde. – Nie ma śladów świadczących o wtargnięciu siłą, a aby otworzyć te drzwi, gdy są zamknięte, potrzebna jest karta. Oczywiście, sprawdzimy to, ale nie wierzę, aby zabójca dysponował takową. Boullarde odwrócił się i zamknął drzwi. Widniała na nich duża plama krwi
zmieszanej ze szczątkami mózgu. – Inkwizytor Vanzeen zginął, gdy tylko zamknęły się te drzwi – ciągnął oficer wywiadu. – Następnie zabójca przeniósł ciało na fotel i napisał… to. – Za Doskonałego – powtórzył patriarcha. – Więc mamy do czynienia z zemstą. Jak to się łączy z ucieczką więźnia? Jego kategoryczne określenie motywu morderstwa zostało przyjęte bezkrytycznie. Wszyscy się z nim zgadzali. – Zabicie inkwizytora dało mordercy wielorakie korzyści – wtrącił Tagers. – Pierwszą z nich jest zemsta sama w sobie. Druga, bardziej długofalowa, to efekt psychologiczny, ale nie sądzę, żeby napastnik akurat o tym myślał pociągając za spust. Uważam, że chodziło mu o kartę dostępu otwierającą wszystkie ważne drzwi. – Drzwi do więzienia – odparł patriarcha. – Dokładnie. – Pokażcie mi. Cała trójka udała się do lochów inkwizycji, znajdujących się pod budynkiem. – Jeden ze strażników więziennych zauważył ciała kolegów przy głównych drzwiach i natychmiast wszczął alarm – mówił Tagers prowadząc Boullarde’a i patriarchę korytarzami. – Nasz człowiek wszedł przez szybę w jednym z pokojów obserwacyjnych znajdujących się za pokojami przesłuchań. – Nasz człowiek? – zapytał patriarcha unosząc brew. – Skrót myślowy, panie – wyjaśnił Tagers i kontynuował: – Uważam, że został zaskoczony przez wartowników, gdy wychodził z więźniem. Weszli do małego, ciemnego pokoiku, którego jedną ze ścian w całości pokrywały monitory. Przed konsolą siedział gwardzista. Wstał na widok trójki gości. Nikłe światło padające z korytarza wydobyło rysy majora Mergat Darane’a.
– Panie – zaczął major, kłaniając się patriarsze. – Właśnie przeglądam zapis z kamer bezpieczeństwa. Po raz kolejny. – Proszę mi pokazać. Major skinął głową i usiadł przed terminalem. Puścił materiał. – Początek nie zapowiada niczego szczególnego. Czarno–biały obraz przedstawiał mnicha podchodzącego do trzymającego wartę żołnierza. – Kiedy się jednak przyjrzeć – ciągnął Darane – widać, że ten człowiek stara się, aby jego twarzy nie uchwycił obiektyw. I udało mu się. Patriarcha poczuł ulgę. Na monitorze wartownik otworzył drzwi i wszedł do celi w towarzystwie mnicha. – Przewinę kawałek – powiedział major i wcisnął jeden z przycisków na konsoli. Po chwili wdusił inny i obraz zwolnił do normalnej prędkości odtwarzania. Drzwi celi otworzyły się i ze środka wyszedł mnich oraz wartownik. Ten drugi jednak zamiast zatrzymać się, poszedł za duchownym. – To nie jest strażnik – wyjaśnił Darane. – Tego znaleźliśmy martwego w komorze deprywacyjnej. Jego mundur posłużył za przebranie zbiegowi, Ateronowi Kernowi. Proszę zwrócić uwagę, jak mnich odwraca głowę od kamery. Major przełączył obraz na widok z innej perspektywy. Ta pokazywała główny korytarz, oraz drzwi, przez które nagle wpadli dwaj żołnierze. Po chwili osunęli się na ziemię. Przed obiektywem przebiegli mnich oraz zbieg. – Wydaje mi się, że usłyszeli odgłos rozbijanej szyby – mówił Darane. – Musieli sprawdzać każdy pokój po kolei, aż dotarli do ostatniego. Gdy zauważyli rozbitą szybę, wbiegli do więzienia, aby sprawdzić, co się dzieje. – Powinni chyba uruchomić alarm? – zauważył patriarcha. – Nie zrobili tego. Zginęli zastrzeleni przez tajemniczego mnicha. Trzeba przyznać, że ma dobre oko. Mamy jeszcze parę sekund materiału z zewnętrznej
kamery, na której widać, jak mnich wyprowadza „strażnika” z budynku i kierują się wprost ku bramie. – Co z posterunkami przy bramie głównej i na moście? – Moi ludzie prowadzą ich na przesłuchanie – powiedział pułkownik Tagers. Patriarcha skinął głową. – Gdy tylko zdobędziecie nowe informacje, chcę o tym wiedzieć – rzekł. – Bez względu na porę dnia czy nocy, zrozumiano? – Tak, panie. – Myślę, że wkrótce go złapiemy – stwierdził Boullarde. – Kiedy Kern wykonywał dla nas zadanie w Chartres, został mu wszczepiony mały nadajnik. Nie wyjęliśmy go. Serce hierarchy na chwilę stanęło. Powinien był przewidzieć, że wpadną na to od razu. W Gwardii nie służą głupcy. – A więc nie ma go na terenie Katedry? – Nie możemy tego wykluczyć – odparł Boullarde. – Na razie. Właśnie usiłujemy uzyskać dostęp do zapisów jego nadajnika. Do tego czasu prowadzimy poszukiwania na Ile de la Cité. – Dlaczego jeszcze ich nie macie? Agent wywiadu westchnął. – Potrzebujemy na to zgody inkwizytora. Formalnie wszystkie dane dotyczące Aterona Kerna podczas misji wykonywanej dla Świętego Oficjum podlegają właśnie jemu oraz patriarsze. Byłoby inaczej, gdyby Kern pracował dla wywiadu wojskowego. Dostojnik zrozumiał od razu. – Macie więc moje pozwolenie na dostęp do wszystkich informacji, które mogą pomóc w schwytaniu zbiega – powiedział z ciężkim sercem.
Nie miał wyboru, musiał się zachowywać tak, jak zachowałby się, gdyby chodziło o jakiegokolwiek innego zbiega. Miał jedynie nadzieję, że Ateron okaże się na tyle sprytny, aby usunąć nadajnik. To był wczesny model, nie powinien więc mieć z tym problemu. Z kolejnymi, bardziej zaawansowanymi nie będzie to już takie łatwe. Według założeń mają to być na wpół inteligentne układy, które po wszczepieniu krwiobiegiem mają się dostać do pnia mózgu i tam instalować. – Natychmiast zabierzemy się do pracy – zapewnił Boullarde. – Dzięki nadajnikowi nie będzie w stanie nam umknąć. – Sądzi pan, że on o tym nie wie? – zapytał patriarcha. – Będę w swojej komnacie.
***
Jedenastu mnichów w białych habitach siedziało wokół stołu w dużej sali o wysokim sklepieniu. Rada Apostołów została zwołana nagle, w środku nocy. – Otrzymałem niepokojące wieści od patriarchy okręgu Paryż – zaczął ten, który siedział najbliżej szczytu stołu, po prawej stronie. – Co zawierają te wieści, Pawle? – zapytał inny, który przybrał imię Tomasza, jednocześnie machając na sługę, aby podał mu kubek parującej kawy. – I czy naprawdę nie mogło poczekać do rana? – Nie sądzę – odparł Paweł. – To ma związek z Zakonem Syjonu. Przez salę przeszedł szmer. – Mógłbyś to rozwinąć? – spytał, podnosząc głos, Jan. – Patriarcha doniósł mi o śmierci inkwizytora Alexandra Vanzeena. Szmer stał się głośniejszy, apostołowie byli poruszeni.
– Proszę o spokój – powiedział Paweł unosząc dłoń, po czym, gdy zapadła cisza i oczy pozostałych jedenastu mnichów były wpatrzone w niego, kontynuował: – Został zastrzelony tej nocy w swoim gabinecie. Zabójca napisał na ścianie jego krwią słowa: „za Doskonałego”. – Czyli był to akt zemsty – wtrącił Jan. – Nie widzę związku z Zakonem. – Jeszcze nie skończyłem. Zabójca użył karty inkwizytora, aby dostać się do więzienia i uwolnić heretyka, niejakiego Aterona Kerna. Ten człowiek został kilka dni wcześniej aresztowany przez inkwizytora między innymi pod zarzutem szerzenia herezji. – Nadal nie rozumiem… – Bardzo interesował się Zakonem Syjonu. – Zaraz, zaraz – przerwał Paweł. – Ateron Kern… Czy to nie jeden z tych, którzy przeżyli atak na Montségur? A później wysłano go do Chartres na poszukiwanie człowieka, który doniósł na Doskonałego? – Ten sam – potwierdził Paweł. – To właśnie po tej misji zaczął się interesować Zakonem. Misja nie powiodła się, agent został pojmany. Podejrzewamy, że stał za tym Zakon. Możliwe, że zetknięcie się z członkami organizacji coś w nim poruszyło. Przesiąkł niebezpiecznymi ideami. – Za krótko przebywał z tymi ludźmi – kategorycznie stwierdził Jan. – Poza tym, o ile dobrze pamiętam raport z misji, został postrzelony. – Zauważ, że przeżył. Nie możemy mieć pewności co zaszło tamtej nocy. Jedynych informacji udzielił Ateron Kern, który wkrótce potem został zatrzymany pod zarzutem herezji. Rozległ się pomruk aprobaty. – Czy to wystarczy do potwierdzenia, że Zakon Syjonu nadal istnieje? – zapytał Tomasz. – Papież właśnie nad tym pracuje.
***
Setki kilometrów od Paryża, Gideona Kerivala obudziło potrząsanie za ramię. Usiadł na łóżku, od razu całkowicie rozbudzony i zapalił stojącą na nocnej szafce lampę. Obok stała sca, a jej oczy płonęły podnieceniem. – Nie uwierzysz, co się stało – powiedziała. Kobieta śpiąca z Gideonem odwróciła się na drugi bok mrucząc z niezadowolenia. Kerival wstał, narzucił szlafrok i wyszedł do jadalni, gasząc po drodze światło. – O co chodzi? – zapytał zamykając drzwi sypialni. – Nasza komórka w Paryżu wykryła coś ciekawego. Prowadzili rutynowy nasłuch na częstotliwości wojska i nagle, w środku nocy, eter się rozjazgotał jak psiak, któremu zabrano kość. Wyobraź sobie, że Ateron Kern zbiegł z więzienia Inkwizycji. – Został aresztowany? – Sama się zdziwiłam. Z tego, co zdołał podsłuchać nasz człowiek, wynika, że Kern został oskarżony o szerzenie herezji i wtrącony do celi, gdzie miał spędzić czas aż do procesu. Nieoczekiwanie, ktoś uznał najwidoczniej, że chłopak został niesłusznie aresztowany i pomógł mu w ucieczce. – Miał pomoc? – Tak, ale jest jeszcze wisienka do tego tortu – sca zawiesiła głos dla lepszego efektu, a potem szepnęła: – Alexander Vanzeen nie żyje. – Co takiego?! – Gideon poderwał się z krzesła. – Ten stary gad? To naprawdę dobra wiadomość! – Tak. Zastrzelony najprawdopodobniej przez tego, kto pomógł Kernowi w ucieczce. Przetrząsają cały Paryż w poszukiwaniu tej dwójki. Kerival zaczął niespokojnie krążyć po jadalni. Wreszcie zatrzymał się przed
ską. – Znajdź ich pierwsza. A przynajmniej Aterona Kerna. I sprowadź do mnie. sca kiwnęła głową. – Myślisz, że stanie się naszym sprzymierzeńcem? – To syn patriarchy okręgu Paryż. Czy samo to nie wystarczy? sca przez chwilę mierzyła go wzrokiem. – Nie. W każdym razie, nie tobie – odparła wreszcie, a po chwili dodała: – Zrobię co w mojej mocy. – Bierz wszystko, co ci będzie potrzebne. – Wezmę Wiktora – kobieta się uśmiechnęła. – On mi wystarczy. W drzwiach odwróciła się jeszcze i kiwnąwszy głową w stronę sypialni zapytała: – To ta sama, co ostatnio? – Nie twoja sprawa. – Masz rację, to już nie mój interes – kobieta pokiwała głową z lekkim uśmiechem na twarzy i wyszła.
***
Ateron był już daleko. Zatrzymał się raz, gdy usłyszał alarm. Stanął w jakiejś bocznej uliczce i spojrzał na Ile de la Cité. Katedra, skąpana w blasku reflektorów, wyglądała jak wyrwana z głębokiego snu bestia. Czarne filary przywodziły na myśl nogi gotowego do skoku olbrzyma, błyskającego złymi oczami witraży komnaty patriarchy. Nie miał czasu na odpoczynek. Wiedział, że będą go ścigać. Pobiegł dalej w głąb
miasta. Na szczęście o tej porze ulice były puste. Biegnący człowiek na pewno wzbudziłby zainteresowanie. Przyszło mu do głowy, że musi się pozbyć munduru. Jest zbyt charakterystyczny. Minął jakąś alejkę. Przystanął i zawrócił, aby przyjrzeć się bliżej. Wydawało się, że to taka sama uliczka, jakich wiele w Paryżu. Brudna, zaniedbana, pełna śmieci. Wyróżniało ją to, że w głębi stała metalowa beczka, z której wydobywały się płomienie. W pobliżu dostrzegł dwie sylwetki. Paryscy kloszardzi nie spali. Grzali się przy prymitywnym ognisku. Ateron ruszył w ich stronę wyciągając z kabury pistolet zabitego strażnika. Zauważyli go szybko. Jeden, ten z szybszym refleksem, bez słowa uciekł gdzieś w głąb alejki. Minęła chwila, nim drugi zorientował się w sytuacji. Też chciał uciec, ale zatrzymały go słowa Aterona. – Ani kroku, bo będę strzelał! Żebrak znieruchomiał. Ateron zatrzymał się dwa kroki za nim. – Rozbieraj się – rzucił. – Co? – Słyszałeś! Ściągaj łachy albo sam je zedrę z twojego trupa! – Ale panie, tak nie można… – Już! – ryknął Ateron, aż kloszard podskoczył. Powoli, drżącymi ruchami zaczął się rozbierać, wciąż stojąc tyłem do swojego oprawcy. W tym czasie Ateron przeszukał kieszenie munduru, mając nadzieję, że znajdzie coś, co może mu się przydać. W jednej z kieszeni odkrył na wpół wypaloną paczkę papierosów i zapalniczkę. Uśmiechnął się do siebie. Gdy żebrak już ściągnął spodnie, bluzę i podkoszulek, Ateron podszedł i uderzył go kolbą pistoletu w podstawę czaszki. Mężczyzna stracił przytomność i osunął się na beton. Kern odciągnął go nieco w bok i sprawdził puls. Z zadowoleniem stwierdził, że jest mocny i regularny. Ściągnął mundur i rzucił go na ziemię obok żebraka, następnie ubrał jego rzeczy. Cuchnęły brudem i niemytym ciałem, ale nie miał wyboru. Pistolet wcisnął za
pasek spodni i ruszył dalej. Nagle uderzyła go myśl tak przerażająca, że aż się zatrzymał. Nadajnik! Kompletnie o nim zapomniał. Miał pod skórą na ramieniu małe urządzenie, które na bieżąco przekazywało jego pozycję dowództwu Gwardii. Podczas misji w Chartres nadajnik uratował mu życie, teraz jednak mógł je przez niego stracić. Znając jego pozycję, żołnierze mogli go już okrążać. Nie mógł się dać złapać. Jedyne, co go teraz czekało w Katedrze, to śmierć. Zauważył kosz na śmieci i zaczął go przetrząsać w poszukiwaniu czegoś pożytecznego. Niczego nie znalazł, pobiegł więc dalej. W którejś z kolejnych alejek, przez które przebiegał, potknął się o coś. Hałas, jaki przy tym powstał mógłby obudzić całą kamienicę. Na szczęście uliczka znajdowała się między dwiema ślepymi ścianami, jeśli nie liczyć wyjść ewakuacyjnych. Usiadł rozcierając stłuczone kolano i przyjrzał się dziwnej konstrukcji, którą przewrócił. Najbliższa latarnia stała za rogiem, na głównej ulicy, światła było więc mało. Dopiero po chwili Ateron zorientował się, że patrzy na starą, metalową, przeżartą przez rdzę ramę łóżka. Podszedł bliżej. Zauważył, że jeden z cienkich, poprzecznych prętów jest wygięty. Nie namyślając się długo, pociągnął kilka razy i go wyrwał. Przeszło mu przez myśl, że nabawi się po tym zakażenia, ale nie miał dużego wyboru. Ściągnął bluzę oraz podkoszulek. Namacał zgrubienie na lewym bicepsie, w miejscu, gdzie lekarz wszczepił mu nadajnik. Wziął głęboki wdech i wbił pręt w ramię. Błyskawica bólu przeszyła mu całą rękę i wbiła się w mózg, wyciskając łzy z oczu. Poruszył drutem poszerzając ranę. Krew lała się na beton gęstą strugą. Spojrzał na biceps. Drżącymi palcami ścisnął ranę, wywołując nową falę bólu. Musiał powtórzyć to jeszcze kilka razy, nim ujrzał metaliczny błysk nadajnika. Wtedy ponownie włożył drut w ranę i, podważając powoli, wydłubał niewielką kapsułkę. Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Potem podarł podkoszulek na pasy i obwiązał nimi ranę. Założył bluzę i wyszedł na główną ulicę. Musiał się jakoś pozbyć tego nadajnika. Najchętniej by go rozdeptał, ale to by dało do
zrozumienia ścigającym go gwardzistom, że zdołał wyciągnąć urządzenie. Chciał je wykorzystać, aby zmylić trop. Wpadł na pewien pomysł. Poszukał kratki ściekowej. Znalazł jedną dość szybko. Przyklęknął i, usłyszawszy szum wody, wrzucił do niej nadajnik. Przy odrobinie szczęścia, prąd poniesie kapsułkę gdzieś daleko. Nieprędko ją znajdą. Potem powlókł się na drugą stronę ulicy, w kolejną alejkę. Nad ranem uznał, że jest zbyt zmęczony, aby dalej iść. Nie orientował się zbytnio, gdzie jest, miał jedynie nadzieję, że dostatecznie daleko od Katedry. W jakimś zaułku znalazł stertę starych szmat obok kontenera na śmieci. Przykrył się nimi i zasnął.
***
Następny dzień nie przyniósł rozwiązania zagadki śmierci inkwizytora ani ucieczki więźnia i jego tajemniczego pomocnika. Gwardia zgubiła trop, gdy okazało się, że chaotyczny sygnał nadajnika Aterona doprowadził ich do zbiornika w oczyszczalni ścieków. Teraz bezskutecznie przeszukiwali miasto, choć logiczne wydawało się, że poszukiwani zdołali je już opuścić. Patriarcha był zadowolony. Stał na balkonie swojej komnaty i wpatrywał się w niskie zabudowania Paryża. Gdy odbudowywano miasto po Dżihadzie, nikt się nie przejmował architektonicznym pięknem. W rezultacie większość budynków przypominała pudełka. Tanie i funkcjonalne. Niegdyś perła Europy, dziś Paryż nie miał się czym pochwalić. Z zabytków nie zostało prawie nic. Czy gdzieś tam, w labiryncie ulic, był jego syn? To pytanie pchnęło jego myśli na nowe tory. Wszystko to było przedziwnym splotem przypadków. Gdyby Ateron nie został gwardzistą, nie brał udziału w akcji w Montségur, nie znalazł się w tej jednej, konkretnej sali pod górą i nie przeżył jej zawalenia, on, patriarcha, w ogóle nie widziałby, że ma syna. To przecież po tej misji Kern zdecydował się przyłączyć do Świętego Oficjum i przyszedł prosić go o pozwolenie. Jak na ironię to właśnie to doprowadziło do tego, że musiał uciekać…
Idąc dalej tym torpem, gdyby kobieta, którą posiadł w małym miasteczku na południu prowincji nie przybyła do Paryża, w ogóle nie dowiedziałby się o istnieniu Aterona. Kiedy matka jego syna zjawiła się w stolicy prowincji. Christopher Tournier, wcześniej Kerival, piął się już powoli coraz wyżej w hierarchii władzy. A gdy dotarł dostatecznie wysoko, by poczuć smak władzy, odkrył, że bardzo mu się podoba. Za bardzo, aby zrezygnować z rządów dusz na rzecz sprawy, w którą wierzył, gdy wstąpił na tę ścieżkę. Tak niewiele trzeba było… Wystarczyła szczera rozmowa z ówczesnym patriarchą, aby doszli do porozumienia. W wyniku tego cichego układu hierarcha dostał miejsce w Radzie Apostołów i stał się Janem, a w zamian rekomendował Christophera na stanowisko patriarchy. Ceną było zniszczenie Zakonu Syjonu. I wszystko szłoby swoją drogą, gdyby nie pojawił się Ateron. I gdyby pewien laborant dostarczył kopertę w innym terminie… Gdy Vanzeen dowiedział się, że najważniejszy człowiek w okręgu, a nawet w prowincji, miał dziecko, patriarcha musiał interweniować. Nie mógł dopuścić do tego, aby ktoś jeszcze się o tym dowiedział. Nie mógł również pozwolić, aby inkwizytor mógł wykorzystać tę wiedzę. Być może najłatwiejszym rozwiązaniem byłoby zabić Aterona? Ale jednak, pomimo że dowiedział się o tym tak niedawno, taka myśl zdawała się nie do pomyślenia. W końcu to jego syn, jego krew. Był gdzieś tam, w jednej z uliczek smutnego, zepsutego Paryża. Paryża, nad którym on, jako patriarcha, sprawował absolutną władzę. Teraz jednak musiał definitywnie zakończyć sprawę zabójstwa Vanzeena i ucieczki niebezpiecznego heretyka, Aterona Kerna oraz jego kompana. Miał już pewien pomysł, a gdy tak stał na balkonie, pomysł skrystalizował się w konkretny plan. Raz jeszcze posłuży się laborantem, który dał mu kopertę w nieodpowiednim momencie. Wszedł do komnaty i za pomocą komunikatora wezwał nieszczęśnika do Katedry. Gdy młody człowiek pojawił się w komnatach patriarchy, był blady jak ściana. Domyślał się, że hierarcha wie o przysłudze, jaką wyświadczył inkwizytorowi. Zakładał, że patriarcha dowiedział się o tym po śmierci Vanzeena. Nawet w
głowie mu nie postało, że mógł to być powód zabójstwa. Patriarcha szybko wyłożył, o co mu chodzi, a laborant, w miarę jak docierała do niego treść życzeń dostojnika, bladł coraz bardziej. Zaczął się nawet lekko trząść. – A potem – rzekł hierarcha na koniec – jak już będzie po wszystkim, zwolnisz się z laboratorium i wyjedziesz. Daleko. Tak daleko, żebym cię nie znalazł. Zrozumiałeś? Laborant pokiwał głową, niezdolny do wydobycia głosu i szybkim krokiem, niemal biegiem, ruszył do windy.
ROZDZIAŁ 17
sca i Wiktor pojawili się w Paryżu dwa dni po ucieczce Aterona z więzienia Inkwizycji. Ich zadanie było proste w założeniu: odnaleźć byłego porucznika Gwardii oraz jego pomocnika i dostarczyć obu do siedziby Zakonu Syjonu. Wykonanie było dużo bardziej problematyczne. Miasto przeczesywały oddziały wojska, także szukające zbiega i jego wspólnika, mordercy Vanzeena. Wszystkie główne drogi wyjazdowe były obstawione, dokładnie sprawdzano każdego, kto chciał opuścić Paryż. sca i Wiktor, dzięki doskonale podrobionym dokumentom, nie mieli problemu z dostaniem się do centrum. Problemem może się okazać wyjazd. Gdy minęli posterunek na L’Autoroute du Soleil, sca zaczęła się rozglądać dokoła z ciekawością. Wiktor prowadził samochód, więc mogła sobie na to pozwolić. Była w Paryżu kilka miesięcy temu, gdy razem z Wiktorem szukali zdrajcy, który wydał Dominique’a Collier Inkwizycji. Zastanawiała się, jak śmierć inkwizytora Vanzeena odmieniła stolicę prowincji. Miasto wydawało się szare i nijakie. Wręcz smutne. sca zapamiętała z poprzedniej wizyty proste domy i kamienice wyglądające, jak postawione na sztorc pudełka zapałek. Pamiętała zmęczonych ludzi. Dziś większość z nich przypominała cienie. Przemykali chodnikami ze spuszczonymi głowami, starając się nie rzucać w oczy. Wojsko patrolowało miasto. Święte Oficjum wysłało swe sługi. Budzili oni grozę samym swoim istnieniem, ale widok mnichów w białych habitach dominikanów na ulicach wywoływał przerażenie. Ich obecność sugerowała polowanie na heretyków, a gdy Inkwizycja raz złapała trop innowiercy, podążała nim dopóty, dopóki go nie ujęła, bez względu na cenę. Pod lupę mógł zostać wzięty każdy, a przesłuchanie przez członków Świętego Oficjum było koszmarem. Mieszkańcy Paryża wiedzieli, że inkwizytor Vanzeen został zamordowany i Inkwizycja oraz patriarcha domagali się głowy zabójcy. Cień Katedry objął całe miasto. Samochód zatrzymał się przed jednym z niczym nie wyróżniających się bloków na przedmieściach. Na drugim piętrze mieszkał Samuel Cassel, członek Zakonu, u którego sca i Wiktor zatrzymali się.
– Witaj, Samuelu – powiedziała sca, gdy agent otworzył drzwi. – sco, Wiktorze – Samuel skinął głową każdemu z nich i przepuścił do mieszkania. – Jak droga? – W porządku. Jesteśmy trochę zmęczeni. Tylko raz zatrzymał nas patrol. – Mów za siebie – wtrącił Wiktor. – Nie ty prowadziłaś. – Siadajcie, zrobię kawę – rzekł Samuel i wyszedł do kuchni. – Napięcie w mieście jest coraz większe. Ludzi ogarnia panika. Zaczynają się pojawiać fałszywe donosy, a inkwizycja sprawdza je wszystkie. – Robili ci problemy? – zapytał Wiktor. – Jak do tej pory nie. Nie wyjaśniliście jeszcze, po co tu przyjechaliście? Poprzednio ścigaliście zdrajcę. Podejrzewam, że tym razem sprowadza was śmierć inkwizytora. – Zgadza się – potwierdziła sca, gdy Samuel postawił przed nią parujący kubek kawy. – Musisz zorganizować spotkanie. – Z tym nie będzie problemu. Domyślam się, że śmierć Vanzeena ucieszyła Kerivala? sca kiwnęła głową. – Nad wyraz. Jednak nie jesteśmy tu po to, aby zatańczyć na jego grobie. Interesuje nas człowiek, który dzięki temu morderstwu uciekł z więzienia Inkwizycji. Niepokoi nas również osoba zabójcy. Nie wiemy kim jest, ale wszystko wskazuje na to, że pomógł w ucieczce oskarżonemu. – To ciekawe. Dlaczego interesuje was ten człowiek? Wiktor rzucił na stół powiększony fragment fotografii, którą dostali od Gideona Kerivala. Przedstawiała twarz jego młodszego brata, Christophera. – Tak wygląda uciekinier – Skolenko stuknął palcem w zdjęcie, ignorując pytanie Samuela. – Nazywa się Ateron Kern.
– Wiem jak się nazywa. To ja przesłałem wam wiadomość. – Tylko wyjaśniam. – Zwołaj zebranie – powiedziała sca. Dwadzieścia minut później cała trójka siedziała w samochodzie, zmierzając na miejsce spotkania. Był nim stary magazyn, od dawna już nieużywany. Stał w otoczeniu innych, również opuszczonych, w dawnej dzielnicy przemysłowej. Straszył rozbitymi szybami i zachwaszczonym, betonowym placem wokół. Nieopodal stały mieszkania robotników, teraz puste. sca podejrzewała, że mają nowych mieszkańców, co potwierdził Samuel. – Te domy – mówił – przez zasiedzenie przejęli na własność przeróżni członkowie marginesu społecznego. Głównie żebracy, ale także drobni złodzieje, paserzy, prostytutki i ich alfonsi. Podejrzewam, że jeśli nie znajdą Kerna wcześniej, wojsko i Inkwizycja wpadnie tutaj i zrobi czystkę. – Mhm, zwłaszcza że mam zamiar nie dopuścić, aby znaleźli go w ogóle… – mruknęła sca. – Po dzisiejszym zebraniu zlikwiduj wszelkie ślady i nigdy więcej nie korzystaj z tej miejscówki. Cassel kiwnął głową. – Mamy kilka takich miejsc w obrębie miasta. Wybrałem to ze względu na oddalenie od centrum. Nie chciałbym, żeby Gwardia spadła nam na głowy. – Dobrze. Samochód wjechał do magazynu. Wewnątrz stały już trzy inne pojazdy, a wokół nich zgromadzili się członkowie paryskiej komórki organizacji. Wraz z nimi osiem osób. Mało. skę ogarnęły wątpliwości. Jak taka niewielka grupa ma przeczesać wielkie miasto i znaleźć człowieka, któremu po piętach depcze Gwardia? Paryska komórka Zakonu była i tak liczna, jeśli wziąć pod uwagę, że działała niemal pod samym nosem patriarchy. Jej istnienie w stolicy nie miało żadnego logicznego sensu, było wręcz niebezpieczne. Co prawda wszyscy wierzyli, że Zakon został zniszczony lata temu, ale w przypadku zdemaskowania kogokolwiek z siatki istnienie organizacji zostałoby potwierdzone. sca
dobrze wiedziała, co by to oznaczało. Rozpoczęło by się polowanie, a Zakon nie był jeszcze gotów, aby się ujawnić. Nie byli jeszcze dość silni. Jednakże Kerivalowi bardzo zależało na tym, aby mieć w Paryżu ludzi, którzy mogli podjąć działania od razu, bez konieczności dojeżdżania z drugiego końca Francji. Malusardi nie wiedziała, o jakich „działaniach” myślał Gideon, ale domyślała się, że musi to mieć coś wspólnego z patriarchą okręgu Paryż. Wysiedli z samochodu. Magazyn był praktycznie pusty. Wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość zostało już dawno wyniesione i sprzedane bądź, w przypadku drewna, posłużyło na opał. Spotkanie nie trwało długo. sca, przedstawiona przez Samuela jako prawa ręka Gideona, przywitała się pokrótce z pozostałymi i przeszła do rzeczy. Wyjęła z torebki plik zdjęć, odbitych na skanerze Samuela i z jego oraz Wiktora pomocą rozdała je zgromadzonym. – Szukamy tego człowieka – powiedziała, kładąc jedną odbitkę na masce samochodu. – Nazywa się Ateron Kern, należał do Świętego Oficjum. – Należał? – zdziwiła się drobna szatynka, jedyna oprócz ski kobieta obecna na spotkaniu, która najwyraźniej nie była w temacie. Oprócz Samuela jedynie kilku ludzi wiedziało o komunikacie przechwyconym przez ich radiostację. Wszyscy natomiast byli świadomi, że Vanzeen nie żyje i że to z powodu jego śmierci w mieście panuje takie zamieszanie. – Został oskarżony o herezję – wyjaśniła sca. – Inkwizycja zamknęła go w więzieniu, ale uciekł. Poza mordercą Vanzeena, to jego szuka Gwardia i Kościół. – Dlaczego? – zapytał jeden z mężczyzn, lekko otyły i zaczynający łysieć. – Uciekł z więzienia Inkwizycji – powtórzyła sca. – Ale nie sam. Ktoś uznał, że jest na tyle ważny, że trzeba go z niego wydostać. Ktokolwiek to był, sądzimy, że jest też odpowiedzialny za śmierć inkwizytora. Nie obraziłabym się, gdybyśmy i jego odnaleźli. – To nie my go wyciągnęliśmy z tych lochów – stwierdził Samuel. – Więc kto?
– Dobre pytanie. Odpowiedź brzmi: nie mam pojęcia. Jak odnajdziemy Kerna, sama go o to zapytam. Jako członek Inkwizycji, może posiadać cenne dla nas informacje. Znajdźmy go, nim zrobi to Gwardia. Jeszcze jedno. Podczas naszego poprzedniego spotkania miał wszyty nadajnik. Skoro Kościół jeszcze go nie znalazł, oznacza to, że zdołał go usunąć. Możliwe, że jest ranny. – Zrobimy, co w naszej mocy – rzekł łysiejący mężczyzna. – Przewrócimy każdy kamień i zajrzymy w każdy zakamarek.
***
– Przyznaj się – powiedział Lucillus Rovtoy. – Tak będzie łatwiej. Dla wszystkich. – Nie zrobiłem tego – wychrypiał Theodor Lazar. – Błagam, uwierzcie mi. Ostatnie słowo zniekształcił potężny cios, jaki padł w twarz Theo z ręki Luca. Lazar siedział w pokoju przesłuchań. Jedyne meble w nim stanowiły dwa krzesła. Był przywiązany do jednego z nich. Na drugim okrakiem właśnie przysiadł asystent Vanzeena. Zmierzył wzrokiem sylwetkę przesłuchiwanego mężczyzny. Na jego twarzy łzy mieszały się z krwią, spuchnięte oczy nabierały już fioletowego odcienia. Po ostatnim ciosie głowa opadła mu na piersi, cienka strużka krwi spłynęła z pękniętej wargi na zimny beton. – To nie ja – powiedział drżącym głosem Theo. – To nie byłem ja… – Mamy świadka – przerwał mu Luc. – Twierdzi, że widział ciebie, jak szedłeś z człowiekiem ubranym w mundur strażnika w kierunku bramy. Wszyscy strażnicy byli wtedy na miejscu, oprócz trzech, którzy zostali zabici przez tego, kto pomógł w ucieczce Ateronowi Kernowi. Jeden z nich został znaleziony w komorze deprywacyjnej Kerna. Był nagi, co znaczy, że więzień przebrał się w jego mundur! Ponad to świadek twierdzi, że widział krew na twojej ręce. Krew inkwizytora, którego zamordowałeś. Krew, którą rozsmarowałeś na ścianie. „Za Doskonałego”!
To właśnie fragment o krwi przekonał Luca o prawdomówności świadka, młodego technika pracującego w laboratorium Katedry. Nikt, poza mordercą oraz świadkiem nie mógł o tym wiedzieć, ponieważ ta informacja została utajniona. Świadek co prawda użył innych słów, mówił o „ciemnych smugach na dłoni”, które „skojarzyły mu się z krwią”, ale to wystarczyło asystentowi inkwizytora. Wraz z dwoma gwardzistami wtargnął do pokoju Theo w środku nocy i wywlekł go z łóżka. Już po kilku minutach przeszukania znaleźli habit nowicjusza. Był zrolowany i schowany pod stertą ubrań przeznaczonych do prania. Nosił też ślady krwi. Badania laboratoryjne potwierdziły podejrzenia Luca. Krew należała do inkwizytora. Taki dowód w zasadzie wystarczyłby w zupełności do skazania Theo, ale Lucillus chciał, aby zbrodniarz się przyznał. – To był wielki, wspaniały człowiek! – wrzeszczał przez pierwszych kilkanaście minut przesłuchania, zamknięty w małej celi z Theo przywiązanym do krzesła. Jego głos niemal zagłuszał krzyki bitego więźnia. Nikt nie próbował nawet przerywać. Nienawiść, jakiej dawał upust Luc, żywili wszyscy członkowie Świętego Oficjum oraz Gwardii. Nawet patriarcha, który obserwował przesłuchanie przez szybę, nie odwracał wzroku i nie próbował interweniować. – Uwielbiałem go, a ty go zamordowałeś! Dopiero później asystent Vanzeena uspokoił się i przeszedł do metodycznego przesłuchania. Teraz oskarżony przypominał bardziej worek mięsa, niż człowieka. Z głową opadłą na piersi i krwią kapiącą na beton szeptał tylko: – To nie byłem ja… Luc jednak się nie poddawał. – Dlaczego się upierasz? Wiemy, że to ty. Ty to wiesz. Ja to wiem. Niepotrzebnie skazujesz się na cierpienia. Mamy świadka. Co więcej, mamy też twój habit zachlapany krwią Vanzeena. – To nie mój habit… – Tak, wiem – Lucillus machnął ręką. – Ktoś ci go podrzucił. Słyszałem to już. Kto to niby mógłby być, co? – Morderca…
Luc pokręcił głową. – Morderca był zbyt głupi, żeby się pozbyć tego dowodu. Trzymał go w swoim koszu na brudną bieliznę. Powiedz mi tylko, dlaczego? Vanzeen powierzył ci zadanie. Miałeś obserwować Aterona Kerna. Miałeś się z nim zaprzyjaźnić i wyszło ci to świetnie. Gdy tylko przekonałeś się, że kierują nim niebezpieczne idee, heretyckie idee, natychmiast to zgłosiłeś. Wyświadczyłeś przysługę Świętemu Oficjum, która z pewnością nie była by ci zapomniana. A potem nagle decydujesz się popełnić straszliwą zbrodnię, aby uwolnić tego człowieka. Czy ten szatan w ludzkiej skórze zdołał cię zwabić na drogę herezji? Napis, jaki wykonałeś krwią inkwizytora, mówi mi, że tak. Za Doskonałego. Za heretyka. Zabiłeś wielkiego człowieka, którego zasługi dla Kościoła są niezmierzone. Odpokutujesz za to. – To nie byłem ja… Proszę, uwierz mi… Lucillus wstał. – Jutro rano rozpocznie się proces. Zawiśniesz, nim minie tydzień. A tę noc spędzisz w komorze deprywacyjnej. Tej samej, w której był zamknięty Ateron Kern i w której później zamknąłeś ciało zamordowanego wartownika. Czas tam spędzony pozwoli ci przemyśleć swoje postępowanie i skłoni do wyznania win. Tylko to może ci przynieść ulgę. Będę się za ciebie modlił. To powiedziawszy, Lucillus Rovtoy wyszedł z pokoju przesłuchań, żegnany głośnym szlochem Theodora Lazara. Mnich udał się do swojego gabinetu. Zapalił światło, usiadł za biurkiem i skrył twarz w dłoniach. Śmierć Alexandra Vanzeena wstrząsnęła nim dogłębnie. Człowiek, którego był asystentem przez wiele lat, którego szczerze podziwiał za dokonania, za nieustanną walkę z hydrą herezji, nie żył. Pocieszenie przynosiła mu jedynie myśl, że nieśmiertelna dusza Vanzeena pławi się teraz w łasce Pana, który wynagrodzi mu trudy jego życia i okrutną śmierć. Walką w obronie prawdziwej wiary z pewnością zasłużył sobie na życie wieczne w Niebie. Coś w tej sprawie wciąż niepokoiło Luca. Nie mógł zrozumieć, co pchnęło Theo Lazara do popełnienia tak straszliwej zbrodni. Jako nowicjusz zachowywał się nienagannie. Mógł być wręcz wzorem do naśladowania, dlatego Vanzeen powierzył mu tak delikatną misję. Luc był przy tym obecny.
– Dołączył do nas nowy człowiek – mówił wtedy inkwizytor. – Niedawno opuścił Gwardię, aby wstąpić do Świętego Oficjum. Vanzeen siedział za swoim biurkiem, z dłońmi złożonymi w piramidkę opartymi na blacie. Przenikliwym wzrokiem przewiercał siedzącego naprzeciwko Theo. Luc stał na nim, przy drzwiach i nie widział twarzy Lazara, domyślał się jednak, że pojawił się na niej wyraz ekscytacji pomieszanej ze strachem. Wiedział już, że został tu wezwany z ważnego powodu, nie domyślał się jednak z jakiego. Oczywiście słyszał o oficerze Gwardii, który zrezygnował ze swojego stopnia, aby służyć Inkwizycji. – Ten były już gwardzista przeżył zawał tunelu pod Montségur. Jestem pewien, że o tym słyszałeś. Twierdzi, że chwilę wcześniej widział coś, czego widzieć nie mógł. Ufam, że ta sprawa została już zapomniana i mam zamiar powierzyć mu misję, delikatną i dość niebezpieczną – ciągnął inkwizytor głębokim, monotonnym głosem. – W czasie tej misji Ateron Kern, bo tak się nazywa ów oficer Gwardii, może wejść w kontakt z niebezpiecznymi dla jego duszy ideami. Może znów zacząć twierdzić, że widział rzeczy, których nie było. Muszę wiedzieć, czy te idee nie zagnieździły się w jego umyśle. Aby się o tym przekonać, potrzebuję zaufanego człowieka w otoczeniu pana Kerna. Wierzę, że jesteś odpowiednią osobą do tego zadania. Chcę, abyś się zbliżył do Aterona, zyskał jego zaufanie, został jego przyjacielem. Kiedy wróci ze swojej misji, masz go obserwować, dyskretnie, ale wnikliwie. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. O wszelkich sprawach, które wzbudzą twój niepokój, będziesz informował mojego asystenta, Lucillusa Rovtoya. – Nie zawiodę cię, panie – powiedział Theo Lazar, a Luc nie wyczuł fałszu w jego głosie. Alexander Vanzeen skinął lekko głową, nie spuszczając wzroku z nowicjusza. Luc dotknął jego ramienia, dając znak, że spotkanie dobiegło końca. Luc pamiętał wszystko dokładnie, jakby to było wczoraj. Pamiętał też, jak Theo przyszedł do jego gabinetu z informacją, że Ateron Kern interesuje się Zakonem Syjonu. Był nawet gotów włamać się do biblioteki Inkwizycji. Luca ta wiadomość zaskoczyła. Nie spodziewał się tego zupełnie. Vanzeen słusznie zrobił poddając Aterona obserwacji. Inkwizytor zdecydował, aby nie interweniować. Co więcej, postanowił ułatwić
Kernowi sprawę. Chłopak sam sobie kopał grób. Vanzeen mógłby go aresztować od razu na podstawie doniesienia Theo, ale uznał, że to by zrodziło zbyt wiele pytań. Co innego aresztowanie go na gorącym uczynku. Luc dał Lazarowi swoją kartą dostępu, aby Ateron mógł ją sklonować za pomocą urządzenia wykradzionego z wojskowego magazynu. Potem wystarczyło czekać. Gdy Ateron został aresztowany, Alexander Vanzeen pogratulował Theo. – Dobra robota – powiedział, kładąc dłoń na ramieniu nowicjusza. – Zwłaszcza, jeśli chodzi o podsunięcie panu Kernowi pomysłu z biblioteką. Wykazałeś się niezwykłą bystrością umysłu, będę o tym pamiętał. Luc mógłby przysiąc, że duma omal nie rozsadziła Theo. Inkwizytor powierzył mu misję, a on ją wypełnił wzorowo. Vanzeen nie należał do osób, które zapominają o zasługach ludzi, którzy dla niego pracowali. Theo mógł zajść bardzo wysoko. Dlaczego więc zabił inkwizytora?
***
Przez cały kolejny dzień agenci Zakonu Syjonu krążyli po Paryżu, szukając Aterona. Musieli działać ostrożnie, nie rzucając się w oczy. Gwardia również przeczesywała miasto i nie byłoby dobrze, gdyby się dowiedzieli, że nie oni jedni szukają zbiega. Zakon miał jednak przewagę nad wojskiem i Inkwizycją. Kościół budził strach i nieufność. Jeśli ludzie decydowali się na współpracę, robili to właśnie ze strachu. Nie brakowało oczywiście takich, którzy święcie wierzyli Kościołowi i widzieli w nim samo dobro i zbawienie ludzkości. W takich przypadkach współpraca, nawet jeśli oznaczała denuncjację bliskich, była rzeczą naturalną. Były jednak takie miejsca, gdzie Kościół, a tym bardziej Inkwizycja, nie były mile widziane. Miejsca, w których grzech i występek w rozumieniu Kościoła były tak powszechne, że mogły powieść do piekła całe pokolenie. A wcześniej do więzień Świętego Oficjum. W tych miejscach nie było ludzi skłonnych do
współpracy, a jeśli ktoś się znalazł, unieszkodliwiano go szybko i nieodwracalnie. Tacy ludzie byli uważani za zdrajców i tak też ich traktowano. W tym półświatku Zakon mógł działać swobodnie, choć niejawnie. Wykorzystywali go jak narzędzie. Późnym wieczorem w jednym z nocnych klubów pojawił się Samuel Cassel. Głośna muzyka ogłuszyła go przy wejściu, dym wgryzł się w nos i oczy. Właścicielem był jego stary znajomy, człowiek, któremu wiedział, że może zaufać. Zakon, pomimo swobody, z jaką poruszał się w podziemiu, nie mógł otwarcie szukać Aterona. To tak, jakby zapalili czerwony neon. Natychmiast zbiegłyby się ćmy, a Gwardia dowiedziałaby się pięć minut później. Tu jednak, w tym klubie, był człowiek, którego Samuel mógł zapytać wprost. Przedarł się przez hałaśliwy, roztańczony tłum do baru. Przywołał jednego z barmanów. – Jest Claude? – zapytał, przekrzykując muzykę. – Na zapleczu. – Powiedz mu, że przyszedł Samuel i chciałby się z nim zobaczyć! Barman zmierzył Cassela wrogim spojrzeniem. Nie lubił, gdy mu się rozkazywało, ale skoro człowiek, który właśnie ośmielił się to zrobić najwyraźniej znał właściciela, postanowił nic nie mówić. Skinął głową i zniknął w drzwiach obok lady, pilnowanych przez rosłego ochroniarza. Po chwili wyłonił się zza nich i skinął na Samuela. Ten wszedł i odetchnął z ulgą. Było tu o wiele ciszej. Przeszedł wąskim korytarzem, mijając szereg drzwi, zza których dobiegały przytłumione dźwięki. W końcu stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami na końcu korytarza. Zapukał. – Proszę – odezwał się donośny, głęboki głos. Samuel nacisnął klamkę i wszedł do środka. Na jego widok zza ogromnego biurka wstał równie dużych rozmiarów starszy, łysawy człowiek. – Samuel Cassel! – zawołał wychodząc na spotkanie gościowi. Po chwili objął go wielkimi jak konary dębu ramionami. – Ja też się cieszę, że cię widzę, Claude – wykrztusił szef paryskiej komórki
Zakonu. – Siadaj przyjacielu, siadaj – mówił właściciel lokalu, prowadząc Samuela na kanapę stojącą pod ścianą. – Co cię do mnie sprowadza? Napijesz się czegoś? – Z chęcią. Przez ten dym w głównej sali całkiem zaschło mi w gardle. Claude zaśmiał się, a jego spore brzuszysko podskakiwało w rytm tego śmiechu. – Nieźle ci się powodzi, jak widzę – rzekł Samuel rozglądając się po gustownie urządzonym gabinecie. – A tak, nie narzekam – odparł właściciel klubu podając Samuelowi lampkę czerwonego wina i siadając obok swojego gościa. – Mów, co cię tu sprowadza? Agent Zakonu upił łyk trunku, odstawił kieliszek na stolik i wyjął z kieszeni odbitkę zdjęcia. – Szukam tego człowieka – powiedział, pokazując fotografię gospodarzowi. – Kto to? – Przyjaciel. W potrzebie. – Rozumiem – odparł Claude i rzeczywiście rozumiał. Kiedyś sam był w potrzebie. Samuel pomógł mu, sprowadził do Paryża, gdzie mógł otworzyć klub. To było wiele lat temu, ale doskonale pamiętał tamte czasy. Jako nałogowy hazardzista narobił mnóstwo długów, z czego sporą część u ludzi, którzy nie wysyłają wezwań do zapłaty, ale raczej obcinają palce. Claude’owi brakowało małego palca u lewej dłoni, a to było dopiero ostrzeżenie. Wolał nie myśleć o tym, co by się z nim stało, gdyby nie Samuel. Claude od dziesięciu lat nie postawił ani jednego zakładu, a karty omijał szerokim łukiem. – Możesz porozmawiać z moimi dziewczynkami – powiedział. – Może któraś go widziała. Są bystre, widzą wiele rzeczy. Nieraz więcej, niż by chciały. I nie raz za to obrywają. Wyszli na korytarz, którym przyszedł Samuel. Agentowi wydawało się, że wrócą na główną salę, ale tuż przed prowadzącymi na nią drzwiami Claude się
zatrzymał. Zamiast nich otworzył inne po lewej i gestem zaprosił Samuela do środka. – Jakoś nie wydaje mi się, aby mój przyjaciel odwiedził twój przybytek – stwierdził Samuel rozglądając się po pomieszczeniu. Salon był duży i różowy. Ściany oklejały różowe tapety w kwieciste wzory, podłogę zaściełał różowy, puszysty dywan. Jedna ze ścian pokryta była lustrami, a naprzeciwko nich stała kanapa. Różowa. Samuel usiadł na niej, a Claude nacisnął przycisk, przypominający zwykły włącznik światła. Po kilkunastu sekundach dobrze ukryte drzwi otworzyły się i weszło przez nie sześć młodych dziewcząt. Ustawiły się w rządku przed kanapą, uśmiechając się zalotnie. – To oczywiście nie wszystkie – powiedział Claude tonem usprawiedliwienia. – Część jest… zajęta. Twojego przyjaciela rzeczywiście tu nie było. W każdym razie nie w tej części klubu, wiedziałbym o tym. Ale moje dziewczyny oferują także wizyty domowe, a czasem zabierają klienta na szybki numerek w którąś z alejek za klubem. Pytaj więc. Samuel wstał i wyciągnął zdjęcie, które wcześniej pokazał Claude’owi. – Szukam tego mężczyzny – powiedział zatrzymując się przed pierwszą prostytutką i podsuwając jej zdjęcie pod nos. – To mój przyjaciel. Jest chory i mógł się, hm… dziwnie zachowywać. Dziewczyna pokręciła głową. Samuel przeszedł do następnej. Dopiero piąta, krótko ścięta blondynka, zareagowała. Samuel widział, jak szerzej otworzyła oczy, rozszerzyły się jej źrenice. Poznała go, choć gorączkowo pokręciła głową. – Możecie wyjść. Dziewczyny, zirytowane stratą czasu, zaczęły wychodzić. Samuel złapał blondynkę za ramię. – Ty zostajesz. Pozostałe obrzuciły ją podejrzliwymi spojrzeniami. Kobietę ogarnęła panika. – Ale ja nie… – zaczęła.
– Wiem, że go widziałaś – stwierdził Samuel, prowadząc ją na kanapę. Posadził ją delikatnie. – Gdzie? – Przysięgam, że… – Gdzie? – Sandro, powiedz prawdę – wtrącił Claude. To wystarczyło. Dziewczyna zwiesiła głowę. Po chwili podniosła wzrok na Samuela. – W zaułku, za zapleczem. Podał się za człowieka Świętego Oficjum. Kazał mi odejść, a sam został z moim klientem. Nic więcej nie wiem, przysięgam.
– Pokaż mi, gdzie – powiedział Samuel. Cała trójka, z prostytutką na czele, wyszła na tyły klubu. – Gdzie staliście? – Tutaj – Sandra pokazała palcem miejsce. – A on przyszedł chyba stamtąd. – Jesteś pewna, że to był on? – zapytał agent Zakonu z powątpiewaniem spoglądając na gołą żarówkę nad drzwiami. – Tak. Stanął tak, że mogłam mu się dobrze przyjrzeć. Miał na sobie jakieś łachmany i w ogóle nie wyglądał na kogoś z Inkwizycji. Miał też pistolet. – Rozumiem – Samuel wyciągnął banknot i podał dziewczynie. – Dziękuję ci za pomoc, Sandro. Blondynka spojrzała na Claude’a. Ten skinął głową i dziewczyna wróciła do klubu, postukując obcasami białych kozaczków. – Nie tego się spodziewałeś, prawda? – Prawda – przyznał Samuel. – Ale jak mówiłem - to przyjaciel w potrzebie. – Ma szczęście mając cię za przyjaciela. – Taa… – mruknął agent. – Nie będę ci już zabierał czasu. Dzięki. – Nie ma za co – odparł Claude. – Dobrze było cię widzieć. Wpadnij znów. Uścisnęli sobie dłonie, po czym Claude zniknął za drzwiami prowadzącymi do klubu. Samuel włączył latarkę i ruszył w głąb alejki. Co mogło skłonić Aterona do ujawnienia się w taki sposób? Podejmował spore ryzyko. Mimo iż podał się za agenta Inkwizycji, nie mógł mieć pewności, kim był mężczyzna, którego napadł. Gdyby na przykład trafił na gwardzistę na przepustce, sprawa mocno by się skomplikowała. Samuelowi przychodziły dwa motywy postępowania Kerna: pieniądze i ubranie.
Kilka minut zajęło mu odnalezienie miejsca, gdzie Ateron się przebrał. Domyślił się tego, dostrzegając zwiniętą stertę starych ubrań. Żaden kloszard nie zostawiłby tak swojej garderoby. Na rękawie bluzy, Samuel dostrzegł plamę krwi. Wyciągnął komórkę. – sca? Chyba coś mam. Wkrótce potem poszukiwania skoncentrowały się na kwartale wokół klubu. Pozostali agenci paryskiej komórki przybyli również, wezwani przez skę. Alejka, gdzie Samuel znalazł stare ubranie Aterona, zaprowadziła go do szerokiej ulicy. Rozejrzał się i dostrzegł stojącą nieco na uboczu budkę sprzedającą naleśniki. Instynkt kazał mu podejść i zapytać kobietę za ladą o Aterona. Pokazał jej zdjęcie, a ona pokiwała głową, opisała ubiór Kerna i pokazała kierunek, w jakim się oddalił. – Nie wyglądał najlepiej, proszę pana – dodała od siebie. – Jakby chory był, albo co. Blady taki, z podkrążonymi oczami, trochę przybrudzony… To ubranie nie do końca jakby do niego pasowało. Dlatego go zapamiętałam. Samuel podziękował kobiecie, wręczył jej banknot o sporym nominale i pognał w kierunku Pól Marsowych, wyciągając jednocześnie telefon. Spotkał się z ską i Wiktorem pod kikutem Wieży Eiffla. – Musi być gdzieś blisko – powiedział. – Znalazłem dwójkę ludzi, którzy go widzieli. Kobieta, od której kupił przekąskę, twierdzi, że wyglądał jakby był chory. – Dobra – powiedziała sca. – Rozdzielimy się. Przeszukamy ten plac wzdłuż i wszerz. Przekażę pozostałym, żeby posuwali się w naszym kierunku.
***
Szybko wykluczyli z poszukiwań Pola Marsowe. Tam nie było gdzie się ukryć. Stojąc pod filarem Wieży Eiffela, Samuel zastanowił się, gdzie on sam by się
udał. Pola Marsowe zamieniły się w dziką łąkę, okalające je drzewa spłonęły podczas Dżihadu, kiedy na całą okolicę spadały pociski. Ich osmalone kikuty straszyły nadal, kłując niebo połamanymi pniami. Nikt nie zadał sobie trudu, aby zadbać o ten teren. Wzrok Samuela spoczął na moście spinającym brzegi Sekwany. Jakimś cudem uniknął zniszczenia i nadal służył paryżanom. Po obu stronach mostu znajdowały się schody, którymi można było zejść na bulwar nad brzegiem rzeki. Ruszył w tamtą stronę. Promenada była pusta. Nocami odwiedzały ją prostytutki i żebracy. Mężczyzna skierował się pod most. Znalazł go przytulonego do zimnego muru, w cieniu mostu. Pochylił się nad zwiniętym w kłębek, trzęsącym się Ateronem. Odwrócił go na plecy i zaświecił w twarz latarką. Dotknął czoła. Kern był rozpalony gorączką. Omiótł promieniem sylwetkę, zatrzymał go na lewym ramieniu. Marynarka była ciemna, nie był więc pewien. Chwycił Aterona za biceps, ten krzyknął przeraźliwie. Samuel podwinął rękaw, odsłaniając zaschniętą krew na przedramieniu. Podciągnął materiał jeszcze wyżej. – Niech to szlag… – mruknął. Ponownie zadzwonił do ski. Po chwili podjechał samochód z nią i Wiktorem w środku. Mężczyźni wsadzili Aterona na tylne siedzenie i zawieźli wprost do opuszczonej fabryki na przedmieściach, kolejnej kryjówki Zakonu. Tam czekał już inny samochód, specjalnie przygotowany na wywiezienie Kerna z Paryża. Karawan. Miał bagażnik o podwójnym dnie. Górną płytę, w miejscu, w którym normalnie spoczywałaby trumna, można było zdjąć. Trumna również była inna, niż wszystkie. Miała dno wyżej niż ścianki boczne. W środku, dla zachowania pozorów, znajdowało się ciało topielca. Była hermetycznie zapieczętowana, a gdyby ktoś chciał dokładnie przeszukać pojazd, smród rozkładającego się ciała gwarantował szybkie zakończenie procedury. Ta nietypowa konstrukcja samochodu pozwalała umieścić człowieka w tak przygotowanym bagażniku i zakryć go trumną. Specjalnie wydrążone kanaliki dostarczały powietrza. Trzeba było niezłego oka, aby zauważyć coś podejrzanego. Samuel z Wiktorem wyciągnęli z samochodu ledwie przytomnego, majaczącego Aterona i położyli na przygotowanym wcześniej stole. sca ostrożnie zdjęła z niego marynarkę i podkoszulek.
– Co z nim? – zapytał Wiktor. – Ma zakażenie – odparła sca. – Może stracić rękę. Jeśli w ogóle przeżyje transport. Dajcie apteczkę. I wodę. Malusardi spojrzała w bladą twarz Aterona. Sine usta i worki pod oczami sprawiały, że wyglądał, jakby miał wyzionąć ducha. Jednak pomimo stanu, w jakim znajdował się Ateron, sca dostrzegała uderzające podobieństwo do postaci ze starego zdjęcia. Niesamowite, pomyślała. Patriarcha naprawdę miał syna. Zastanawiała się, w jakich okolicznościach został ojcem. Sądząc po wieku Aterona, musiało się to stać, jeszcze nim przywdział habit. Gdy wrócą, poprosi Gideona, aby jej o tym opowiedział. Może coś wie. Tymczasem Wiktor przyniósł z samochodu apteczkę i butelkę wody mineralnej. sca delikatnie obmyła gazą ranę. Ateron jęknął. – Musiał sam sobie wyjąć ten nadajnik – stwierdziła sca. – Spójrzcie. Strasznie poszarpana skóra. – Ktoś go pozszywał – powiedział Samuel, wskazując resztki nici spinających ranę. – Cholera, nie mamy czasu! – stwierdziła sca. – Podam mu, co mamy i jedziemy. Przeszukała pudełeczko. Znalazła antybiotyk i podała dwie tabletki Ateronowi. – Połknij – powiedziała, zamykając mu usta. Kern skrzywił się, jęknął, ale przełknął. sca uniosła jego głowę i przytknęła do warg butelkę z wodą. – Popij – rozkazała. Ateron pociągnął kilka łapczywych łyków, potem głowa mu opadła. sca z ukrytego schowka w apteczce wyjęła strzykawkę ze środkiem uspokajającym.
– To mu nie zaszkodzi? – spytał Wiktor. – Przecież on zaraz straci przytomność. – A chcesz, żeby w połowie drogi narobił rabanu? Wiktor oczywiście nie chciał, więc patrzył bez słowa, jak sca wyszukała żyłę na zdrowym ramieniu Aterona, wkłuła się i powoli wcisnęła tłok. – Dobra. Zapakujcie go. Mężczyźni chwycili Aterona za ręce i nogi i ułożyli w wydrążonym bagażniku. Potem położyli na nim trumnę i zamknęli drzwi. – W drogę – rzuciła sca. Wiktor bez słowa uścisnął dłoń Samuela i usiadł za kierownicą karawanu. – Dziękuję, Samuelu – powiedziała sca. – Gdyby nie ty, moglibyśmy go nie znaleźć na czas. Agent paryskiej komórki Zakonu wzruszył ramionami. – Miałem szczęście. Poza tym – kiwnął głową w stronę bagażnika – może być już za późno. – Tak czy inaczej – ciągnęła kobieta – dopilnuję, aby Kerival dowiedział się o twoim zaangażowaniu. Nie zostanie ci to zapomniane. Samuel skłonił się. – Będę wdzięczny. Agenci Zakonu przebrali się w rzeczy odpowiednie dla pracownika zakładu pogrzebowego i córki pogrążonej w żałobie. sca usiadła na miejscu pasażera i karawan wyjechał z magazynu. Wkrótce potem, upewniwszy się, że nie pozostał żaden ślad mogący zdradzić aktywność Zakonu, Samuel Cassel również opuścił budynek. Zamknął bramę na kłódkę. Tymczasem Wiktor i sca zbliżali się do posterunku wojska na L’Autoroute du Soleil. Zdecydowali, że nie ma sensu nadkładać drogi i wyjeżdżać inną drogą, niż przyjechali. Tym bardziej, że stan Aterona wymagał jak najszybszej
opieki lekarskiej. sca liczyła, że znajdzie zbiega w lepszym stanie i będzie mogła go zapytać o człowieka, który pomógł mu w ucieczce, ale na razie musiało to zaczekać. Najważniejsze było otoczyć Aterona profesjonalną opieką. Na pytania przyjdzie czas. Przed posterunkiem utworzył się dwukilometrowy korek. Poruszali się w ślimaczym tempie, co Wiktor przyjął ze stoickim spokojem. sca za to nie potrafiła ukryć zdenerwowania. – Trzeba było pojechać na wschód albo na zachód – mówiła. – Myślę, że sytuacja tam wygląda podobnie. – Cholera! – Wyluzuj. Dojeżdżamy. Korek rozdzielił się na dwa sznury samochodów. Wkrótce stało się jasne, dlaczego. Drogę zagradzały dwa szlabany. Przy każdym stała niewielka budka i kilku uzbrojonych żołnierzy. Na poboczach zaparkowane były wojskowe samochody. Zatrzymali się przed szlabanem. Podszedł do nich kapral piechoty i gestem nakazał Wiktorowi opuścić szybę. – Proszę wyłączyć silnik i pokazać dokumenty – powiedział beznamiętnie. Kierowca posłusznie przekręcił kluczyk i podał dokumenty swoje, ski oraz znajdującego się w trumnie zmarłego. Były dobrze podrobione. Wiktor figurował w nich jako kierowca zakładu pogrzebowego, sca zaś była według nich córką przewożonego nieboszczyka. Kapral spojrzał kolejno na zdjęcia w dokumentach i twarze osób znajdujących się w samochodzie. – Proszę otworzyć bagażnik. sca wysiadła i spełniła żądanie. – Trumna – rzucił kapral.
– Czy to konieczne? – Owszem. sca zrobiła zbolałą minę. – Proszę pana… – zaczęła. – Chodzi o to, że ojciec… Widzi pan, on utonął. Znaleziono go w rzece. Po kilku dniach. Nie przypomina osoby ze zdjęcia. Jest… rozdęty. I ten zapach. Ledwo mogłam wytrzymać, gdy mi go pokazano. Żołnierz spojrzał na skę i na zamkniętą trumnę. Oddał kobiecie dokumenty, podszedł do Wiktora i machnął ręką. Żołnierz w budce przycisnął przycisk, szlaban się uniósł i karawan ruszył w dalszą drogę.
ROZDZIAŁ 18
Montségur, marzec 2010 Victoria Kerival grała na skrzypcach. Smyczek muskał delikatnie struny, wydobywając z instrumentu dźwięki koncertu skomponowanego przez Niccolò Paganiniego. Kolejne nuty wznosiły się i opadały, gdy smukłe, długie palce przeskakiwały między strunami. Siedziała w kącie swojego pokoju, na prostym krześle. Przed sobą miała stojak, na którym rozłożyła nuty, ale nie patrzyła na nie. Oczy miała zamknięte, głowę lekko przechyloną. Długie, kasztanowe włosy spływały kaskadą loków na ramiona. Była piękną kobietą, wysoką i szczupłą. Miała dwadzieścia sześć lat. Muzyka była jej pasją, której nie mogła rozwijać. Talent mógł pewnego dnia otworzyć jej drogę do najwspanialszych sal koncertowych na świecie, ale wybrała inną drogę życia. Te wspaniale skrzypce podarował jej na urodziny mąż, Malcolm. Doskonale wiedział, ile dla niego poświęciła i starał się to jej wynagrodzić, jak tylko umiał. Jako Wielki Mistrz, swoje dorosłe życie poświęcił odbudowie świetności Zakonu Syjonu. Uznał, że musi rozpocząć tam, gdzie narodził się sam Zakon, we Francji, tak więc kilka lat wcześniej opuścili Irlandię, skąd oboje pochodzili, i wraz z grupą wiernych zamieszkali w małej wiosce nieopodal Montségur. Dzięki pokaźnym funduszom Zakonu, Kerival wykupił ruiny, zatrudnił robotników i rozpoczął prace w tunelach pod starą twierdzą katarów. Dla zwykłych ludzi był tylko ekscentrycznym Wielkim Mistrzem jednej z wielu lóż masońskich. Przez pewien czas znajdował się pod lupą służb specjalnych, ale w końcu uznano, że katarzy nie stanowią zagrożenia bezpieczeństwa i loża mogła funkcjonować swobodnie. Nie spodobało się to hierarchom Kościoła katolickiego, dla których masoni byli wysłannikami Szatana. Na południu Francji wciąż żywe były tradycje heretyckie, dokładnie tak, jak twierdził Malcolm, więc członków sekty szybko przybywało. Jednak tylko najbardziej wtajemniczeni wiedzieli o istnieniu wewnętrznego kręgu, którym był Zakon Syjonu. Malcolm Kerival, jego Wielki Mistrz, ostrożnie dobierał ludzi,
których wprowadzał w prawdziwy powód istnienia loży. Oczywiście, wierzenia katarów były dla niego ważne, wszak zostały one ukształtowane przez Zakon wieki temu, lecz prawdziwym celem Malcolma było coś zupełnie innego. Początkowo planował odbudowę zamku i uczynienie z niego czegoś na kształt katolickiego klasztoru. Miał zamiar stworzyć miejsce, w którym wierni mogli zgłębiać nauki katarów. Tu mieli się szkolić kapłani, tu miała się zaczynać ścieżka, która wytrwałych prowadziła do statusu Doskonałego. Jednym z pierwszych, którzy na nią wkroczyli był Dominique Collier. Czytał wszystkie dzieła traktujące o katarach oraz ich wierzeniach i starał się wcielać je w życie. Był wytrwały i zdeterminowany. Szybko stał się zaufanym przyjacielem Malcolma, ale to Victoria jako pierwsza dostrzegła drzemiący w tym człowieku potencjał. – Zostanie Doskonałym, zobaczysz – mówiła. Gdy Malcolm ujrzał ruiny po raz pierwszy, zmienił zdanie. Postanowił, że pozostawi zamek w takim stanie, w jakim go zastał, na pamiątkę okrutnego losu, jaki spotkał heretyków, lecz nadal miała to być stolica katarów, w której schronienie mógł znaleźć każdy, komu idee albigensów były bliskie. Malcolm sporym kosztem wydrążył rozległe tunele pod ruinami zamku i przystosował je do zamieszkania. Potem stało się coś, co sprawiło, że Malcolm Kerival poświęcał tym planom mniej uwagi. Odnalazł jakieś stare dokumenty. Powiedział Victorii, że dzięki nim Zakon będzie potężniejszy, niż kiedykolwiek mógł marzyć. Miesiącami całe dnie spędzał zamknięty w swoim gabinecie, ślęcząc nad tajemniczymi zapiskami. Victoria czuła się samotna. Swoje dni wypełniała zabawą z dwójką synów, a kiedy czuła się szczególnie przygnębiona - grała. Komnaty, które zajmowali Kerivalowie były największymi w labiryncie tuneli i znajdowały się na ostatnim, najniższym poziomie. Victoria zaadaptowała jedno z pomieszczeń do swoich potrzeb. Stojąca w kącie lampa dawała silne światło, którego Victoria potrzebowała, gdy czytała nuty. Podłogę zaścielał puszysty dywan. Pod jedną ze ścian ustawiła duże biurko, które służyło jej do komponowania nowych utworów. Naprzeciwko stały wysokie regały wypełnione książkami. Obok nich znajdował się wygodny fotel, w którym Victoria uwielbiała siadywać z podciągniętymi nogami i książką w dłoni. Mały stolik pozwalał, aby oprócz literatury, rozkoszować się także kawą. Ksiązki były
drugą obok muzyki pasją dziewczyny. Oboje z Malcolmem byli bibliofilami, a ich młodszy syn przejął to zainteresowanie i lata później urządził sobie podobny kącik na wzór pokoju matki. Ściany pozostawiła gołe, uznała, że surowy zarys kamieni dobrze się komponuje z pozostałymi elementami wyposażenia. W pokoju było dwoje drzwi. Jedne prowadziły na korytarz i dalej do schodów, drugie do sypialni małżeńskiej. Poza tym mieli jeszcze do dyspozycji łazienkę, kuchnię, salon, pokoje dla dzieci i prywatny gabinet Malcolma. Mogłoby się wydawać, że kuchnia jest zbędna. Wielki Mistrz Zakonu Syjonu był bogatym człowiekiem, mógł wynająć służbę, aby przygotowywała posiłki jemu i jego rodzinie, ale Malcolm nigdy tego nie uczynił. Twierdził, że źle by się czuł każąc komuś robić dla niego kolację, a poza tym lubił gotować. Była to jedna z wielu rzeczy, które kochała w nim Victoria i dzięki którym nigdy nie żałowała podjętej decyzji. Jedynym, czego jej brakowało, było okno, przez które mogłaby wyglądać na świat, czekając na natchnienie, gdy zasiadała za biurkiem przed pustą kartką w pięciolinię i z piórem w dłoni. Często wychodziła na powierzchnię, gdzie zawsze było gwarno, aby pospacerować, przejść się zniszczonymi blankami i spojrzeć na rozciągającą się wokół panoramę południowej Francji lub po prostu porozmawiać z ludźmi. Jej perlisty śmiech często rozbrzmiewał na dziedzińcu, poprawiając nastrój wszystkim wokół. Członkowie Zakonu uwielbiali ją niemal tak samo, jak mąż. Skończyła grać, otworzyła oczy i ujrzała Malcolma stojącego w drzwiach prowadzących do sypialni. Nie miała pojęcia kiedy przyszedł, ani jak długo stał tam oparty o framugę i słuchał jej gry. Po jego ustach błąkał się uśmiech. Ona również się uśmiechnęła. – Mówiłem ci, że cudownie grasz? – zapytał podchodząc. Był przystojnym mężczyzną, wysokim i barczystym, o czarnych włosach, które już przyprószyła siwizna, pomimo tego, że miał nieco ponad trzydzieści lat. Zapuścił krótką brodę i wąsy, przez co wydawał się starszy. – Mówiłeś, mój drogi, nie raz – odłożyła skrzypce do futerału i wstała. Spotkali się na środku pokoju. Victoria objęła męża i pocałowała. – Stęskniłam się za tobą – szepnęła.
– Ja za tobą też. – Ale nie dlatego tu jesteś – powiedziała odsuwając się nieco. Spoglądała na niego dużymi, zielonymi oczami, które tak kochał. Przekrzywiła głowę, jak wtedy, gdy grała. Malcolm przeczesał dłonią jej kręcone włosy. – Jak ty mnie dobrze znasz. Usiadł w fotelu i pochylił się do przodu. Victoria zajęła krzesło przy biurku. Widziała charakterystyczny błysk w oczach męża, jaki pojawiał się zawsze, gdy był czymś podekscytowany. – Pamiętasz, jak opowiadałem ci historię pewnego człowieka, Françoisa Beréngera Saunière? – To był jakiś ksiądz, zdaje się, że w którejś z pobliskich mieścin? – Był proboszczem Rennes-le-Château – uściślił Malcolm. – Postanowił odnowić stary kościół, jedyny w wiosce. Podczas remontu natrafił na stare dokumenty. Stał się dzięki nim bogaty, ponieważ te dokumenty skrywały tajemnicę, której ujawnienia bał się Kościół. I nadal się boi. Ten sekret jest fundamentem istnienia Zakonu Syjonu, to przez niego został powołany Zakon Ubogich Rycerzy Świątyni, zwanych templariuszami. Owe dokumenty przez lata uważane były za zaginione, sam sekret także, lecz jakiś czas temu trafiły w moje ręce. Strzegliśmy tej tajemnicy przez wieki. Znasz historię Zakonu, wiesz, że nie ominęły go podziały, że nieomal nie został unicestwiony. Te dokumenty były przekazywane przez odchodzącego Wielkiego Mistrza następcy. Któryś z nich uznał, że żaden z kandydatów nie zasługuje ani na miano Wielkiego Mistrza, ani nie jest na tyle godzien zaufania, aby poznać ów sekret. Ukrył dokumenty, a tajemnicę zabrał do grobu. Ja je odnalazłem, a dziś w końcu zdołałem rozszyfrować ostatni fragment. – I o czym mówią te dokumenty? – Mówią o tym, że Zakon miał rację, a Kościół się mylił. Że katarzy znali prawdę, a papieże jedynie uzurpowali sobie do niej prawo. – Mówisz zagadkami. – Muszę się upewnić. Muszę to sprawdzić osobiście, lecz już teraz wiem, że
mam rację, a Zakon może odzyskać dawną potęgę.
***
Malcolm Kerival i Dominique Collier wyruszyli w drogę o świcie. Ranki były wciąż chłodne, lecz słoneczne. Drzewa na zboczach i u podnóża góry zaczęły się już zielenić. Malcolm uwielbiał tę porę roku, gdy wszystko budziło się do życia po zimowych mrozach. – Powiesz mi teraz, dokąd jedziemy? – zapytał Dominique. – Strasznie byłeś tajemniczy. – Tak, teraz, gdy jesteśmy sami, mogę ci powiedzieć – odparł Malcolm z uśmiechem. – Nie wybieramy się daleko. Naszym celem jest góra Cardou. Dominique uniósł brwi. – Czy wiesz, że ten szczyt jest widoczny z wieży Saunière’a? – ciągnął Wielki Mistrz. – Jest, sprawdziłem to. Myślę, że po to ją wybudował. – Żeby patrzeć na górę? – w głosie Colliera pobrzmiewało powątpiewanie. – Tak. Właśnie po to. Aby być bliżej Boga. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale jestem pewien, że ma to coś wspólnego z dokumentami, nad którymi ślęczałeś przez ostatnie miesiące. – O tak, to właśnie one naprowadziły mnie na tę górę. A jeśli mam rację, wkrótce, mój drogi przyjacielu, wybierzemy się do Izraela. – Postradałeś zmysły – uznał Dominique. – Wcale nie. Wkrótce zrozumiesz. Wjechali do Rennes-le-Château. Niegdyś cicha i spokojna mieścinka, za sprawą Françoisa Beréngera Saunière stała się ośrodkiem turystycznym i mekką poszukiwaczy skarbów. Wąskie uliczki zastawione były autokarami, sklepy z
pamiątkami otwarte jeden przy drugim ledwie nadążały z obsługą ludzi nader chętnych do rozstania się z gotówką. Malcolm spojrzał w górę zbocza, na mur otaczający Willę Betania, jak nazwał ją jej budowniczy, proboszcz Saunière. Mur oblegał tłum turystów. Kerival nie mógł się pozbyć myśli, że byłaby to idealna siedziba dla Wielkiego Mistrza Zakonu, który od wieków strzeże tajemnicy odkrytej niegdyś przez księdza. Zastanawiał się, ile by kosztowało wykupienie domu i przekształcenie go z muzeum poświęconego pamięci proboszcza i legend, jakie wokół niego narosły, z powrotem w luksusową willę, w której mógłby zamieszkać z żoną i dziećmi, i z której mógłby kierować Zakonem Syjonu. Właściciele sklepów prawdopodobnie zostaliby zmuszeni do ogłoszenia bankructwa, ale mieszkańcy byliby wdzięczni na przepędzenie turystów i innych nawiedzonych osobników ganiających po okolicy ze szpadlami. Godzinę później dojechali na miejsce. Malcolm zaparkował na wąskiej, leśnej drodze. – Dalej pójdziemy pieszo – powiedział, chwytając plecak leżący na tylnim siedzeniu. Ruszyli dróżką, która wkrótce zaczęła się wznosić. Kerival nagle zatrzymał się i spojrzał w górę. – Widzisz to? – zapytał, wskazując na jasny pas ziemi i kamieni ciągnący się w poprzek zbocza. – To znak, że były tu prowadzone prace górnicze. Ten pas ciągnie się wokół całej góry. – Prace górnicze? – powtórzył Dominique. – Prowadzone przez kogo? – Przez templariuszy. Sprowadzili górników z Niemiec, a potem, gdy ci skończyli pracę, rycerze zamordowali ich wszystkich. – Niezbyt rycerskie z ich strony – mruknął Collier. – Mieli ważny powód. Chodź. Malcolm skręcił z drogi i ruszył w las. Dominique westchnął i poszedł za nim. Przedzierali się przez gęste poszycie, porośnięte paprociami oraz krzewami
jeżyn, których kolce zaczepiały się o nogawki. – Czy ty w ogóle wiesz, dokąd idziesz? – zawołał Dominique przechodząc pod niskim, grubym konarem dębu. – Gdzieś tu musi być wejście – odparł w odpowiedzi Malcolm. – Jakie wejście? – Do wnętrza góry, oczywiście. – Oszalałeś – stwierdził Collier, ale mimo to szedł dalej. Las zgęstniał jeszcze bardziej. Schodzili do wąwozów i wspinali się po ich stromych zboczach i przedzierali się przez pajęczyny rozpięte pomiędzy pniami drzew. Dominique już dawno stracił orientację i gdyby miał teraz sam wracać do samochodu, nie miałby pojęcia, w którą udać się stronę. Malcolm natomiast parł przed siebie z pewnością człowieka, który doskonale wie, dokąd zmierza, choć Collier miał co do tego poważne wątpliwości. W końcu wyszli na wąską polankę. Słońce akurat wyjrzało zza chmury i rozświetliło las. Cienie zatańczyły wokół Malcolma. – Oto jest – powiedział Wielki Mistrz zatrzymując się przed grotą otwierającą się w zboczu góry. – Chcesz tam wejść? – zapytał Dominique z powątpiewaniem, choć znał już odpowiedź. Kerival wyciągnął z plecaka dwie latarki, z których jedną wręczył przyjacielowi. Drugą zapalił i ruszył w czarną otchłań. Znaleźli się w wysokim, wnoszącym się tunelu. – Nie wygląda na robotę górników – zauważył Dominique oświetlając nierówne ściany. – Myślę, że tak właśnie miało być – odrzekł Malcolm. Tunel rozwidlał się. Skręcili w boczną odnogę, lecz wkrótce trafili na stertę
kamieni blokujących drogę i musieli zawrócić. Główny korytarz kończył się niespodziewanie wąskim kominem, wznoszącym się pod ostrym kątem. – Co teraz? – zapytał Collier. – Wspinamy się – rzucił Kerival. – Widzisz te występy skalne? To prawie jak drabina. Dominique spojrzał na oświetlone przez towarzysza zagłębienia w skale. – Mówisz poważnie? – Jesteśmy już blisko. Czuję to. Dominique był lekko poirytowany. Towarzyszył Malcolmowi niemal od samego początku, gdy pojawił się we Francji wraz z żoną. Wiedział, że loża masońska jest tylko przykrywką dla Zakonu Syjonu, był najbardziej zaufanym człowiekiem Malcolma, jego najbliższym przyjacielem. Mimo to Kerival wciąż czasem zachowywał się, jakby mu nie ufał. Chociaż nie, to nie było sprawiedliwe, zreflektował się. Gdyby Malcolm mu nie ufał, nie zabrałby go ze sobą na tę tajemniczą wyprawę. Skoro nie chciał zdradzić żadnych szczegółów jej dotyczących, musiał mieć ku temu powód. Dominique’owi nie przychodziło do głowy nic, co mogło być tak ważnym, aby skłoniło Malcolma do zachowania tak absolutnej tajemnicy. To musiało być coś wielkiego. Udzieliła mu się ekscytacja Wielkiego Mistrza. Wiedział, że wkrótce dowie się o co chodzi, mało tego, będzie w tym uczestniczył. Wystarczyło być cierpliwym. Malcolm zaczął się wspinać. Szło mu dość łatwo, a gdy Dominique ruszył za nim, stwierdził, że rzeczywiście występy i zagłębienia w skale są tak rozmieszczone, aby stanowić wygodne oparcie dla stóp i dłoni. Po raz pierwszy uwierzył, że może to być dzieło ludzi. Wyszli w wąskim i niskim korytarzu, który prowadził do większej komnaty. Odchodziły z niej trzy korytarze. – Wydaje mi się, że weszliśmy wejściem ewakuacyjnym – powiedział Malcolm. – Główne musi być dobrze ukryte, ale z czasem je odnajdziemy.
Wszedł do pierwszego po lewej korytarza. Minęli zakręt i nagle poczuli się, jakby trafili do średniowiecznego zamku. Ściany zostały wygładzone, półkolisty strop był na tyle wysoki, aby dorosły mężczyzna mógł się w nim swobodnie wyprostować, a w żelaznych uchwytach rozmieszczonych w równych odległościach, niegdyś z pewnością tkwiły pochodnie. Dominique stanął obok uśmiechniętego Malcolma. – Niesamowite – szepnął, patrząc w głąb prostego jak strzała korytarza. – Dokumenty Saunière’a mówiły prawdę. Jesteśmy już prawie na miejscu. Trafili do kolejnej dużej komnaty, bez wątpienia stworzonej ludzką ręką, co zdradzał jej prostokątny kształt. Był też całkowicie pusta i pozbawiona innych wejść. – Ślepa uliczka – powiedział Collier, ale nie doczekał się odpowiedzi. Malcolm szedł powoli wzdłuż ścian, przypatrując się im w świetle latarki. Nagle zatrzymał się i zbliżył twarz do zimnego kamienia. Dominique stanął za nim, zaglądając mu przez ramię. – Co widzisz? – zapytał Wielki Mistrz. Collier przyjrzał się. – Jakaś płaskorzeźba? – rzucił niepewnie. – Tak. Pieczęć templariuszy, spójrz. Collier przyjrzał się dokładniej i zobaczył to, o czym mówił Malcolm. Na wysokości piersi widniał niemal całkowicie zatarty wizerunek konia niosącego dwóch jeźdźców. Był wielkości dłoni. Delikatne żłobienia zamykały pieczęć w kwadracie. Malcolm nacisnął kamień i kawałek muru odskoczył. Malcolm z okrzykiem radości naparł na ścianę, która ustąpiła pod jego naciskiem. Za nią znajdował się kolejny tunel o łukowatym sklepieniu. Dominique wszedł do niego z bijącym sercem. Ukryte przejście w sercu góry było ostatnim, czego się spodziewał. Korytarz skończył się nagle. Collier ujrzał, że Malcolm stoi na środku groty.
Powiódł wokół promieniem latarki i stwierdził, że jaskinia ma kształt okręgu. Podszedł do Malcolma. Kerival stał przed kamiennym sarkofagiem. – Znalazłem go – szepnął. – Wiesz, czyj to grobowiec? Zamiast odpowiedzieć, Malcolm przesunął dłonią po wieku sarkofagu, ścierając zalegający od stuleci kurz. Ukazał się wyryty w kamieniu napis. – Arcam Dei tango, Iesu – przeczytał Collier, nachylając się nad grobowcem. – Mój Boże, czy to prawda? – Tak – potwierdził Malcolm. – To właśnie tajemnica, której strzeże Zakon Syjonu. Powód, dla którego istnieje. Śmiertelne zagrożenie dla Kościoła. Pomóż mi to otworzyć. – Chyba nie chcesz…? – w głosie Dominique’a zabrzmiała panika. – Nie bój się, podejrzewam, że jest pusty. Naparli wspólnie, przesuwając ciężki kamień aż ukazało się wnętrze sarkofagu. Był pusty. – Miałeś rację – stwierdził Dominique. – I co teraz? – Wiem, gdzie szukać ciała – rzucił Malcolm z uśmiechem na twarzy. – W Izraelu? – zgadł Dominique. Kerival skinął głową. Umieścili kamienną płytę sarkofagu na jej starym miejscu i ruszyli do wyjścia. Gdy znaleźli się ponownie na świeżym powietrzu, Malcolm zatrzymał Dominique’a i położył mu dłoń na ramieniu. – Nikt nie może się dowiedzieć o tym miejscu – powiedział, zaciskając palce. Collier poczuł ból, ale nie dał tego po sobie poznać. – Nikt. Nawet moja żona i dzieci.
Dominique był w stanie jedynie skinąć głową, ale Kerivalowi najwyraźniej to wystarczyło. Uśmiechnął się, poklepał Colliera po ramieniu i ruszył z powrotem przez las, w kierunku samochodu.
ROZDZIAŁ 19
Theodor Lazar jęknął, gdy uniesiono pokrywę komory deprywacyjnej i ostre światło poraziło jego oczy. Nie miał pojęcia, jak długo tkwił zamknięty w tym sarkofagu. Mogły to być dni albo tygodnie. Rozprawa nie trwała długo, a Theo w obliczu zeznań świadka i wobec dowodu w postaci zakrwawionego habitu, nie miał najmniejszych szans. Ostatniego, trzeciego dnia procesu, pojawił się patriarcha. Obserwował postępowanie z miejsca na chórze. Wyszedł, gdy tylko ogłoszono wyrok. Śmierć przez powieszenie. Te słowa dźwięczały Theo w uszach przez cały czas, gdy leżał zamknięty w komorze, nie widzący, nie słyszący, ani nie czujący niczego. Śmierć przez powieszenie. Dlaczego? Za co? Nie mógł tego zrozumieć. Przecież nie zrobił nic z tych rzeczy, o które go oskarżano. Przez całe życie był wierny Kościołowi i Świętemu Oficjum. Gorliwie wypełniał polecenia inkwizytora Vanzeena. Ktoś go wrabiał, to oczywiste, ale nikt nie chciał dać temu wiary. Jego zeznania i przypuszczenia zignorowano. Sprawę pogarszał również fakt, że nie miał alibi na czas, w którym dokonano zbrodni. Położył się wcześnie i spał jak zabity aż do rana. Oczywiście, nikt nie mógł tego potwierdzić. Po procesie zaprowadzono go ponownie do komory deprywacyjnej. Theo przypuszczał, że to Lucillus maczał w tym palce z zemsty, może z żalu po śmierci inkwizytora lub po trosze z obu tych powodów. Odsunął wykonanie wyroku, aby dręczyć nieszczęśnika, którego winił za śmierć mentora. Czyjeś silne ręce wyciągnęły go z komory i przytrzymały, gdy się zachwiał. W celi znajdował się mnich w białym habicie, z twarzą skrytą pod kapturem. Po chwili, gdy mógł już utrzymać równowagę, puszczono go i kazano się ubrać. Potem mnich zarzucił mu czarny kaptur na głowę, przez który niczego nie widział. To go dodatkowo przeraziło.
Został wyprowadzony z więzienia tylnym wyjściem. Na niewielkim placu stał czarny samochód na włączonym silniku. Mnich prowadzący Theo otworzył drzwi i brutalnie wepchnął skazańca na tylne siedzenie. Ktoś szarpnięciem zdjął mu kaptur. Theo podniósł głowę i ze zdziwieniem ujrzał Lucillusa Rovtoya wpatrującego się w niego kamiennym wzrokiem. Było ciemno, zapadał zmrok, a jedyna lampka zamontowana w suficie samochodu rzucała upiorne, blade światło na twarz asystenta zmarłego inkwizytora. Obok leżała sportowa torba. – Ty? – szepnął Theo, a oczy zrobiły mu się duże ze strachu. Luc skrzywił się, ale nie odpowiedział. Mnich zatrzasnął drzwi i samochód ruszył. Jedyna droga wyjazdowa prowadziła obok Katedry. Na środku placu przed nią stał szafot. Lazarowi zrobiło się słabo, gdy w świetle latarni ujrzał schody prowadzące na podwyższenie, pionowy słup i przytwierdzoną do niego poziomą belkę, z której luźno zwisał sznur z pętlą na końcu. Był przekonany, że dziś będzie wchodził po tych schodach. Niemal czuł pętlę zaciskającą się wokół jego szyi. – Wszystko już gotowe na twoją egzekucję – powiedział Luc bezbarwnym głosem, jakby czytał w myślach Theo. – Została wyznaczona na jutrzejszy ranek. Jeśli spróbujesz teraz uciec, zastrzelę cię jak psa – na potwierdzenie tych słów wysunął z kieszeni kolbę pistoletu. Gdyby to nie wystarczyło, na wszelki wypadek zablokował wszystkie drzwi. Lazar zamknął oczy. – Po co mi to mówisz? – zapytał. – Bo możesz tego uniknąć – odparł Luc patrząc na Theo. Lazar otworzył oczy i spojrzał na rozmówcę. Ten dostrzegł błysk nadziei w oczach skazańca. Śmierć inkwizytora Alexandra Vanzeena nie dawała Lucillusowi spokoju. Nie tylko dlatego, że zginął jego mentor, człowiek, którego szczerze podziwiał. Nie bał się również o swoją karierę. Był pewien, że następny Wielki Inkwizytor,
kimkolwiek będzie, z chęcią skorzysta z pomocy, jakiej gotów był dostarczyć Luc. Wszak znał ludzi pracujących dla tutejszego trybunału Świętego Oficjum, stosunki między nimi panujące, wiedział jak dotrzeć do informatorów, a także znał od podszewki wszystkie sprawy, jakimi zajmował się inkwizytor Vanzeen. Tylko głupiec nie skorzystałby z takiej skarbnicy wiedzy. W przekonaniu Luca, śmierć Alexandra Vanzeena była bezsensowna. Zastanawiał się nad tym odkąd przesłuchał Theodora Lazara. Theo nie miał najmniejszego powodu, aby zamordować inkwizytora. Zaskarbił sobie jego wdzięczność, a to było wiele warte i przynosiło korzyści przez lata. Ostatnie dni Luc poświęcił analizie wszystkich materiałów, jakie zdołano zebrać podczas śledztwa. Po pierwsze: habit. Zabójca miał na sobie czarny habit, widać to dokładnie na nagraniach z kamer umieszczonych w więzieniu. Wszyscy mnisi służący w Świętym Oficjum nosili białe habity dominikanów, z wyjątkiem Vanzeena, który przywdział czarny kolor na znak żałoby po potępionych duszach wszystkich heretyków. Oprócz niego czarne habity nosili wyłącznie nowicjusze, co natychmiast skierowało na nich podejrzenia. Problem był taki, że zakrwawiony habit znaleziony w pokoju Theo był na niego za duży. Luc sprawdził osobiście, jaki rozmiar nosił Lazar. W jego szafie wisiał czysty habit na zmianę, o dwa numery mniejszy niż ten ukryty pod łóżkiem. Skąd Theo go wziął? Jak zamierzał się go pozbyć? Nie mógł go oddać do pralni, ktoś mógłby zauważyć krew na rękawie. Prawdopodobnie pobrudził się, gdy morderca zanurzył palec w krwi inkwizytora, której następnie użył do wykonania napisu na ścianie. Lucillus doszedł do wniosku, że habit nie należał do Theodora Lazara. Po drugie: jak doszło do morderstwa? Wszyscy zgadzali się co do tego, że zabójca czekał na inkwizytora przed jego gabinetem i wszedł za nim, gdy ten otworzył drzwi gabinetu kartą magnetyczną. Strzelił, napisał na ścianie „za Doskonałego”, zabrał kartę Vanzeena i udał się do więzienia. Zdaniem Luca nie trzymało się to kupy. Sam strzał już budził wątpliwości. Ciało Vanzeena znaleziono na krześle za biurkiem, zaś fragmenty czaszki, mózgu, krew i samą kulę, w drzwiach. Nasuwał się wniosek, iż zabójca wszedł za inkwizytorem, przycisnął go do drzwi i strzelił w głowę. Działając w ten sposób, morderca sporo ryzykował. Vanzeen mógł zacząć krzyczeć, szarpać się. W czasie szamotaniny zabójca mógł spudłować. Bezpieczniej byłoby strzelić Vanzeenowi w tył głowy. Poza tym,
gdyby całe zajście przebiegło w taki sposób, jaki przyjęto dla potrzeb śledztwa, habit znaleziony w celi Theo byłby cały we krwi, nie tylko rękaw. Luc sądził, że morderca oddał strzał z większej odległości, niż sugerowali śledczy. Tylko jak miałby tego dokonać? Czy wszedł razem z Vanzeenem grożąc pistoletem i w ten sposób zmuszając go do stania nieruchomo? To mogło dać czas na dokładne wymierzenie i pociągnięcie za spust, i było dość wiarygodne. Tak, zabójca mógł zmusić inkwizytora, aby zamknął drzwi i stał bez ruchu. Mógł się oddalić na trzy kroki i wtedy strzelić. Tylko że kąt, pod jakim kula uderzyła w drzwi sugerował, że morderca był niższy od inkwizytora, tymczasem Theo dorównywał wzrostem Vanzeenowi. Albo więc zabójcą był ktoś niższy, co wykluczało Theo, albo morderca czekał na inkwizytora w jego gabinecie, w jego własnym fotelu, co również eliminowało Lazara z kręgu podejrzanych, gdyż w jego pokoju nie znaleziono niczego, co pozwalałoby na otwarcie drzwi gabinetu bez posiadania karty. Luc był przekonany, że gdyby Theo miał jakieś urządzenie, które mogłoby do tego służyć, znaleziono by je. Przecież Lazar nie pozbył się nawet zakrwawionego habitu. W gabinecie nie znaleziono również żadnych odcisków palców innych, niż należących do inkwizytora. Oznaczało to, że albo morderca nosił rękawiczki, albo wytarł dokładnie wszystko, czego dotykał. Na blacie biurka znaleziono ślady talku, czyli zabójca rzeczywiście używał rękawiczek. Nie było ich jednak w pokoju Theo. Wszystko to stawiało w nowym świetle słowa świadka, który zeznawał na procesie. Człowiek ów, laborant, zgłosił się krótko po tym, gdy każdego, kto mógł pomóc w śledztwie, wezwano do stawienia się w siedzibie Świętego Oficjum. Laborant zeznał, że widział podejrzanego Theodora Lazara tamtej nocy, i że podejrzany miał na rękach krew. Dokładnie rzecz biorąc świadek powiedział: – Miał jakieś ciemne smugi na dłoniach. Teraz, gdy wiem, że inkwizytor Vanzeen nie żyje, myślę, że to mogła być krew. Dlatego przyszedłem. Tylko że zabójca nie mógł mieć krwi na dłoniach, jeśli nosił rękawiczki. Świadek nic o nich nie mówił, a skoro był w stanie dojrzeć twarz podejrzanego, rozpoznać go, a także dostrzec „ciemne smugi” na dłoniach, musiałby również rozpoznać, że te na tych dłoniach są rękawiczki. Nic w tym śledztwie nie trzymało się kupy. Luc miał wrażenie, że prowadzili je kompletni amatorzy, gorzej nawet – skończeni idioci. Tak bardzo się ucieszyli, że znaleźli habit z zakrwawionym rękawem i mają zeznania naocznego świadka,
że zupełnie zignorowali pozostałe dowody. Jako ostatnie Lucillus przeanalizował nagrania z więziennych kamer. Oglądał je wielokrotnie, klatka po klatce. Starał się znaleźć coś, cokolwiek, co rzuciłoby światło na postać w czarnym habicie, przemykającą korytarzami. Jedno było pewne: kimkolwiek ten człowiek był, z pewnością nie był to Theodor Lazar. Zabójca poruszał się pewnie, ani razu nie odwrócił twarzy do kamery, jakby znał doskonale ich położenie. O ile Luc wiedział, Theo nie był w więzieniu do dnia, gdy go tam sprowadzono w roli oskarżonego o zabójstwo inkwizytora. Morderca był przygotowany na każdą okoliczność, pomyślał Luc oglądając po raz setny nagranie z więzienia. Oczy już mu się kleiły, nie pomagał nawet czwarty kubek kawy. Już chciał wyłączyć terminal i iść spać, gdy coś zwróciło jego uwagę. Zabójca miał bardzo charakterystyczny chód. Powolny i dumny. Ten chód kojarzył się Lucillusowi z kimś, ale nie wiedział z kim. Mózg odmówił już współpracy. Połączył chód z osobą dopiero pod koniec procesu. Gdy ogłoszono wyrok skazujący Theo Lazara na śmierć przez powieszenie, Luc spojrzał za siebie i do góry, gdzie na galerii siedział patriarcha i obserwował proces. Gdy Luc uniósł wzrok, dostojnik właśnie podnosił się z krzesła. Po chwili wyszedł, a asystent zmarłego inkwizytora nie był w stanie się ruszyć. Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła, a po plecach przebiega dreszcz. Patriarcha!, pomyślał Luc. To był on! To on zamordował Vanzeena i pomógł w ucieczce Ateronowi Kernowi! W pierwszym odruchu chciał się udać z tą nowiną do pułkownika Tagersa, po głębszym zastanowieniu doszedł jednak do wniosku, że to nie ma sensu. Nie posiadał żadnych solidnych dowodów, jedynie domysły i poszlaki. Poza tym miał zamiar oskarżyć samego patriarchę, kto by mu uwierzył? W najlepszym razie uznano by go za obłąkanego, w najgorszym - mógł podzielić los Theo. Luc był pewien, że gdyby publicznie wystąpił przeciwko patriarsze, ten postarałby się zamknąć mu usta raz na zawsze. Nie tędy droga. Był pewien, że to patriarcha stał za zabójstwem inkwizytora i uwolnieniem Kerna, choć nie był w stanie tego udowodnić. No i pozostawało pytanie, dlaczego dostojnik miałby zabić Vanzeena i zaaranżować ucieczkę Kerna? Tylko Ateron znał odpowiedź. I tylko on, zeznając przed Świętym Oficjum, mógł
pogrążyć patriarchę. Lucillus Rovtoy postanowił odnaleźć Aterona Kerna i sprowadzić go przed oblicze trybunału Świętego Oficjum, a w tym celu zdecydował się posłużyć Theodorem Lazarem, niesłusznie skazanym za morderstwo.
***
Samochód wiozący Lucillusa Rovtoya i Theo Lazara w końcu się zatrzymał. Luc otworzył drzwi i wdepnął w kałużę. Zaklął pod nosem, gdy poczuł strugi deszczu na twarzy. Jeszcze niedawno był taki piękny dzień, a teraz, wieczorem, niebo zasnuły ciężkie, ołowiane chmury i lało jak z cebra. Zapowiadali burze. Luc zabrał z samochodu sportową torbę i przewiesił ją sobie przez ramię. Naciągnął kaptur na głowę, skurczył się na ile mógł i szybkim krokiem ruszył do szerokich, przeszklonych drzwi ukrytych pod baldachimem. Torba obijała mu się o udo. Schowawszy się przed deszczem odwrócił się i poszukał wzrokiem Theo. Ten stał zdezorientowany na pustym chodniku, moknąc. Asystent Vanzeena machnął niecierpliwie na Lazara. Widząc, że ten się w końcu ruszył, wszedł do wnętrza budynku. Drzwi otworzył przed nim ubrany w liberię odźwierny. Znaleźli się w przestronnym, jasno oświetlonym holu. Theo po raz pierwszy w życiu widział wnętrze luksusowego hotelu. Stąpając niepewnie po marmurowych kafelkach, rozglądał się ciekawie dookoła. Hol przywodził mu na myśl trójnawowy kościół. Wraz z Luciem szedł środkową „nawą”, między smukłymi kolumnami, wprost ku biurku portierów. Było ich troje, w tym jedna kobieta, drobna blondynka. Ubrani byli bardzo elegancko, nawet kobieta miała pod szyją zawiązany krawat w stonowanych kolorach. Między kolumnami po lewej stronie Theo dostrzegł kanapy i fotele ze skóry. Siedzący na nich ludzie czytali poranne wydania gazet popijając kawę z małych filiżanek stojących na blatach szklanych stolików lub rozmawiali między sobą ściszonymi głosami. Po prawej znajdowały się windy oraz wejście do hotelowej
restauracji oraz baru. Luc nagle się zatrzymał, a Theo niemal na niego wpadł. Stali przed recepcją. – W czym mogę pomóc? – zapytała kobieta z urzędowym uśmiechem na twarzy. – Lucillus Rovtoy – przedstawił się Luc. Wcześniej rozważał podanie fałszywego nazwiska, ale zdobycie dokumentów było trudne, drogie i niebezpieczne. Poza tym było mało prawdopodobne, aby ktoś sprawdzał jego rozkład dnia i co robił poza kompleksem Katedry. – Mam zarezerwowany dwuosobowy pokój. – Oczywiście – odparła kobieta, stukając w klawiaturę. – Mogę prosić panów karty identyfikacyjne? – On jest ze mną – powiedział Luc kładąc na ladzie swoją kartę. – Będę potrzebowała również kartę tego pana – odrzekła recepcjonistka, patrząc podejrzliwie na pomarańczowy strój Theo. Luc nachylił się w jej stronę. – Masz córkę, o ile się nie mylę – stwierdził mówiąc ściszonym głosem. – Izabelle, ma teraz osiem lat. Jednak nie jesteś mężatką. Samotnej matce z nieślubnym dzieckiem nie może być łatwo, prawda? Mam nadzieję, że przełożeni znają twoją trudną sytuację i wspierają cię. Kobieta zbladła. O Izabelle nie wiedział nikt z jej pracy. Gdyby wyszło na jaw, że ma nieślubne dziecko, mogła stracić posadę. Prawie na pewno by ją straciła. Znała swojego kierownika. Był dobrym człowiekiem, ale nie tolerował kłamstwa. Gdyby na samym początku powiedziała mu o Izabelle, może mimo to dostałaby tę pracę, ale wtedy nie wiedziała, czy może mu zaufać. Doświadczenie podpowiadało jej, że mówienie prawdy nie zawsze jest dobrym pomysłem, a teraz było już zdecydowanie za późno. Niezamężna kobieta z dzieckiem w oczach Kościoła była ladacznicą i tylko na taki los zasługiwała. Obie znalazłyby się na ulicy. – Kim jesteś? – zapytała, przerażona. – On jest ze mną – powtórzył Luc, wskazując na Theo, który był niemal tak
samo wstrząśnięty, jak kobieta. Lucillus nie czuł się dobrze grożąc recepcjonistce, ale nie miał wyjścia. Nigdy nie wykorzystywał swojej pozycji dla osobistych celów, uważał to za niewłaściwe. Teraz jednak nie miał wyboru, rozpoczął niebezpieczną grę, w której nie było miejsca na skrupuły. Recepcjonistka postukała w klawiaturę, po czym oddała Lucowi kartę identyfikacyjną. – Pokój dwieście pięć, drugie piętro – powiedziała, kładąc na kontuarze kartę magnetyczną. – Życzę miłego pobytu – dodała, zdobywając się na służbowy uśmiech. Luc i Theo udali się w stronę wind. Gdy drzwi kabiny otworzyły się na drugim piętrze, ich oczom ukazał się długi, szeroki i jasno oświetlony korytarz. Jego środkiem biegł dywan w geometryczne wzory. Rovtoy bez trudu odnalazł drzwi pokoju dwieście pięć, otworzył je kartą otrzymaną od recepcjonistki i wszedł do środka. Theo, nie widząc innego wyjścia, ruszył za nim. Asystent inkwizytora zapalił światło. – Wybrałem ten hotel, bo nikt cię nie będzie w nim szukał – powiedział, rzucając kartę na szafkę stojącą w krótkim przedpokoju. – A już na pewno nie pod moim nazwiskiem. Pokój był duży, mieściły się w nim dwa łóżka, a przy każdym z nich szafka. Na ścianie naprzeciwko wisiał czterdziestocalowy telewizor, obok stał barek i szafa na ubrania. Przy oknie znajdowały się dwa wygodne fotele i stół między nimi. Na blacie leżały najnowsze wydania najważniejszych francuskich dzienników. Na półce między łóżkami stała wieża. Drzwi w przedpokoju prowadziły do łazienki. Luc ściągnął kaptur i usiadł w jednym z foteli. Obok postawił torbę, po czym z kieszeni wyjął telefon i wybrał numer. Po dwóch sygnałach ktoś odebrał. – Dwieście pięć – rzucił Rovtoy i rozłączył się.
Theodor stał na środku pokoju, zdezorientowany. – Siadaj – powiedział Luc wskazując drugi fotel. Theo posłusznie zajął miejsce. – Zapewne zastanawiasz się, dlaczego cię wyciągnąłem z lochów Inkwizycji i sprowadziłem tutaj – ciągnął Rovtoy. Lazar skinął głową, patrząc nieufnie na asystenta Vanzeena. Czuł się zdezorientowany i przestraszony. Kiedy komora deprywacyjna została otwarta, był pewien, że czas na egzekucję. Teraz nie wiedział co myśleć. – No cóż, powiem krótko – Luc splótł dłonie między kolanami i pochylił się w fotelu. Wzrokiem świdrował Theo. – Nie wierzę, abyś zamordował inkwizytora Vanzeena. Lazarowi serce zaczęło bić w przyspieszonym tempie. Dotknął prawego policzka, gdzie wciąż widoczny był siniak, który powstał po tym, jak Luc uderzył go podczas przesłuchania. – Wiem – stwierdził Rovtoy. – Moje ówczesne zachowanie przeczy temu, co teraz mówię. Jednak przeanalizowałem dogłębnie dowody przeciwko tobie i stwierdziłem, że są niewiarygodne. Wszystko, co mają przeciwko tobie to poszlaki. – Ale… zostałem skazany – powiedział Theo. – Znaleźli habit… – Tak, habit, który był na ciebie za duży, za to nie znaleźli lateksowych rękawiczek – rzucił Luc. – Mam dowody na to, że zabójca takich używał. – To nie byłem ja – szepnął Lazar. – Ciągle to powtarzałem. To nie byłem ja. Luc uważnie się przyjrzał skazańcowi. Nagle zwątpił w to, że Theo będzie pomocny. Czyżbym popełnił błąd? – Wierzę ci – powiedział na głos. – Ale musisz się wziąć w garść. To jeszcze nie koniec. Potrzebuję twojej pomocy, ale jeśli dojdę do wniosku, że jesteś
bezużyteczny, trafisz na szubienicę. Rozumiesz? Twardy wzrok Rovtoya przeszywał Theo. Ten przełknął ślinę, zamknął oczy i energicznie pokiwał głową. Po chwili spojrzał Lucowi w oczy. – Rozumiem. – Dobrze. Zrozumiesz więc również to, że nie mogę ci w pełni zaufać. Muszę mieć zabezpieczenie, że nie uciekniesz, gdy powiem ci co wiem i zostawię w tym pokoju. W tym momencie rozległo się pukanie. – Idealne wyczucie czasu – ocenił Luc podchodząc do drzwi. Za progiem stał człowiek, którego Theo nie znał. Był średniego wzrostu, siwowłosy, a na nosie miał okulary w drucianych oprawkach. Rovtoy gestem zaprosił mężczyznę do środka. Lazar zauważył, że nieznajomy w dłoni trzyma torbę. Ten widok go zaniepokoił. – Ten człowiek zapewni mi twoją pełną współpracę – rzekł Luc. Mężczyzna przelotnie spojrzał na Theo. Bez słowa podszedł do stołu, położył na niej swoją torbę i rozpiął. Wyjął ze środka aplikator pneumatyczny i niewielką ampułkę. Urządzenie wyglądało jak pistolet. Srebrzysta obudowa połyskiwała złowrogo. – Co to jest? – zapytał Theo. Starał się, żeby jego głos był spokojny, ale obawiał się, że nie do końca mu się to udało. Mężczyzna w tym czasie załadował ampułkę. – To, mój drogi – powiedział Luc, wskazując aplikator – jest moja gwarancja. Niewielki nadajnik, który zawsze powie mi, gdzie jesteś. Tymczasem nieznajomy mężczyzna był gotów. Poprawił okulary i spojrzał na Luca unosząc brwi. – W biceps, jak zawsze? – zapytał.
Miał niski, chropowaty głos. Theo kojarzył się z dźwiękiem, jaki wydaje chrzęszczący pod butami żwir. – Nie – odparł Rovtoy. – Tutaj. Dotknął miejsca pod sercem. Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego. – Tam? Ależ… To może się okazać niebezpieczne… – Wiem – przerwał mu Luc. – Rób, jak mówię. Mężczyzna spojrzał na Lazara. – Podnieś koszulę – rzucił, podchodząc z aplikatorem w dłoni. Theo ze strachem popatrzył na Luca. Ten przyglądał się z kamienną twarzą. – Masz wybór – stwierdził. – Albo to, albo szubienica rankiem. Skazaniec zamknął oczy. Wstrząsnął nim dreszcz na wspomnienie drewnianej konstrukcji, którą mijali jadąc tu samochodem. Powoli uniósł szarą, więzienną koszulę. Mężczyzna przyklęknął przed nim. Przesunął dłonią po klatce piersiowej Theo, próbując wymacać żebra. W końcu przystawił pistolet i pociągnął za spust. Lazar z sykiem wciągnął powietrze. – Zrobione – rzucił nieznajomy, wstając. Wrzucił aplikator do torby i wyjął z niej palmtopa. Podał go Rovtoyowi i ruszył do drzwi. – Dziękuję – powiedział Luc, odprowadzając go. Zamknął za nim drzwi i wrócił na fotel. Przez chwilę przyglądał się Theo, który trzymał się za miejsce, gdzie wstrzyknięto mu nadajnik. – Jak się czujesz? – Chyba dobrze – stwierdził Theo niepewnie. Luc dotknął powierzchni palmtopa. Mały ekran rozjaśnił się. Wyświetlił się na nim fragment planu Paryża, a w samym środku pulsowało małe, czerwone
światełko. W rogu podane były dokładne współrzędne geograficzne czerwonego punktu. – Doskonale – mruknął Luc. Wyłączył urządzenie i schował je do kieszeni. – Teraz możemy porozmawiać o konkretach – stwierdził, odwracając się do Theo. – Nie zamordowałeś inkwizytora Vanzeena, tego jestem pewien. Wiem, kim jest zabójca i kto pomógł Ateronowi Kernowi w ucieczce. Jednak aby tego dowieść, muszę odnaleźć Kerna i wydusić z niego zeznania. Sam nie mogę tego zrobić, zwróciłbym na siebie uwagę, a tego pragnę uniknąć za wszelką cenę. Dlatego ty musisz mi pomóc. Jeśli odmówisz, wrócimy do więzienia Inkwizycji i rankiem zawiśniesz. Więc? – Zgadzam się – powiedział Lazar bez zastanowienia. Luc się uśmiechnął. – Miałem nadzieję, że taką odpowiedź usłyszę. Twoim zadaniem jest odszukać Aterona Kerna. On jest kluczem. Jeśli ci się to uda, będziesz wolnym człowiekiem. Zarzuty morderstwa i pomocy zbiegowi w ucieczce zostaną oddalone, a ja się postaram, abyś otrzymał stosowną nagrodę. Na początek skrócony nowicjat i posada w paryskim trybunale Świętego Oficjum. Brzmi dobrze? – To jest marchewka – powiedział powoli Theo. – A gdzie kij? Łagodne do tej pory spojrzenie Luca stwardniało. – Jeśli mnie spróbujesz oszukać - zginiesz. – W każdej chwili będę wiedział, gdzie jesteś. Rovtoy pamiętał dobrze, że Ateronowi w jakiś sposób udało się pozbyć nadajnika i wyprowadzić w pole Gwardię. Nie zamierzał pozwolić na to Theo, dlatego kazał wszczepić mu nadajnik pod sercem. Jakakolwiek próba ingerencji, wyjęcia urządzenia, wiązała się z dużym niebezpieczeństwem. Poza tym chip zawierał jeszcze jedną, małą, lecz śmiertelną niespodziankę. Theo kiwnął głową, na znak, że rozumie.
– Twoje skazanie opierało się na jednym – podjął asystent inkwizytora. – Na zeznaniu świadka, który rzekomo widział cię w noc morderstwa, a który zniknął następnego dnia po ogłoszeniu wyroku. Dzięki temu zeznaniu pozostałe dowody zamiast budzić wątpliwości śledczych, jedynie potwierdzały ich domysły. Zachowywali się, jakby mieli klapki na oczach. Człowiek, który zeznawał przeciwko tobie, był laborantem w szpitalu wojskowym na terenie kompleksu Katedry. Myślę, że powinieneś zacząć od niego. Ktoś go nakłonił do zeznań, ja chcę wiedzieć kto. Nie był zbyt sprytny, kupił na swoje nazwisko bilet autobusowy do Lyonu. Tam zaczniesz. – Jak mam go odnaleźć? – zapytał Theo. – Nigdy czegoś podobnego nie robiłem. – Facet ma tam rodzinę – odparł Luc. – Ciotkę i wuja. Wyciągnął z kieszeni kurtki kopertę. Położył ją na stole i pchnął w stronę Theo. – Tu masz pieniądze i dane człowieka, którego szukasz, a także adres jego rodziny. Kiedy go znajdziesz, zadzwonisz do mnie. Podał Lazarowi telefon. – W pamięci ma tylko mój numer. Nie próbuj dzwonić z żadnego innego telefonu, ten gwarantuje bezpieczne, szyfrowane połączenia. Miej go zawsze przy sobie, być może będę chciał do ciebie zadzwonić z nowymi informacjami. To wszystko. Pokój jest opłacony na noc. Rovtoy wstał. Z kieszeni habitu wyjął pistolet. Wyciągnął z niego magazynek i położył broń oraz amunicję na stole. Wolał być ostrożny na wypadek, gdyby skazańcowi przyszło do głowy strzelić mu w plecy. – Może ci się przydać. Wiem, że przeszedłeś podstawowe szkolenie, więc sobie z nim poradzisz – powiedział. – W tej torbie znajdziesz ubrania na zmianę. Przebierz się, twój drelich będzie mi potrzebny. – Kto jest mordercą? – rzucił Theo, wykonując polecenie Luca. – Znajdź Aterona Kerna – odparł. – A teraz wybacz mi, ale muszę iść. Jutro mam dopilnować twojej egzekucji.
– Co masz na myśli? – Rozumiesz chyba, że egzekucja musi się odbyć. Gdyby się nie odbyła, pojawiłyby się pytania, których mam zamiar uniknąć. Wierz mi, Paryż pełen jest ludzi, za którymi nikt nie będzie tęsknił. To powiedziawszy, Luc wyszedł, zabierając ubranie i pozostawiając oszołomionego Theodora Lazara sam na sam z jego myślami.
***
– Budzi się. Kobiecy głos przebijał się do Aterona, jakby dochodził gdzieś z daleka. Znajomy głos. – Najwyższy czas. Inny głos. Męski, obcy. Otworzył oczy i zamrugał. – Dzień dobry – powiedział mężczyzna. Ateron obrócił lekko głowę i spróbował zogniskować wzrok na właścicielu głosu. Poczuł mdłości i zwymiotował na poduszkę. – No to trzeba posprzątać… Siostro!
***
Ranek następnego dnia wstał chłodny. Znad Sekwany nadciągały pasma mgły. Była tak gęsta, że wydawało się jakby Ile de la Cité była otoczona przez nieskończone, białe morze. Patriarcha był zafascynowany tym widokiem. Stał na
balkonie swojej wieży usiłując dostrzec niewidoczny, choć tak bliski brzeg stałego lądu. Jedynym znakiem, że tam był, ukryty za mleczną kurtyną, był dochodzący stamtąd przytłumiony zgiełk żyjącego miasta. Sama wyspa była za to nienaturalnie cicha, jakby przyczajona w oczekiwaniu na coś ważnego. I rzeczywiście cały kompleks Katedry, z patriarchą na czele, czekał. Czekał na egzekucję Theodora Lazara, mordercy inkwizytora Vanzeena. Ze swego balkonu hierarcha miał doskonały widok na szubienicę wznoszącą się na placu przed Katedrą. W przeciwieństwie do egzekucji Doskonałego, tej nie obwieszczono w całym Paryżu. Była zamknięta dla zwykłych obywateli, niemniej zebrał się spory tłum żołnierzy, gwardzistów, mnichów oraz członków trybunału Świętego Oficjum. Patriarcha dostrzegł w pierwszym rzędzie Lucillusa Rovtoya. Stał ze spuszczoną głową, ale podniósł ją i spojrzał na patriarchę, jakby poczuł na sobie jego wzrok. Po chwili odwrócił się. Patriarcha podążył za nim wzrokiem. Otwarto bramę oddzielającą wojskową część wyspy od terenu Inkwizycji. Wyjechała zza niej więzienna furgonetka. Patriarcha uśmiechnął się. Za chwilę będzie po wszystkim. Samochód jechał powoli, jakby kierowca chciał dostarczyć skazańcowi dodatkowej udręki. W końcu zatrzymał się koło szubienicy. Drzwi z tyłu otworzyły się i ze środka wyskoczyło dwóch mężczyzn w uniformach więziennych strażników. Trzeci prowadził przed sobą skazańca. Biedak wił się i wyrywał. Na głowie miał kaptur, a sądząc po braku krzyków, był też zakneblowany. Ręce miał związane na plecach. Dwóch stojących już na placu wartowników pomogło zejść z samochodu skazańcowi. Więzień bardziej wypadł, niż zszedł, lecz strażnicy sprawnie go złapali. Potem każdy wziął go pod jedno ramię i wspólnie zaprowadzili na platformę, z której wyrastała szubienica. Trzeci strażnik z odbezpieczoną bronią w ręku zamykał mały pochód. Lucillus Rovtoy opuścił swoje miejsce w pierwszym rzędzie i ruszył za nimi. Skazaniec potykał się niemal o każdy stopień drewnianych schodów, ale wartownicy za każdym razem niewzruszenie podnosili go i prowadzili dalej. W końcu stanęli na platformie, gdzie czekał już kat w towarzystwie księdza. Twarz kata zasłaniała biała maska z wyciętymi otworami na oczy. Sprawdzał węzeł,
gdy podprowadzono więźnia. Gdy stanął dokładnie na zapadni, kat sprawnym ruchem zarzucił mu pętlę na szyję. Kiedy więzień poczuł zaciskający się sznur, zaczął się jeszcze mocniej rzucać, ale strażnicy trzymali go mocno. Luc stanął przed skazańcem, wpatrując się w narzucony na głowę więźnia czarny worek. – Theodorze Lazarze! – zaczął donośnym głosem, aby wszyscy go słyszeli. – Prawomocnym wyrokiem paryskiego trybunału Świętego Oficjum zostałeś uznany winnym szerzenia herezji, pomocy w ucieczce heretykowi Ateronowi Kernowi oraz zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem inkwizytora Alexandra Vanzeena. Karą za te zbrodnie jest śmierć przez powieszenie. Niech Bóg zlituje się nad twoją duszą. Lucillus odsunął się o dwa kroki. Kat czekał przy dźwigni zwalniającej zapadnię. Do skazańca zbliżył się ksiądz. Odmówił krótką modlitwę za duszę nieszczęśnika, zakończył znakiem krzyża i stanął obok Luca. Patriarcha nie mógł tego widzieć, ale spodnie więźnia pociemniały w kroczu i na nogawkach. Przestał się już rzucać, teraz już tylko trząsł się przerażony, świadomy nieuniknionego końca. Luc skinął głową i kat pociągnął za dźwignię. Zapadnia otworzyła się z trzaskiem, skazaniec spadł. Sznur naprężył się, kręgosłup pękł z suchym trzaskiem i ciało zawisło metr nad ziemią. Przez chwilę wstrząsały nim ostatnie drgawki, ale ustały szybko. Było niesamowicie cicho. Jedynym dźwiękiem jaki roznosił się we mgle, było skrzypienie sznura, na którego końcu kołysało się ciało. Już po wszystkim, pomyślał patriarcha. Theodor Lazar nie żyje. Dostojnik poczuł ulgę. Wreszcie się skończyło, a jego sekret był bezpieczny. Zastanawiał się, co się dzieje z Ateronem. Gdzie jest i co robi? Zapewne wciąż zachodzi w głowę, dlaczego patriarcha umożliwił mu ucieczkę z lochów Inkwizycji. Tłum spod szubienicy zaczął się rozchodzić. Rozdzielał się na małe grupy, wewnątrz których dyskutowano o egzekucji. Teraz przyszła pora na grabarzy, których zadaniem było odciąć ciało ze sznura oraz je spopielić. Patriarcha widział ich, zbliżających się do szubienicy z noszami, na których leżał czarny worek. Później zapakują go do więziennej furgonetki i wywiozą do jednego z paryskich krematoriów. Nie będzie urny. Prochy zostaną rozrzucone nad
Sekwaną, aby spłynęły do morza, a wszelka pamięć o Theo Lazarze zanikła razem z nimi. Tego patriarcha już nie musiał widzieć. Wrócił do swojej komnaty, zamykając drzwi balkonu przed napierającą zewsząd mgłą.
***
– Jak się czujesz? Znów ten obcy, męski głos. Troskliwy, łagodny. Ponownie otworzył oczy i ujrzał pochyloną nad sobą twarz. Mężczyzna uśmiechał się lekko. Ta twarz wydała się Ateronowi znajoma, ale nie potrafił określić dlaczego. Znów poczuł mdłości, ale udało mu się nad nimi zapanować. Nieznajomy musiał to zauważyć, ponieważ powiedział: – To pozostałości znieczulenia. Wkrótce miną. – Gdzie jestem? – W szpitalu. Prywatnym i niedostępnym dla wszystkich. Ateron rozejrzał się po pokoju. W kącie dostrzegł drugiego mężczyznę, lekarza sądząc po białym kitlu. Stał nieruchomo, z założonymi rękami i przyglądał się pacjentowi. – Kim jesteś? – zwrócił się Ateron do swojego rozmówcy. – Nazywam się Gideon Kerival. Jestem Wielkim Mistrzem Zakonu Syjonu. skę, jednego z moich seneszali, już poznałeś. W polu widzenia Aterona pojawiła się inna twarz. Smagła i okolona burzą czarnych włosów.
– Hej – powiedziała sca. Ateron rozpoznał głos. To ją słyszał wcześniej, gdy się obudził po raz pierwszy. Bez wątpienia była to kobieta, która przesłuchiwała go w Chartres. Poderwał się gwałtownie i zakręciło mu się w głowie. Kerival chwycił go za ramiona i delikatnie ułożył z powrotem na łóżku. – Spokojnie – powiedział. – Musisz odpoczywać. Jesteś świeżo po operacji. Nikt cię tu nie skrzywdzi. – Ona próbowała mnie zabić! – zawołał Ateron. – W zasadzie to uratowałam ci życie – odpowiedziała kobieta z czarującym uśmiechem. – To mój towarzysz nalegał, żeby cię zastrzelić. Kern starał się zapanować nad szalejącym sercem. sca, pomyślał. A więc tak się nazywała. Nigdzie w pobliżu nie widział mężczyzny, który pociągnął za spust. To go nieco uspokoiło. Kerival puścił jego ramiona. Ateron przez chwilę trawił rewelacje, które właśnie usłyszał. – Jakiej operacji? – spytał, a po chwili dodał: – Zakon Syjonu? – Widzę, że jesteś zakłopotany. Pozwól, że odpowiem najpierw na drugie pytanie – Kerival przysunął sobie krzesło i usiadł przy łóżku. – Jak już mówiłem, jestem Wielkim Mistrzem Zakonu. A ty jesteś w naszym szpitalu. Mamy bardzo dobry zespół medyczny, naprawdę. Pozwolę sobie powiedzieć, że trafiłeś tu w samą porę. – Zakon Syjonu? – powtórzył Kern. – Przecież on nie istnieje… Gideon odwrócił się i z udawanym zdziwieniem spojrzał na skę. – Słyszałaś coś podobnego? Nie istniejemy! – To ci niespodzianka… Kerival roześmiał się i znów spojrzał na Aterona. – Spokojnie. Możesz być pewien, że odpowiem na wszystkie twoje pytania. Gdy
tylko nabierzesz sił, zabiorę cię do mojego domu. Będziemy mieli wiele czasu na rozmowę. Co ty na to? Ateron skinął głową. – Jak tu trafiłem? I gdzie w ogóle jest to „tu”? – Mnóstwo pytań, jak na kogoś, kto dopiero co się obudził – mruknął mężczyzna. – Ale myślę, że na te akurat powinieneś poznać odpowiedź jak najszybciej. Przywiozła cię sca. Prosto z Paryża. Odnaleźli cię tamtejsi członkowie Zakonu. – Działacie w Paryżu? – Pod samym nosem patriarchy – odparła sca i puściła oko do Aterona. – Jezu… – W każdym razie – ciągnął Kerival – szukaliśmy cię i znaleźliśmy. Na szczęście. sca uratowała ci życie. – Jak to? – Wyciąłeś sobie nadajnik z ramienia – wyjaśniła kobieta. – Choć bardziej odpowiednie słowo to „wyszarpałeś”. Nie wiem, czego użyłeś, ale wdało się zakażenie. Paskudne. – Powiem wprost, bo nie ma sposobu, żeby to złagodzić – wtrącił Kerival. – Musieliśmy amputować ci rękę powyżej łokcia. – Co?! – wrzasnął Ateron. Odgarnął kołdrę. – Kurwa mać! Zaczął się rzucać na łóżku. – Co to jest, do kurwy nędzy?! – Doktorze!
Lekarz odkleił się od ściany i podbiegł do łóżka. Z kieszeni fartucha wyjął zawczasu przygotowaną strzykawkę, wsunął jej koniec w końcówkę kroplomierza i wcisnął tłok. Ateron przez chwilę jeszcze rzucał się w pościeli, lecz z każdym ruchem coraz słabiej. Wreszcie oczy odjechały mu w tył czaszki i zasnął. – Będą z nim problemy – mruknęła sca. – Nie spodziewałem się niczego innego – stwierdził Wielki Mistrz. – Znalazł się w obozie wroga i stracił rękę. Jak ty byś się zachowała. – Nie jesteśmy jego wrogami – żachnęła się Malusardi. – Uratowaliśmy mu życie. – On jeszcze tego nie rozumie. Jeszcze niedawno byliśmy dla niego heretykami, terrorystami. Nie zmieni nastawienia w ciągu kilku minut po przebudzeniu. – Mam nadzieję, że szybko się do nas przekona. – Ja również, moja droga – odparł Gideon Kerival wpatrując się w twarz Aterona. – Ja również.
***
Lucillus zamknął drzwi swojego pokoju. Podszedł do niewielkiej szafki i wyjął z niej butelkę czerwonego wina i kieliszek. Rzadko pijał alkohol, ale akurat dziś czuł, że tego potrzebuje. Usiadł w fotelu, zzuł buty i westchnął. Na zewnątrz zapadał już zmierzch, a on był bardzo zmęczony. To był długi dzień. Rankiem powiesił niewinnego człowieka, kloszarda zgarniętego prosto z ulicy. Gdy go znalazł wychodząc z hotelu, w którym zostawił Theo, żebrak był pijany w pestkę i zupełnie nieświadomy tego, co się z nim dzieje. Został wprowadzony w kapturze, tak jak wyszedł Lazar i w jego więziennym drelichu, więc gdyby ktoś chciał przejrzeć nagranie z monitoringu, nie zauważy nic podejrzanego.
Samo wyprowadzenie więźnia nie nastręczało trudności. Wszak był asystentem Wielkiego Inkwizytora okręgu Paryż, miał niemal nieograniczone uprawnienia. Kto, poza patriarchą, śmiałby kwestionować jego działania i rozkazy? Śmierć Vanzeena w dziwny i nieoczekiwany sposób przydała Lucowi autorytetu. Nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć, gdyby ktoś zapytał dlaczego w ogóle i dokąd zabrał skazańca? Czy ktokolwiek miałby odwagę zadać podobne pytanie? Więziennym strażnikom powiedział, że chce spędzić ze skazańcem parę chwil na osobności, bez świadków i kamer. Ich jedyną reakcją była chęć przyłączenia się. Lekarzowi, który wszczepił Lazarowi nadajnik, wmówił, że Theo jest tajnym współpracownikiem i infiltruje pod przykrywką pewną sektę. To wszystko już nieważne. Egzekucja została wykonana, człowiek, o którym sądzono, że jest winny śmierci inkwizytora Vanzeena, nie żył. Nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań. Rovtoy wyjął z szuflady biurka palmtopa. Mała, czerwona kropka wciąż znajdowała się na środku ekranu, ale wyświetlana wokół mapa okolicy oraz współrzędne geograficzne zmieniły się. Theo był na dworcu autobusowym. Dobrze. Kieliszek był już pusty. Luc sięgnął po butelkę i znów go napełnił. Czuł bardzo mocną potrzebę wyspowiadania się, wyznania grzechów, oczyszczenia. Wszak popełnił dziś morderstwo. W słusznej sprawie, jak wierzył i dla większego dobra, ale jednak. Nie wiedział nawet jak ów kloszard miał na imię. Przebrał go w więzienny strój, związał, zakneblował i nałożył kaptur na głowę, gdy ten był wciąż nieprzytomny na skutek nadużycia alkoholu. Rankiem, przed egzekucją, osobiście poszedł i sprawdził, czy wszystko jest tak, jak powinno być. Powiedział strażnikom, że to dodatkowa kara. Więzień miał tylko czuć, że jest prowadzony, ale nie widzieć, gdzie jest i jak długo jeszcze to potrwa. Zdjął kloszardowi worek z głowy i przez chwilę patrzył mu w oczy. Widział w nich śmiertelne przerażenie i brak zrozumienia. Nie wiedział, gdzie jest, ani co się z nim stanie. Kaptur tak naprawdę był dla niego łaską. Do ostatniej chwili miał nie wiedzieć, że umrze. Luc założył mu go z powrotem i wyszedł z celi. Pociągnął łyk wina. Pamiętał, jak szybko opuścił lochy Inkwizycji, aby zająć swoje miejsce w pierwszym rzędzie świadków egzekucji. Pamiętał palący wzrok patriarchy, który spoglądał w dół ze swojej wieży. Luc musiał odwrócić wzrok,
bo bał się, że nawet z tak dużej odległości hierarcha dostrzeże jego nienawiść. Na szczęście właśnie wtedy nadjechała więzienna furgonetka. Do ostatniej chwili Luciem wstrząsały nerwy. W każdej chwili coś mogło pójść nie tak. Mogło się wydać, że skazaniec nie jest Theodorem Lazarem, a wtedy to Luc zająłby jego miejsce na szubienicy. Potem, gdy ciało już zawisło, dopilnował, aby pracownicy zakładu pogrzebowego nie zdejmowali kaptura z głowy trupa. Im było to obojętne, ostatecznie i tak miała pozostać jedynie kupka popiołu. Dopiero gdy rozsypał szczątki nad brzegiem Sekwany, Luc poczuł ulgę. Udało się. Teraz Theo miał wolną rękę, aby znaleźć Aterona Kerna. Martwy nie będzie przez nikogo poszukiwany, a jego karta ID została wyczyszczona. Luc tak bardzo chciał się wyspowiadać, czuł, jak życie tamtego człowieka ciąży mu na sercu. Nie mógł jednak tego zrobić. Nie mógł się przyznać do swojego czynu, bo wtedy wszystko pójdzie na marne. Nie mógł tego zrobić. Zaciśnie zęby i przeczeka. Gdy patriarcha zostanie skazany za zabójstwo Vanzeena, wtedy się wyspowiada, a Bóg mu przebaczy. Był tego pewien. Zamknął oczy i spojrzał w przerażone, martwe oczy paryskiego kloszarda.
***
Rankiem Gideon znów przyszedł do Aterona. Wyglądał na zatroskanego. Kern nie spał. Czytał jakiś stary magazyn, który udało mu się wyprosić u pielęgniarki. Zdążył się już do pewnego stopnia pogodzić z faktem, że nie ma ręki. Niepokoiło go, że znajduje się w bazie Zakonu Syjonu i pewnie próbowałby uciec, gdyby miał na to siły i nie brakowało mu dłoni. Z drugiej strony jednak sam szukał Zakonu, prawda? To przez tę jego ciekawość musiał uciekać i znalazł się w rękach organizacji, która miała nie istnieć. Kerival ponownie przysunął sobie krzesło i usiadł. – Musisz się uspokoić – powiedział. – Nie możemy cię bez końca szprycować środkami chemicznymi.
– Co wyście mi zrobili? – zapytał Ateron wpatrując się w protezę lewej ręki. Kształtem i kolorem doskonale imitowała prawdziwe ramię, ale była całkowicie bezwłosa. Tam, gdzie normalnie dało się dostrzec żyły, była jedynie cybernetyczna skóra. Miejsce złączenia, tuż poniżej barku, skrywały bandaże. – Uratowaliśmy ci życie – odpowiedział Wielki Mistrz. – Niestety, ręki nie udało się ocalić. Ta proteza to o wiele więcej, niż mogą się spodziewać inni ludzie w takiej sytuacji. O wiele więcej. – Przecież to tylko kawał plastiku. – Jesteś w błędzie. Ten „kawał plastiku” skrywa w sobie bardzo wyrafinowaną technologię. Rzesza naukowców pracowała nad tym całe lata. Gdy twoje nerwy i nerwy protezy się zaakceptują, będziesz mógł się nią posługiwać, jak prawdziwą. – Nie rozumiem. – Sztuczna ręka. Zamiast kości, ścięgien i mięśni - stal i serwomotory. Nerwy, które nimi poruszają są organiczne. Szczegółów ci nie wyjaśnię, bo to nie na moją głowę. Mogę cię umówić z kimś z zespołu, który to opracował, jeśli chcesz. To prototyp, pierwszy egzemplarz opracowany dzięki pomocy i środkom naszych przyjaciół. Pierwszy krok na drodze cybernetyki, zresztą to nie jedyne zastosowanie tej technologii. Nauka będzie długa i żmudna, ale wierz mi: zapomnisz, że jest sztuczna. – Trudno mi w to uwierzyć. – Przekonasz się. Teraz jednak chciałbym usłyszeć, co się z tobą działo od momentu ucieczki z więzienia Inkwizycji do momentu, gdy odnaleźli cię moi ludzie. – Czy to ważne? – Ateron wzruszył ramionami. – Tak. Przez chwilę w ciszy mierzyli się wzrokiem. W końcu Kern zaczął mówić. – Pierwsze, co zrobiłem, to okradłem jakiegoś żebraka z jego ubrań, żeby nie
rzucać się w oczy. Potem wydłubałem nadajnik, który wciąż miałem pod skórą i wrzuciłem go do studzienki kanalizacyjnej. – Stąd zakażenie – mruknął Gideon. – Zapewne. Drut, którego użyłem, nie był szczególnie czysty… – Co było dalej? – Poszedłem spać. – Tak po prostu? – Tak po prostu. Byłem wykończony, znalazłem jakieś gazety, przykryłem się nimi i zasnąłem. Obudziłem się z gorączką. Rana zakrzepła, ale najmniejsze poruszenie otwierało ją na nowo. – Gdy cię znaleźliśmy, była zaszyta – zauważył Kerival. – I to podobno całkiem nieźle. – Tak miałem szczęście. Trafiłem na innego żebraka, miał na imię chyba Yann. Twierdził, że kiedyś był lekarzem, ginekologiem. Któregoś dnia przeprowadził aborcję u młodej dziewczyny. Niedługo potem odwiedziło go Święte Oficjum. Nie miał pojęcia, skąd mogli się dowiedzieć, ale mieli niezbite dowody. Stracił wszystko i wylądował na ulicy. – To on cię połatał? – Tak. Wieczorem odzyskałem nieco sił i ruszyłem dalej. – Znów kogoś okradłeś, bo ubranie, które miałeś na sobie z pewnością nie należało do żebraka. – Nie jestem z tego dumny – przyznał Ateron. – Ale potrzebowałem pieniędzy, miałem nadzieję, że uda mi się kupić jakiś antybiotyk. Na zapleczu jednego z klubów zauważyłem prostytutkę z klientem. Robiła mu loda, a gdy przyciągał do siebie jej głowę, zauważyłem, że na palcu ma obrączkę. Żonaty facet przyłapany z dziwką wydawał się łatwym celem. Zagroziłem mu pistoletem i Świętym Oficjum. Oddał wszystko.
– Gdy Samuel cię znalazł, byłeś nieprzytomny. – Dasz mi skończyć? – zirytował się Kern. – Oczywiście. Przepraszam. – Nie dotarłem do apteki. Cały ten dzień, szopka pod klubem, wyczerpały moje siły. Dałem radę dojść do budki z naleśnikami. Kupiłem jednego, zjadłem może połowę. Potem nic nie pamiętam. Pewnie gorączka i zakażenie zrobiły swoje. – Tak. Znaleźliśmy cię w ostatnim momencie. Jeszcze godzina, dwie i nie moglibyśmy cię uratować. Dziękuję, że się tym ze mną podzieliłeś. A teraz odpoczywaj. Musisz odzyskać siły. Ateron zdążył już znienawidzić tę frazę. Słyszał ją aż nazbyt często. Miał serdecznie dość lekarzy, pielęgniarek, sterylnych ścian bez okien. – Chcę stąd wyjść – powiedział. – Wkrótce. Naprawdę, już niedługo. Lekarze twierdzą, że już lada dzień będą mogli cię wypisać. Gideon klepnął przyjaźnie Kerna w ramię i wyszedł. Ateron westchnął. Po chwili wstał i poczłapał do toalety. Sztuczna ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała.
***
Gideon siedział w swoim prywatnym gabinecie. Na biurku obok terminala komputerowego piętrzył się stos papierów. Właśnie przeglądał raport z misji, gdy weszła sca. Jak zwykle bez pukania, co irytowało Wielkiego Mistrza, ale już dawno się przekonał, że jego seneszal się tym nie przejmuje. – I co o nim sądzisz? – zapytała bez żadnego wstępu. – O Ateronie? – Gideon odłożył dokumenty. – Jest doskonały, moja droga
sco. Doskonały. Czy willa jest gotowa? – Prawie. – Zachowajcie szczególną ostrożność. Podwójcie straże. Chcę, aby miasteczko stało się twierdzą nie do zdobycia. – Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – Malusardi oparła się o framugę drzwi krzyżując ręce na piersi. Podłapała tę pozę od Wiktora. Kerival odchylił się w krześle. – Muszę zdobyć jego zaufanie. Nie zrobię tego w szpitalu, nie jeśli ma być dla nas przydatny. Ta willa to nasz symbol. Nie ma miejsca lepszego na wprowadzenie nowego członka do Zakonu. – Jesteś pewien, że będzie współpracował? – Tak. Kiedy już pozna prawdę o swoich rodzicach. Stanie się narzędziem mojej zemsty. sca uśmiechnęła się półgębkiem. – Chcesz go urobić, co? Wyjawisz mu zbrodnie jego ojca w nadziei, że pomoże ci go zniszczyć. Gideon zmrużył powieki. – On zdradził Zakon – wycedził przez zęby. – Zdradził rodzinę. Wywrę na nim zemstę, choćby to była ostatnia rzecz, jakiej dokonam. A jego syn mi w tym pomoże.
***
Przez kolejnych kilka dni Ateron pozostał w szpitalu na obserwacji. Próbował zrozumieć to, co się z nim stało. sca odwiedzała go codziennie i wspomagała w wysiłkach, pomimo nieufności Aterona.
Szpital nie przypominał w ogóle kliniki wojskowej kompleksu Katedry, w której Ateron przebywał dwukrotnie. W żadnym pokoju nie było okna. Surowo urządzony, przypominał bardziej bunkier. Kiedy zapytał o to skę, odparła jedynie, że wkrótce zrozumie i nie wracała więcej do tematu. – To takie dziwne – powiedział drugiego popołudnia, gdy siedzieli w szpitalnej świetlicy. – Co takiego? – Wszystko. Cała ta sytuacja. To, że nie próbujesz mnie zabić. sca zaśmiała się. – Nie potrafisz mi tego wybaczyć co? Choć tak po prawdzie, to Wiktor chciał cię zabić. Ja go powstrzymałam. – Aha… – Wtedy, w Chartres, byliśmy po przeciwnych stronach barykady. – Sądzisz, że teraz jesteśmy po tej samej? – Wiele się zmieniło od naszego poprzedniego spotkania. Po raz drugi uratowałam ci życie. Ateron spojrzał na nią uważnie. Już przy ich pierwszym spotkaniu, w Chartres, zauważył, że jest atrakcyjna. Wtedy była spięta, wykonywała misję. Teraz, gdy zachowywała się swobodnie, jej uroda uderzyła go jeszcze bardziej. Kaskada czarnych loków, zielone oczy, ciemna karnacja i ten uśmiech, który zdawał się kpić z całego świata… – Być może. Ale to nie znaczy, że jestem gotów się do was przyłączyć. Jesteście heretykami. Terrorystami. Najbardziej poszukiwanymi przez Kościół ludźmi. Choć oficjalnie nie istniejecie… sca zignorowała słowa Aterona. – Powiedz, co się tak naprawdę stało w Katedrze? Kto zabił Vanzeena? Kto pomógł ci w ucieczce z lochów Świętego Oficjum?
– Inkwizytor nie żyje? – Ateron był zszokowany. – Jak? – Naprawdę nic o tym nie wiesz? Ciekawe… – Mów, co się stało! – Ateron poderwał się z krzesła. Lewa ręka zwisała nienaturalnie wzdłuż tułowia. – Został zastrzelony – odparła sca spokojnie. – W swoim gabinecie. Sądzimy, że zabił go ten, kto pomógł ci uciec. – Niemożliwe. Nie wierzę ci – powiedział Ateron i wyszedł. sca odnalazła go w jego pokoju. Siedział na łóżku, wpatrzony w ścianę. Stanęła za nim i położyła dłoń na jego ramieniu. Drgnął. – Co się stało? – Po prostu nie mogę w to uwierzyć – powiedział Ateron nie odwracając się. – Nie mogę uwierzyć, że Alexander Vanzeen nie żyje. Dlaczego miałby to zrobić? – Kto? Wiesz, kto zabił inkwizytora? – sca usiadła obok. Kern odwrócił się do niej. Nie zdejmując ręki z jego ramienia, spojrzała mu w oczy. – Patriarcha – powiedział.
***
Pascal Defanse miał ciężki dzień. Mieszkał w Lyonie już prawie miesiąc, a wciąż nie mógł znaleźć pracy. Wydawało mu się, że jako były laborant kompleksu Katedry w Paryżu nie będzie miał problemów ze znalezieniem posady, ale się mylił. Na szczęście wujostwo pomogli. Gdyby nie oni, nie stać by go było nawet na wynajęcie tej skromnej kawalerki na przedmieściach. Obiecał, że spłaci dług, gdy tylko zacznie zarabiać, ale okazało się, że to wcale nie jest takie proste. Pieniądze topniały i wkrótce będzie musiał poprosić o kolejną pożyczkę.
Wuj Leon i ciotka Emma wychowali Pascala po śmierci rodziców. Kochali go jak syna. Własnych dzieci nie mieli, bo Emma, siostra matki Pascala, była bezpłodna. To oni namówili go, żeby po skończeniu szkoły wyjechał do Paryża. Twierdzili, że stolica oferuje większe szanse, niż podupadły Lyon. Mieli rację. Teraz wrócił, a oni znów się nim zaopiekowali. Proponowali, żeby zamieszkał u nich, w małym domku, gdzie wciąż był jego pokój, ale odmówił. W Paryżu był niezależny i chciał być nadal. Mimo to często ich odwiedzał. Na pytanie dlaczego wrócił, odpowiedział, że stracił pracę, a dziewczyna go rzuciła. Ciotka i wuj nie wiedzieli, że był gejem, a on nie zamierzał im tego zdradzać. Przyjęli do wiadomości jego kłamstwo, bo nie mieli powodów, aby mu nie wierzyć. Wspiął się po wąskich schodach na pierwsze piętro bloku, w którym wynajmował mieszkanie. W chwili, gdy otworzył drzwi, poczuł, jak czyjaś dłoń zaciska się na jego ustach. Chciał krzyknąć, ale dłoń skutecznie go kneblowała. Napastnik naparł na niego ciałem i znaleźli się w mieszkaniu. Trzask drzwi powiedział Pascalowi, że bandyta zamknął je kopnięciem. – Bądź cicho, to będziesz żył – usłyszał. Poczuł, że coś twardego wbija mu się w kręgosłup. – To jest pistolet. Tylko piśnij, a zginiesz. Dłoń powoli cofnęła się z jego ust. Pascal stał sparaliżowany strachem. – Idź. Defanse sztywnym krokiem ruszył przed siebie, otrzymawszy najpierw szturchnięcie w plecy. Krótki przedpokój, w którego jedną ze ścian wbudowano szafę prowadził bezpośrednio do jedynego pokoju. Panował w nim nieopisany bałagan. Wszędzie walały się puste opakowania po jedzeniu na wynos, stosy ubrań leżały porozrzucane byle gdzie, a obok i na materacu, na którym spał Pascal leżały zdjęcia. Były przeważnie słabej jakości, często rozmazane, a przedstawiały nagich mężczyzn uprawiających seks. – Siadaj – rzucił napastnik i pchnął Pascala na materac. W jego głosie pobrzmiewała pogarda i obrzydzenie.
Defanse upadł na brzuch, a gdy się odwrócił, jego prześladowca zajmował miejsce na jedynym w mieszkaniu fotelu, zrzucając najpierw na podłogę spodnie i koszule. Pascal spojrzał wprost w czarny otwór lufy pistoletu, dopiero potem podniósł wzrok na twarz napastnika i oczy zrobiły mu się jeszcze większe ze strachu. – Znam cię – wyszeptał, wciąż leżąc na plecach. – Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej – mruknął Theodor Lazar zakładając nogę na nogę. Dłoń, w której trzymał pistolet, oparł na kolanie. – W końcu całkiem niedawno zeznawałeś przeciwko mnie. Theo wysiadł na dworcu Lyon Perrache niemal w samo południe następnego dnia po uwolnieniu przez Luca z więzienia Inkwizycji. Przez cały ten czas przetrawiał to, co usłyszał od Rovtoya, ale jedna myśl powracała niczym koszmarny sen. Ktoś mnie wrobił. Był niewinny, a jednak ledwo uniknął szubienicy. Komuś zależało, aby zawisnął. Może nadawał się na kozła ofiarnego ze względu na swą „przyjaźń” z Ateronem Kernem? Inkwizytor wiedział jakie poglądy głosił Kern właśnie dzięki donosom Theo. Ktoś mógł uznać, że w trakcie postępowania śledczy dojdą do wniosku, że Lazar zaraził się heretyckimi ideami, a to pomoże w jego skazaniu. Kimkolwiek był ten tajemniczy ktoś, miał rację. Właśnie tak przedstawiono motyw zabójstwa, a dowody znalezione w pokoju Theo tylko go potwierdzały. Zresztą motyw był drugorzędny wobec zakrwawionego habitu i zeznań świadka, który miał widzieć krew na dłoniach Theo. Krew, której tam nie było. Przez całą noc w Lazarze rosło pragnienie zemsty. Teraz, dzięki Lucillusowi Rovtoyowi znał imię i nazwisko człowieka, który składał fałszywe świadectwo na procesie. Theo wysiadł w Lyonie zdecydowany wytropić laboranta jak chciał tego Luc, ale nie zamierzał się ograniczać tylko do tego. Pistolet w kieszeni lekkiej kurtki ciążył przyjemnie. Odnalezienie Pascala Defanse był dziecinnie łatwe. Laborant nie miał powodów, aby podejrzewać, że może być w niebezpieczeństwie. Spełnił swoje zadanie i
według zleceniodawcy był wolny. Za pieniądze Luca, Theo wynajął w Lyonie samochód i codziennie rano parkował w pobliżu domu wujostwa Pascala. Prawie nic nie jadł i niewiele pił, aby nie musieć opuszczać posterunku za potrzebą. W końcu, w niedzielę, jego wysiłek się opłacił. Około południa zauważył Pascala Defanse idącego chodnikiem w kierunku domu, w którym mieszkał wuj Leon i ciotka Emma. Zamieszkiwali mały i zadbany domek. Z przodu był niewielki, równo przystrzyżony trawnik, z tyłu dało się dostrzec kilka drzew owocowych. Ta dzielnica doznała stosunkowo niewielkich zniszczeń podczas Dżihadu, w przeciwieństwie do centrum Lyonu, które zostało niemal zrównane z ziemią. Gdy znad Loary ruszyła Krucjata, miasto zostało zaatakowane przez partyzancką armię, nie zostawiając okupantom czasu na umocnienie pozycji. Ostre walki toczyły się o każdą piędź ziemi. Kiedy w końcu przybyła Gwardia, z kwitnącego miasta pozostały dymiące ruiny. Lyon długo podnosił się z klęski, ale teraz w końcu wydawało się, że stanie na nogi, głównie dzięki zakładom produkujących na masową skalę podzespoły elektroniczne, a także firmy zbrojeniowe, realizujące wojskowe kontrakty. Pascal przyszedł na niedzielny obiad i zabawił u krewnych kilka godzin. Gdy w końcu wyszedł, żegnany uściskami ciotki, Theo wysiadł z samochodu. Pascal usiadł na ławce, czekając na autobus. Theo wsiadł razem z nim i wysiadł na tym samym przystanku, co on. Szedł za nim w niewielkiej odległości, ale Pascal nie zauważył, że jest śledzony. Żaden z nich nie miał w tej dziedzinie doświadczenia. Gdy Defanse otworzył drzwi swojej klatki schodowej, Lazar był na tyle blisko, że zdołał je przytrzymać, nim się zamknęły. Wspiął się na pierwsze piętro i widział, jak Pascal wchodzi do kawalerki, którą wynajmował. Dopadłby go już wtedy, ale jego plan pokrzyżował starszy pan, schodzący akurat ze śmieciami. Lazar zaklął pod nosem słysząc szczęk zasuwy. Nie miał szans na wyważenie drzwi, poza tym nie chciał wzbudzać podejrzeń niepotrzebnie hałasując. Powiedział sobie, że wróci następnego dnia. Teraz siedział w rupieciarni, którą Pascal nazywał mieszkaniem i celował do niego z pistoletu.
***
W drzwiach szpitalnego pokoju znów stanęła sca. – Jak ręka? – zapytała. – Nadal nie mogę nią ruszać. Tylko mi przeszkadza. Zbędny balast… – Spokojnie. Potrzeba na to czasu. Nie robilibyśmy tego, gdybyśmy uważali, że nie ma sensu. Mówię prawdę. – Sam nie wiem – Ateron wstał i podszedł do ściany. Wiszący na niej plakat przestawiający letni, górzysty krajobraz był jedyną ozdobą tego pokoju. Założył zdrową rękę na plecy. sca obserwowała go, zdumiona. Widziała wiele razy tę pozę u Gideona Kerivala. On również, gdy borykał się z jakimś problemem, lubił stawać przy oknie z rękoma na plecach. Przez chwilę czuła się, jakby to właśnie na niego patrzyła, odmłodzonego o wiele lat. Ona wtedy również była młodsza, a Gideon, Wielki Mistrz Zakonu Syjonu, potrafił być czarujący, jeśli chciał. Uwiódł ją, a ona czuła się, jakby złapała Pana Boga za nogi. Jednak sama sca nie wystarczała Kerivalowi. Oczarowywał i uwodził inne kobiety, a ona nie zamierzała być jedną z wielu. Najpierw postawiła mu ultimatum, a potem, kiedy się okazało, że Wielki Mistrz nie miał zamiaru go przestrzegać – zerwała z nim. Wielu uznawało to za szaleństwo, tylko Dominique Collier, Doskonały, pochwalił jej wybór. Wkrótce potem została jednym z trzech seneszali Gideona, możliwe, że wskutek ingerencji Colliera. A może i sam Gideon poczuł coś na kształt nowego szacunku do niej, za to, że potrafiła mu się przeciwstawić? Proponując jej stanowisko swojego zastępcy powiedział, że dość ma wokół siebie potakiwaczy i pochlebców. Twierdził, że to właśnie przez takich ludzi wielkie mocarstwa słabły i upadały, ponieważ ich przywódcy nie widzieli niczego poza słowami lizusów, którymi się otaczali. On zaś chciał, by Zakon był silny, potrzebował ludzi takich jak sca. Stanowczych, mających swoje zdanie i umiejących go bronić. Brat Gideona, Christopher, był według słów Wielkiego Mistrza bardzo do niego podobny. sca nie potrafiła tego ocenić, ponieważ gdy ona przybyła do Zakonu, Christopher zajmował już stanowisko doradcy poprzedniego patriarchy okręgu Paryż. Poznała go raz, przelotnie, na pogrzebie żony Malcolma Kerivala, Victorii. Zastanawiała się, które z tych cech Ateron odziedziczył po ojcu? Otrząsnęła się szybko. – Jesteś bardzo nieufny.
– Dziwisz się? – zapytał Kern odwracając się od plakatu. – Nawet nie wiem, gdzie jestem. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam przed obudzeniem się tutaj, jest to, że jadłem naleśnika. W gruncie rzeczy mogę się nadal znajdować w Paryżu. Nie jestem w rękach Kościoła, Inkwizycja nie starałaby się mnie wyleczyć. Wiem, że ty należysz do Zakonu Syjonu, więc prawdopodobnie jestem waszym więźniem. Ale cała reszta może być sprytnie zakamuflowanym kłamstwem. Nawet ta ręka. Ateron spojrzał w dół. Palec wskazujący się poruszył. – O, Boże… – szepnął. – Widziałeś to? – sca nie potrafiła ukryć ekscytacji. – Widziałeś? Działa! Zaczynasz nad tym panować! – O, Boże… – To wspaniale! – sca podeszła do Aterona i uściskała go. Objął ją niezdarnie zdrową ręką. Malusardi odsunęła się na długość ramienia. Spojrzała Ateronowi w oczy, mówiąc: – Widzisz, niewierny Tomaszu? Mówiłam, że będzie dobrze. Kern uśmiechnął się. Uścisk ski poruszył w nim jakąś czułą strunę. Na chwilę zapomniał, że jest heretyczką, a on przysiągł bronić prawdziwej wiary przed takimi jak ona. Ale po chwili ta świadomość powróciła i uśmiech spełzł z jego twarzy. – Co się stało? – zapytała sca, przekrzywiając głowę. – Nic. Po prostu… – nie wiedział, jak zakończyć. – Chyba wiem, o co ci chodzi. Czujesz się osaczony, prawda? Nie wiesz, jak odbierać moje zachowanie. Po minie Aterona widziała, że trafiła w sedno. – Ja naprawdę chcę ci pomóc – powiedziała. – Tak jak Gideon. Nie jesteś wśród wrogów. Wierz mi, gdybyśmy chcieli cię skrzywdzić, zrobilibyśmy to już
dawno. Surowa nuta w jej głosie sprawiła, że Ateron mimowolnie zadrżał. – Niedługo spotkasz się z Gideonem – kontynuowała sca już łagodniej. – On ci wszystko wyjaśni. Wtedy zrozumiesz. Kern kiwnął głową. – Naprawdę nie mogę się już doczekać – stwierdził. – Niebawem – odparła sca wychodząc. – Obiecuję. Na korytarzu uświadomiła sobie, że naprawdę lubi tego młodzieńca. Lubi spędzać czas w jego towarzystwie. Była od niego o kilkanaście lat starsza i zastanawiała się, czy to czasem instynkt macierzyński nie daje o sobie znać… Szybko odrzuciła tę myśl. Nie mogła przestać się dziwić, jak bardzo Ateron przypomina Gideona.
***
– Powiesz mi wszystko, co wiesz – wycedził Theo celując do leżącego na materacu Pascala. – Wyśpiewasz wszystko jak na spowiedzi, zawszony sodomito albo przysięgam na Boga, że cię zastrzelę i zostawię twoje ścierwo, żeby tu zgniło. Pascal Defanse drżał, jak w febrze. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa. – Mam nadzieję, że rozumiesz, co do ciebie mówię – mruknął Lazar, przeładowując broń. – Inaczej nie mam z ciebie żadnego pożytku. Blefował. Nie miał zamiaru zabijać laboranta. Liczył na to, że zdoła sam wydobyć z niego informacje, przez co zyskałby w oczach Luca, ale jeśli by się to nie powiodło, zadzwoni pod numer, który dał mu Rovtoy. Pascal z trudem przełknął ślinę.
– Proszę – szepnął. – Nie rób mi krzywdy… – Więc gadaj! – wrzasnął Theo. Jedynym skutkiem tego krzyku była plama w kroku spodni laboranta i odór moczu. – Posikałeś się ze strachu – zdziwił się Lazar. – Proszę, nie rób mi krzywdy… – skomlał Pascal. – Powiedz mi, co chcę wiedzieć, a puszczę cię wolno – obiecał Theo. Defanse patrzył wyczekująco. – Dlaczego zeznawałeś przeciwko mnie? Przecież nie mogłeś mnie widzieć tamtej nocy. Byłem u siebie, spokojnie się uczyłem i wcześnie poszedłem spać. Dlaczego twierdziłeś, że widziałeś krew na moich rękach? Pascal nie odezwał się. – Mów – rzucił Theo surowym głosem, podnosząc broń. – Mów albo jak Boga kocham… – On mi kazał! – zawołał Pascal kuląc się ze strachu. Uniósł ręce na wysokość twarzy, jakby mógł w ten sposób zatrzymać kulę. – Kto? Defanse milczał. Lazar odbezpieczył pistolet. Suchy trzask bezpiecznika wydawał się wyjątkowo głośny. – On – szepnął Pascal patrząc szeroko otwartymi oczami na swojego dręczyciela. – On. P… patriarcha… Theo siedział na fotelu jak skamieniały. – Patriarcha? Powiedziałeś: patriarcha? Pascal potwierdził skinieniem głowy.
Lazar nie był w stanie się poruszyć. Ta informacja tak nim wstrząsnęła, że nawet gdyby laborant w tej chwili próbował uciec, prawdopodobnie nie ruszyłby się z miejsca. Patriarcha okręgu Paryż nakłonił Pascala Defanse do krzywoprzysięstwa. Ale dlaczego? – Patriarcha? – powtórzył Theo po raz kolejny. Uznał, że laborant kłamie. – Nie wierzę ci. – To prawda. – Kłamiesz! Theo zerwał się fotela. Zrobił krok do przodu i wymierzył w głowę Pascala. Ten krzyknął i próbował się odczołgać do tyłu, ale natrafił na ścianę. Skulił się pod nią i zasłonił rękami. – Mów prawdę! – wrzasnął Theodor. – Kto ci kazał zeznawać przeciwko mnie?! – Patriarcha! – głos Pascala przeszedł w skowyt. – Przysięgam! Patriarcha! Theo opuścił broń. Zastanowił się, jaki interes mógł mieć Defanse, żeby kłamać? Gołym okiem dało się zauważyć, że był tchórzem. Nie miał powodu, aby osłaniać zleceniodawcę. Lazar wrócił na fotel. Spojrzał na drżący wrak człowieka w kącie i zamyślił się. Jego wzrok padł na zdjęcie, na którym dobrze zbudowany mężczyzna prezentował penisa w pełnym wzwodzie. Skrzywił się z obrzydzenia. Pascal mógł zostać łatwo zmanipulowany, jeśli patriarcha wiedział o jego skłonnościach. Gdyby informacja o tym, że laborant w klinice wojskowej, w samym centrum kompleksu Katedry, jest gejem, Pascala czekał najpierw trybunał Świętego Oficjum, a potem, w najlepszym razie, wieloletnie więzienie. Nic dziwnego, że zgodził się zeznawać przeciwko niewinnemu człowiekowi w zamian za dotrzymanie tajemnicy. Theo podejrzewał już wcześniej, że za tym wszystkim musi się kryć ktoś wysoko postawiony, nie przypuszczał jednak, że będzie to najważniejsza, mająca niemal nieograniczoną władzę osoba w okręgu. – Patriarcha? – powtórzył dla pewności. Pascal energicznie kiwał głową.
– Dlaczego? W zasadzie nie spodziewał się odpowiedzi na to pytanie, więc zdziwił się, gdy laborant mu jej udzielił. – Ma syna. – Co? – Ma syna – powtórzył Pascal. – Patriarcha. Ateron Kern jest jego synem. Theo po raz kolejny tego dnia poczuł się, jak rażony gromem. – Żyję tylko dlatego, że myśli, że nie wiem. Ale kiedy inkwizytor Vanzeen poprosił o kopię badań, które wykonałem na zlecenie patriarchy, domyśliłem się, że chodzi o coś poważnego. Jego próbka w teście była oznaczona jako nieznanego dawcy, ale zdobycie DNA patriarchy nie było trudne. Do takich testów wystarczy włos z cebulką. Zrobiłem badania porównawcze, stąd wiem. – Powiedziałeś o tym komuś? – Nie, przysięgam. Zginąłbym, gdyby to kiedyś wyszło na jaw. – No cóż, właśnie wyszło. Będziesz to musiał jeszcze komuś powtórzyć. Ma to usłyszeć z twoich ust, bo to brzmi zbyt nieprawdopodobnie. Lazar westchnął, wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał jedyny zapisany w pamięci aparatu numer.
***
Wieczorem następnego dnia Ateron został wypisany ze szpitala. sca przyszła po niego. – Co teraz? – zapytał. – Pojedziemy do domu Wielkiego Mistrza – stwierdziła radośnie, prowadząc
Aterona szerokim, nisko sklepionym i jasno oświetlonym korytarzem. Wsiedli do windy, która pojechała w górę. Gdy rozsunęły się drzwi, oczom Aterona ukazał się betonowy parking. Stało tam kilka samochodów, w tym czarny sedan. Wiktor nonszalancko opierał się o jego maskę. Ateron zatrzymał się gwałtownie, rozpoznając towarzysza ski. – Spokojnie – powiedziała kobieta. – Nikt tu nie chce ci zrobić krzywdy. Chwyciła Aterona za ramię i delikatnie poprowadziła w stronę samochodu. Wiktor skinął głową Kernowi i bez słowa otworzył tylnie drzwi. Były gwardzista spoglądał nieufnie na wysokiego, barczystego mężczyznę, który postrzelił go w brzuch. Wciąż musiał sobie powtarzać, że gdyby chcieli go zabić, zrobiliby to już wcześniej. sca usiadła obok kierowcy i samochód ruszył. Z parkingu wjechali w wąski tunel, który kończył się nagle ścianą. Wiktor nie zwalniał, sca również nie okazywała zdenerwowania. Jedynie Ateron czuł, jak żołądek powoli skręca mu się w supeł. – Uwaga! – krzyknął, lecz w tym momencie ściana rozsunęła się. Na zewnątrz panowała noc. Ateron odwrócił się w samą porę, aby zobaczyć, jak wejście do tunelu zamyka się. Po sekundzie nic nie odróżniało go od skał naokoło. Kern ze zdumieniem spostrzegł, że cały kompleks znajdował się wewnątrz otoczonej lasami góry. – Gdzie ja jestem? – zapytał. – Gideon wszystko ci wyjaśni – odparła sca. – Gdy przyjdzie czas. Leśna, wyboista droga była wąska i kręta. Specjalnie wyznaczeni ludzie dbali o to, żeby nie wyglądała na często używaną. W pewnym momencie natrafili nawet na leżący w poprzek gruby pień. Wiktor użył pilota i ukryty w drewnie mechanizm uniósł konar, niczym szlaban na przejeździe kolejowym. Wkrótce trafili na asfaltową drogę. Jechali wśród spowitych mrokiem pól i lasów. Teren to wznosił się, to opadał lekko. Minęli kilka wiosek, aż w końcu sca powiedziała: – Jesteśmy prawie na miejscu.
Ateron z ciekawością wyglądał przez szybę. O ile mógł się zorientować, było to niewielkie miasteczko o niskiej zabudowie. Ulice były szerokie, a większość budynków stanowiły domy jednorodzinne. Sprawiały wrażenie starych, jakby oparły się wojennej zawierusze. Ludzi ze względu na porę nie widział wielu, ale ci, których spostrzegł, także wyglądali zupełnie inaczej, niż paryżanie. Nie było w nich tego przygnębienia, strachu, nieufności i rezygnacji. Ateron czuł się, jakby trafił do innego świata. Samochód wspiął się pod górę i zatrzymał przed bramą z kutego żelaza. Jej skrzydła otworzyły się do wewnątrz i sedan wjechał na teren dużej posesji. Zatrzymali się przed drzwiami okazałego domu. Na progu stał Gideon Kerival, a za nim dwóch ochroniarzy. Mimo późnej pory miał na sobie garnitur i koszulę. Emanowała z niego siła i pewność siebie. – Witaj w willi Betania – powiedział, gdy tylko Ateron wysiadł z samochodu. – Dobrze widzieć cię w lepszej formie. – Dziękuję – odparł Kern. – Czy mógłbyś mi teraz łaskawie wyjaśnić, gdzie ja, do ciężkiej cholery jestem? I czy masz jakieś papierosy? Strasznie chce mi się palić, a w szpitalu mi nie pozwolili. Gideon roześmiał się, objął ramieniem Aterona i wprowadził do środka. Ochroniarze, niczym cienie, podążyli za nimi, podobnie jak sca z Wiktorem. Weszli do luksusowo urządzonego salonu. Kerival wskazał Ateronowi fotel ustawiony przy buchającym kominku, sam zajął drugi. Między nimi znajdował się stół. sca i Wiktor usiedli na kanapie, a ochroniarze stanęli przy drzwiach. Jak spod ziemi wyrósł służący, który postawił przed gospodarzem oraz gośćmi szklaneczki wypełnione kostkami lodu i bursztynowym płynem. Dla Aterona dodatkowo znalazły się papierosy i zapalniczka. Kern zaciągnął się głęboko. Dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się uważniej Wielkiemu Mistrzowi. Jego poorana zmarszczkami twarz wydała mu się dziwnie znajoma, nie wiedział jednak skąd. Przenikliwe spojrzenie jasnych oczu również wzbudzało znajome uczucia. Całą postawą Kerival wyrażał godność i dumę. – Dobra, jedno mamy z głowy – powiedział. – Znajdujesz się w miasteczku o nazwie Rennes-le-Château, na południu Francji, w Langwedocji, okręg Carcassonne.
– Nie słyszałem o takiej miejscowości. – Nie dziwię się. – A ten szpital we wnętrzu góry? – Kiedyś jeszcze odwiedzimy to miejsce. Oprowadzę cię wtedy dokładnie. – A ty naprawdę jesteś Wielkim Mistrzem Zakonu Syjonu? – Owszem. Ateron upił łyk brandy i zapatrzył się w ogień. – Zapewne jesteś zmęczony – podjął Kerival. – sca zaprowadzi cię do twojego pokoju. Będziemy kontynuować tę rozmowę jutro. Ja także mam do ciebie kilka pytań. Kern kiwnął głową. Zgasił papierosa w popielniczce, a kiedy wstawał, jego nowa ręka gwałtownie się poderwała, uderzając o blat stolika. Kostki lodu zagrzechotały w szklankach. – Cholera, to bolało! – zawołał zaskoczony Ateron. Gideon uśmiechnął się. – Lekarze uprzedzili mnie, że to się może zdarzać – powiedział. – Nerwy się adaptują. – Chodź – rzekła sca, łagodnie biorąc Aterona za ramię. – Pokażę ci twój pokój. Wyszli z salonu i szerokimi schodami udali się na piętro. – Tu jest łazienka – powiedziała Malusardi, mijając drzwi z okienkiem u góry. – A to sypialnia. Otworzyła kolejne drzwi i zapaliła światło, przepuszczając w progu Aterona. Pomieszczenie miało skośny sufit z wnęką okienną. Pod oknem stało spore łóżko, a obok niego szafa na ubrania i mała nocna szafka z lampą i zegarem.
Było też biurko z krzesłem, a w rogu obok drzwi stał regał z książkami i fotel. Pokój był urządzony gustownie i wygodnie. – W szafie jest trochę ubrań – dodała sca. – Rozgość się. Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Przez chwilę Ateron chciał ją poprosić, żeby została, ale nim się na to zdobył, już jej nie było. Zresztą, dlaczego miałaby zostać? Pewnie pomyślałaby, że chodzi mu o łóżko, a on po prostu czuł się samotny i opuszczony w obcym miejscu. Głupi. Stanął przy oknie. Widział z niego spowity w księżycowym blasku ogród i przechadzających się po nim strażników. Przez pewien czas rozważał ucieczkę. Kerival okazał mu zaufanie, ujawniając miejsce, w którym się znajdowali. Czy Kościół byłby skłonny puścić w niepamięć jego zbrodnie, gdyby przyniósł im głowę Wielkiego Mistrza Zakonu Syjonu? Czy może raczej poklepali by go plecach i powiesili mimo wszystko? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Poza tym teren był dobrze strzeżony, a nie sądził, aby ochrona była nieuzbrojona. Coś przykuło jego wzrok. W oddali, na końcu ogrodu, wznosiła się baszta. W jednym z jej okien odbijało się światło księżyca. Prowadziły do niej schody i taras. Ateron postanowił jutro obejrzeć ją z bliska. Teraz jednak czuł się zmęczony, zgasił więc światło i położył się do łóżka.
***
Luc siedział na fotelu i przyglądał się związanemu i zakneblowanemu Pascalowi Defanse. Laborant leżał na materacu. Po jego czole spływał pot, a oczy wychodziły mu z orbit ze strachu. Theo stał obok. Rovtoy przybył do Lyonu najszybciej jak mógł. Rewelacje, jakie przekazał mu Theo przez telefon, były tak nieprawdopodobne, że uznał, iż musi je osobiście usłyszeć z ust laboranta. – Jeśli to, co on mówi jest prawdą… – powiedział powoli Luc. – Jeśli to prawda,
to musi być dowód. A nie znalazłem żadnych takich wyników w dokumentach inkwizytora. Brakowało również raportu z przesłuchania Doskonałego. – Może patriarcha zabrał je ze sobą po tym, jak zabił inkwizytora? – podsunął Theo. Rovtoy w zamyśleniu pokiwał głową. – To prawdopodobne. Zastanawiam się tylko, co było tak szczególnego w tym raporcie? Przecież patriarcha znał jego treść… Chyba że oryginał się czymś różnił. – Myślisz, że inkwizytor zataił coś przed patriarchą? – Możliwe – spojrzał na Lazara. – Dziś patriarcha zdjął najwyższy priorytet z poszukiwań Aterona. Mówi, że Katedra nie może wciąż przeznaczać na to wszystkich środków. Oczywiście jest nadal ścigany i jeśli ktoś go zauważy, ma obowiązek o tym donieść, ale teraz jest zapewne daleko od Paryża. W tym jednym akurat się zgadzamy. – Jakie jest prawdopodobieństwo, że patriarcha wciąż ma u siebie te dokumenty? – Obciążające go tak bardzo? Moim zdaniem nikłe. – No cóż, zawsze mamy jeszcze jego zeznania – Theo kiwnął głową w stronę Pascala. – Jego? – Luc się zaśmiał. – Kłamcy i krzywoprzysięzcy? Do tego pedała? Naprawdę myślisz, że ktoś mu uwierzy? Lazar wyglądał na zakłopotanego. – Więc co zrobimy? – Na początek pozbędziemy się go. Zbyt dużo wie, a w niczym nam już nie pomoże. Gdy dotarły do niego słowa Luca, Pascal zaczął się gwałtownie rzucać. Próbował krzyczeć, ale gałgan w ustach skutecznie mu to uniemożliwiał.
– Przytrzymaj go – powiedział Luc wstając z fotela. Theo ukląkł na nogach Defanse’a i unieruchomił mu ramiona. Rovtoy przykląkł obok jego głowy, którą Pascal kręcił na wszystkie strony, tocząc wokół przerażonym wzrokiem. Luc wziął leżącą obok poduszkę i przycisnął do jego twarzy. Laborant rzucał się jeszcze gwałtowniej, ale kaci trzymali go mocno. Po chwili osłabł, jego ruchy traciły na sile, aż w końcu ustały zupełnie. Luc dla pewności jeszcze przez minutę dociskał poduszkę do twarzy Pascala. Potem wstał, otrzepał się i usiadł w fotelu. – Rozwiąż go i wyjmij szmatę z ust – powiedział. – W najgorszym przypadku uznają to za kłótnię kochanków. Theo był zbyt roztrzęsiony, aby się ruszyć. Właśnie uczestniczył w zabójstwie z premedytacją. Nie wiedział, co przestraszyło go bardziej. Widok uciekającego z Pascala życia, czy bezwzględność Luca. – Musiałem to zrobić – powiedział Rovtoy, jakby czytał w jego myślach. – Jego wiedza była dla nas zbyt niebezpieczna. Nie mogłem pozwolić, aby ostrzegł patriarchę. – A jeśli dowie się, że on nie żyje? – Theodor poniósł załzawione oczy na Luca. – Wątpię. Jesteśmy daleko od Paryża. A nawet jeśli, to jak mówiłem – wskazał na pornograficzne zdjęcia leżące wciąż obok materaca. – Kłótnia kochanków. Takimi jak on nikt się nie przejmuje, jeśli umierają. Luc zamilkł i zamyślił się. W tym czasie Theo rozwiązywał supły na nadgarstkach i kostkach martwego laboranta. – Wracasz ze mną do Paryża – zadecydował Rovtoy. Theo podniósł się i rzucił w kąt koszule, których rękawów użyli, aby związać Pascala. – Co planujesz? – Wyniki wszystkich badań przechowywane są na szpitalnych serwerach. Do tego kopia znajduje się na centralnym serwerze Katedry. Liczę na to, że uda mi się je zdobyć.
– A do czego ja jestem ci potrzebny? Luc wstał i ruszył do drzwi. Nad miastem zapadła noc. Było chłodno. Samochód, którym Luc przyjechał do Lyonu stał nieopodal. – Tu już nic nie zdziałasz. Zrobiłeś to, o co cię prosiłem, a nawet więcej – pochwała z ust Rovtoya sprawiła, że pomimo popełnionej przed chwilą zbrodni, Theo poczuł dumę. – Ale musisz odnaleźć Aterona. Zaczniemy od początku, w Paryżu. Gdzieś musi być jakiś ślad.
***
Obudził się rześki i wypoczęty. Przeciągnął się w miękkiej pościeli. Dawno już nie spał tak dobrze, jak tej nocy. Zegar wskazywał godzinę dziesiątą. W szafie znalazł skarpetki, niebieskie dżinsy, jasny podkoszulek i sweter. Ubrał się i poszedł do łazienki. Ulżył pęcherzowi, umył zęby i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Skrzywił się. W dżinsach i swetrze zamiast munduru czuł się jak w obcej skórze. Zszedł na dół. – Halo? – zawołał. Odpowiedziała mu cisza. W salonie nie znalazł nikogo. Poszedł do jadalni, potem do kuchni. W końcu zajrzał też do sypialni Gideona, ale i ona była pusta. Lekko zaniepokojony wyszedł do ogrodu przez tarasowe drzwi w kuchni. Uderzyła go przejmująca cisza i całkowity spokój, zakłócane jedynie przez śpiew ptaków. W Paryżu, w kompleksie Katedry nigdy nie było tak cicho i spokojnie.
Ruszył żwirową ścieżką zaczynającą się tuż za drzwiami. Prowadziła między szumiącymi na lekkim wietrze drzewami owocowymi. Ateron zrozumiał, że znalazł się w sadzie. Minął kilka węższych rozwidleń, ale postanowił trzymać się głównej ścieżki. Wkrótce trafił na brukowaną dróżkę. Była prosta jak strzała i prowadziła z jednej strony do baszty, którą podziwiał poprzedniego wieczoru z okna swojego pokoju. Druga ścieżka, zaczynająca się także w miejscu, w którym stał Ateron, odchodziła od pierwszej pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i biegła do innej wieży, zbudowanej ze szkła i stali. Stanowiła niezwykły kontrast dla masywnej konstrukcji baszty. Zdawała się krucha, jakby byle podmuch wiatru mógł ją zniszczyć. Obie budowle łączył biegnący łukiem wokół ogrodu, wysoki mur obronny. Między nim, a Ateronem rozciągał się park. W samym jego środku znajdowało się trawiaste koło, od którego promieniście odchodziły żwirowane ścieżki. Były proste, a przestrzeń między nimi pokrywały klomby kwiatów i równo przystrzyżona trawa. Ruszył w kierunku kamiennej baszty. Wspiął się po schodach i znalazł na tarasie prowadzącym bezpośrednio do otwartych drzwi, przed którymi stało dwóch wartowników. Zdawało się, że nie zwrócili na niego uwagi, więc wszedł do wieży. Całe wnętrze zajmował jeden, duży pokój, a właściwie biblioteka. Dwie ściany, ta przy wejściu oraz przeciwległa, były po sam sufit zastawione regałami pełnymi książek. W ścianie na lewo od drzwi znajdowało się okno. Naprzeciwko niego było wyjście na mur obronny. Przed oknem ustawione było biurko. Na stojącym na blacie laptopie pracował Wielki Mistrz. – Witaj, Ateronie – powiedział wstając. – Cieszę się, że postanowiłeś do mnie dołączyć. – Co to za miejsce? – zapytał Ateron rozglądając się ciekawie. – Wieża Magdala. To mój gabinet i biblioteka. Mój azyl, można powiedzieć. Często uciekam tutaj, aby w spokoju rozmyślać nad dręczącymi mnie problemami. – Przecież dom jest całkiem pusty. Gideon roześmiał się.
– Nie zawsze, mój drogi – odparł. – Kręci się po nim służba, moi współpracownicy… Poza tym jest zbyt duży. Ograniczona przestrzeń tego pokoju pozwala mi się bardziej skupić. Chodź, pokażę ci coś. Podszedł z Ateronem do małych, spiralnych schodów znajdujących się w okrągłej wnęce na prawo od biurka. Prowadziły one na dach baszty. Wspięli się po nich. Gideon stanął przy blankach i zapatrzył się w dal. – Czyż to nie piękne? – zapytał. – Przychodzę tu, ilekroć potrzebuję wyciszenia. Panorama rozciągająca się z baszty zaparła Ateronowi dech w piersi. Rennes-leChâteau usytuowane było na wzgórzu, a wieża stała na jego skarpie. Droga prowadząca do miasta wiła się serpentynami wśród szachownicy pól. Wokół wznosiły się i opadały łagodnymi falami inne wzgórza, pokryte lasami i winnicami. – A teraz się odwróć – polecił Gideon. Ateron spojrzał teraz z góry na pocięty w geometryczne wzory park, którym przyszedł. Dalej rozciągał się niewielki sad, a za nim wznosiła się willa Betania. Za nią, w niewielkiej odległości, stał mały kościółek, do którego przylegał cmentarz. – Cały ten teren – zaczął Wielki Mistrz – należał niegdyś do człowieka nazywającego się François Berénger Saunière. Było to dawno temu, u schyłku dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku. Był księdzem. Wyremontował zrujnowany kościółek, postawił willę i te dwie, niezwykłe wieże. – Zwykły ksiądz mógł sobie na to pozwolić? – Niesamowite, prawda? Omal nie kosztowało nas to istnienia. – Co takiego zrobił? – Znalazł coś, co powinno pozostać ukryte, ale wszystko w swoim czasie mój drogi. Wszystko w swoim czasie. Gideon zamilkł. Przez chwilę stali obaj oparci o mur, spoglądając na kościół, willę i ogród. Ateron wyjął papierosy i zapalił jednego. W końcu Wielki Mistrz podjął:
– Po jego śmierci w willi powstało muzeum. Do tej biednej, małej mieścinki ściągali turyści z całego świata, zwabieni tajemnicą, jaka otaczała osobę księdza. Potem nadeszły niespokojne czasy. Rennes-le-Château podupadło, a wraz z nim willa Betania. Dżihad ostatecznie położył kres niezdrowej fascynacji okultyzmem. Odkupiłem willę za psie pieniądze i odbudowałem. Odrestaurowałem obie wieże, mur między nimi, kościół, cmentarz… – Dlaczego? – Ateron dał się całkowicie pochłonąć historii opowiadanej przez Gideona. – Ponieważ to ważne miejsce, Ateronie. Poza tym chciałem być blisko góry Cardou. – Co jest tak ważnego w tej górze? Wielki Mistrz spojrzał z powagą na Aterona. – Między innymi szpital, w którym dali ci nową rękę. Reszty dowiesz się… – W swoim czasie. Wiem. Nie możesz mówić jaśniej? Gideon uśmiechnął się. – Obawiam się, że nie – odparł. – Chodźmy na dół. Gdy zeszli, Ateron usiadł w fotelu stojącym pod jednym z regałów. Obok stał stolik akurat tak duży, aby postawić na nim filiżankę. Bądź popielniczkę, którą podsunął Wielki Mistrz. – Bardzo lubię w nim czytać – stwierdził Kerival wskazując na fotel. – Napijesz się czegoś? – Nie, dziękuję. – Mam tu nieźle zaopatrzony barek, nie krępuj się z niego korzystać. – Zakładasz, że będę tu spędzał dużo czasu? – O, jestem tego pewien – odparł Gideon zajmując miejsce za biurkiem. – Jak ręka?
– Chyba dobrze. Wciąż wydaje mi się obca, ale zaczynam już nią ruszać – Ateron zaakcentował wypowiedź lekko zginając ramię w łokciu i ruszając dwoma palcami. Potem jednak ręka wystrzeliła w górę, o włos mijając ucho Kerna, co zepsuło cały efekt. Gideon zaniósł się serdecznym śmiechem. Ateron również się uśmiechnął. – Opanowanie jej na pewno zajmie ci jeszcze trochę czasu – rzekł Kerival, gdy już się uspokoił i przybrał poważną minę. – Teraz jednak chciałbym z tobą porozmawiać o innych sprawach. – Jakich? – Co się stało w Paryżu? Uciekłeś z więzienia Inkwizycji. Jak? Kim był twój pomocnik? Ateron zamknął oczy, odchylił głowę na oparcie fotela i westchnął. Gideon czekał cierpliwie. – Tuż przed tym, gdy w Montségur zawaliły się tunele – zaczął – widziałem wymalowany na skale symbol. Równoramienny krzyż, którego ramiona były rozwidlone na końcu. Otaczał go napis: non nobis Domine, non nobis sed nomini tuo da gloriam. Później, gdy doszedłem do siebie, zacząłem wypytywać, co to za symbol. Inkwizytor Vanzeen powiedział, że należał on do Zakonu Syjonu. Mówił, że Zakon przestał istnieć dawno temu. Ateron wyprostował się i spojrzał w oczy Gideonowi. – Mylił się, czy celowo zataił prawdę? – zapytał, po czym sobie odpowiedział: – Sądzę, że to drugie. Sądzę, że gdyby zdołał cofnąć czas, w ogóle nie wspomniałby o was. Ani słowem. Wstąpiłem do Inkwizycji, aby móc skuteczniej tępić herezję. Los bywa przewrotny, co? Szukałem herezji i sam znalazłem się w rękach heretyków. Ateron wyciągnął papierosa, zapalił, zaciągnął się głęboko i kontynuował: – Po raz drugi nazwa Zakonu pojawiła się, gdy w Chartres szukałem ski. Chciałem się czegoś o was dowiedzieć, ale nie mogłem znaleźć żadnych informacji. W końcu wraz z człowiekiem, którego uważałem za przyjaciela, a
który mnie później zdradził, włamałem się do biblioteki Inkwizycji. Zostałem złapany i wtrącony do więzienia, gdzie miałem czekać na proces. Kern nie zauważył, że mimowolnie zaciska i rozluźnia palce lewej dłoni. – Byłeś kiedyś w komorze deprywacyjnej? – zapytał, a jego oczach pojawił się ból. Wielki Mistrz pokręcił przecząco głową. – Przerażające. Jesteś sam w pustce. Istnieje tylko twoja świadomość, nie ma ciała. Myśli powoli stają się ogłuszającym rykiem. Wreszcie człowiek zaczyna wątpić w to, czy w ogóle istnieje, a na końcu tej drogi czeka szaleństwo. Uniknąłem tego losu dzięki pomocy człowieka, po którym najmniej się tego spodziewałem. Ateron umilkł. Zwiesił głowę i zamyślił się. – Kto to był? – nalegał Kerival. – Kto ci pomógł? – Patriarcha okręgu Paryż. Ateron patrzył, jak oczy Gideona robią się większe, jak głośno wciąga powietrze. Nie spodziewał się tego. Był całkowicie zaskoczony i nie zdołał tego ukryć. Po chwili znów przyjął poprzednią pozę, jakby nic się nie stało. Pokiwał głową. – Chodź ze mną – powiedział i niemal zerwał się z krzesła. Szybkim krokiem wyszedł z baszty, nie oglądając się, czy Ateron idzie za nim. Oczywiście szedł, zdezorientowany. Strażnicy również odkleili się od ścian i ruszyli za Wielkim Mistrzem. Gideon wpadł do willi i skierował się do sypialni. Przez chwilę grzebał w sekretarzyku. – Patrz – powiedział wciskając stojącemu w progu Ateronowi kawałek papieru. Kern spojrzał na fotografię, niczego nie rozumiejąc. Niejasno zdał sobie sprawę, że mężczyźni ze zdjęcia są do niego podobni.
– To jestem ja – mówił Gideon, wskazując jedną z postaci. – A to mój brat, Christopher, który przyjął nazwisko Tournier i został patriarchą okręgu Paryż. Twój ojciec.
ROZDZIAŁ 20
Ateron siedział po ciemku w swoim pokoju, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Nie zareagował. Nieproszony gość zapukał po raz drugi, a nie doczekawszy się i tym razem odpowiedzi, nacisnął klamkę. W prostokącie jasnego światła padającego z korytarza pojawiła się kobieca sylwetka. sca weszła do pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi. Usiadła na łóżku koło wciąż udającego, że jej nie dostrzega Aterona. W jej ręce zaszeleściły kartki papieru. Drugą dotknęła jego policzka. – Biedaku – szepnęła. Ateron drgnął pod jej dotykiem. – Nawet sobie nie wyobrażam, przez co przechodzisz. – Dlaczego on to powiedział? – zapytał Kern. – Dlaczego powiedział, że patriarcha jest moim ojcem? – Bo to prawda. – To kłamstwo! Przeklęci heretycy! – zerwał się z łóżka i podskoczył do okna. – Jesteście bandą kłamliwych żmij! Jego oczy płonęły gniewem, gdy patrzył na skę. Ona odpowiedziała mu spokojnym spojrzeniem. – Jakim cudem patriarcha miałby być moim ojcem, co?! Przecież jest duchownym! – lewa ręka huknęła w biurko. Ateron nie zwrócił na to uwagi, za to sca owszem. – Nie zawsze nim był. Widziałeś zdjęcie. – Zdjęcia można sfałszować.
– Owszem, tylko po co? – sca podeszła do Aterona. – Uspokój się. – Miałem ochotę go zabić – powiedział Kern z powrotem siadając na łóżku. – Bóg mi świadkiem, że gdyby nie przytrzymali mnie jego goryle, zamordowałbym go. – Wiem. Mówił mi. Był na to przygotowany. – Co? – Wiedział, że prawda będzie dla ciebie trudna do zaakceptowania. Przez całe życie byłeś sierotą, nie wiedząc, że masz ojca praktycznie pod nosem. My sami zorientowaliśmy się dopiero parę miesięcy temu. – To dlatego mnie szukaliście w Paryżu? – Tak. Gideon dowiedział się, że masz kłopoty. Wysłał mnie i Wiktora na poszukiwania. Wszak należysz do rodziny – uśmiechnęła się. – Nie mogę tego pojąć. – Gideon wszystko ci wyjaśni. Gdy się uspokoisz. Ateron ukrył twarz w dłoniach. – A moja matka? – zapytał po chwili. – Kim ona jest? – Nie wiem – odparła sca zgodnie z prawdą. – Musisz zapytać Gideona. – Zrobię to na pewno. – Mam coś jeszcze, co mam nadzieję pomoże ci się oswoić z sytuacją i przyjąć do wiadomości to, co dziś usłyszałeś – podała mu kartki, które przyniosła. – Co to takiego? – Wyniki badania DNA. To jest DNA Gideona, a to twoje. Widzisz, jakie są do siebie podobne? To dowodzi, że jesteście spokrewnieni. Nie jak syn z ojcem, ale blisko. – To też może być fałszerstwo – odparł Ateron, ale jakby z mniejszym
przekonaniem. – Po co miałby to robić? Ujawnienie, że twój ojciec jest patriarchą okręgu Paryż i jednocześnie jego bratem stanowi niebezpieczeństwo dla nas wszystkich – stwierdziła, a po chwili dodała: – Wyśpij się. Jesteś wyczerpany. Wyszła. Szczerze żałowała, że Ateron musi to przeżywać. Nie mogła mu w żaden sposób pomóc, a to, ku własnemu zaskoczeniu, dodatkowo sprawiało jej ból. Sama również była sierotą wychowaną w domu dziecka. Wiedziała co to znaczy nie mieć ojca ani matki. Znała też cierpienia, o których Ateron nie miał pojęcia. Różniło ich to, że ona uciekła, a on został i wyrósł na żołnierza. Mógł wysoko zajść, gdyby nie Montségur. Ta jedna misja zmieniła jego życie. sca uświadomiła sobie, że gdyby tamtego dnia nie brał udziału w akcji, pozostałby gwardzistą, a ona ani Zakon nie wiedzieliby o jego istnieniu. Byłby po prostu jeszcze jednym, anonimowym żołnierzem wrogiej armii. Przypadek, czy przeznaczenie? A może Bóg? Bawiła się czasami myślą, jak wyglądałoby jej życie, gdyby kiedyś podjęła inną decyzję, poszła inną drogą. Czy naprawdę miała wybór, czy była to tylko iluzja? Wszystko to były zagadnienia dla filozofów, ona sama nie czuła się na siłach rozwiązywać podobne zagadki. Znała ludzi wyrażających skrajnie różne opinie. Gideon twierdził, że wszystkim i wszystkimi kieruje wola Boska, a Dominique Collier mówił, iż po to Bóg dał ludziom wolną wolę, aby z niej korzystali. sce zdecydowanie bliżej było do idei wolnej woli. Zastanawiała się w co obecnie wierzy Ateron? Jego świat stanął na głowie. Kościół, któremu wiernie służył obrócił się przeciwko niemu. Stracił rękę. Trafił do organizacji, która jest wrogiem numer jeden Kościoła. A teraz dowiedział się, że jego ojciec jest patriarchą okręgu Paryż. Jakby tego było mało – jest bratankiem Wielkiego Mistrza Zakonu Syjonu. Ścisnęło ją w dołku, gdy pomyślała o katuszach, jakie cierpi obecnie młodzieniec, którego zostawiła samego w pokoju.
***
Ateron znów był sam w ciemności, pośród złowrogich cieni. Teraz cień położył się na całej jego przeszłości. Zastanawiał się, jak to wszystko możliwe? Patriarcha okręgu Paryż, jedna z
najważniejszych osób we francuskiej prowincji, jeśli nie najważniejsza, miałby być jego ojcem? I do tego bratem przywódcy heretyckiej organizacji, z którą przecież walczył pod sztandarem Kościoła? Wyciągnął się na łóżku, podłożył prawą dłoń pod głowę i zapatrzył w sufit. Zadał sobie pytanie, które już wcześniej przyszło mu do głowy. Dlaczego patriarcha mi pomógł? Co prawda zapytał go o to, jeszcze gdy był na terenie kompleksu Katedry, ale nie doczekał się odpowiedzi. Potem nie miał czasu tego roztrząsać. Było coś jeszcze. Coś, co patriarcha powiedział na końcu. Co to było? Uważaj na siebie i powodzenia… synu. Tak! To było to! Nie zwrócił na to uwagi, bo duchowni często tak się zwracali do wiernych. Ale to było coś innego. Ta pauza, jakby się zawahał przed nazwaniem Aterona synem. Przypomniał sobie jeszcze coś. Subtelną zmianę głosu, gdy wypowiadał to słowo… Pobrzmiewało w nim coś jakby… czułość? Przypomniał sobie szok, jakiego doznał, gdy Gideon powiedział mu, że mężczyzna ze zdjęcia jest jego ojcem. Brat Wielkiego Mistrza, a obecnie patriarcha okręgu Paryż. Ateron rzucił się wtedy z pięściami na Gideona, wrzeszcząc, że jest kłamcą i heretycką świnią. Zareagował tak gwałtownie, bo człowiek na zdjęciu wyglądał niemal dokładnie tak, jak on. Już wtedy czuł, że Wielki Mistrz mówi prawdę, ale nie chciał jej do siebie dopuścić. To było zbyt… okrutne. Nie znał swoich rodziców i pogodził się z tym lata temu. Zakopał żal, smutek i tęsknotę głęboko na dnie duszy. Gideon nie miał prawa tego rozgrzebywać, a gdy to zrobił, wszystkie emocje, które Ateron tak pieczołowicie ukrył, wybuchły z całą siłą. Silne ręce ochroniarzy Gideona powstrzymały go, unieruchomiły, nie czyniąc jednak krzywdy. sca powiedziała, że Gideon był na to przygotowany. To znaczy, że wiedział już wcześniej, kto jest ojcem Aterona. Został tu sprowadzony, ponieważ był synem patriarchy. Christophera Kerivala, dodał po chwili w myślach. Znał imię i nazwisko swojego ojca.
***
– Opowiedz mi o… moim ojcu. Gideon Kerival i Ateron Kern stali na dachu baszty, zapatrzeni w pofałdowany krajobraz. Wielki Mistrz uśmiechnął się lekko. Ta chwila wahania w głosie Aterona powiedziała mu, że młody człowiek zaczyna się godzić z prawdą. – Nie wiem od czego zacząć – przyznał Kerival. – Najlepiej byłoby zacząć od początku, ale początek jest odległy w czasie. – Mimo to spróbuj. Proszę. – Niewiele o nas wiesz, prawda? O Zakonie Syjonu? – Niewiele. Nie zdążyłem się dowiedzieć. Gideon pokiwał głową. – W takim razie zacznę od historii. Początki naszej organizacji sięgają jedenastego wieku. Ateron słuchał uważnie, delikatnie poruszając lewą dłonią. Tym razem robił to świadomie. Trenował. – Założyciele konwentu posiadali pewne dokumenty – ciągnął Wielki Mistrz. – Zakon Syjonu już wtedy był tajny i nie mógł występować otwarcie. Powołał więc do życia Zakon Templariuszy, który miał szukać kolejnych dokumentów daleko stąd, w Jerozolimie. Dziewięciu rycerzy wyruszyło z misją, która zakończyła się sukcesem. Dalsze działania w Ziemi Świętej jednak nie były możliwe z powodu odbicia Jerozolimy przez muzułmanów. Wiesz zapewne, że dla nich również jest to święte miasto. Rozpoczęła się epoka krucjat. Templariusze rośli w siłę. Cała chrześcijańska Europa hojnie wspierała rycerzy, którzy mieli wyzwolić Jerozolimę z rąk niewiernych… Nie udało się i templariusze stracili de facto rację bytu. Ale nie przestali istnieć. Nadal gromadzili majątek i władzę, zapomnieli jednak po co zostali stworzeni. Wiesz, co robi dobry ogrodnik, gdy widzi, że gałąź, która dawała najwięcej owoców zaczyna usychać? Ucina ją. Templariusze musieli przestać istnieć. Oficjalnie.
Tak też się stało na początku czternastego wieku. Zakon został rozwiązany, a jego członków oskarżono o herezję. Mieli zostać aresztowani, ale większości udało się uciec, a majątku templariuszy nikomu nie udało się odnaleźć. Niektórzy z rycerzy zakonu, z Wielkim Mistrzem na czele, zostali straceni pod zarzutem szerzenia herezji. Kerival podciągnął lewy rękaw koszuli i obrócił się tak, aby Ateron mógł spojrzeć na jego ramię. – Twój ojciec ma taki sam – powiedział wskazując na tatuaż. Niewielki, równoramienny, czerwony krzyż o rozszczepionych na końcu ramionach. – A w każdym razie miał – dodał Gideon. – Mógł usunąć, nie wiem. To symbol templariuszy. Ja i mój brat jesteśmy ostatnimi rycerzami, a ty, mój drogi, jesteś ostatnim przedstawicielem naszego rodu. Dość niespodziewanym, ośmielę się zauważyć. Nad wzgórzami zaczęły się zbierać chmury. Stalowoszare, ciężkie od deszczu, popędzane przez coraz silniejszy wiatr. – Zejdźmy na dół – zaproponował Wielki Mistrz. Zamknęli szczelnie drzwi i okna gabinetu. Nawet wartownicy schronili się w środku przed nadciągającą ulewą. – Nastały niespokojne czasy i Zakon Syjonu musiał zejść jeszcze głębiej w podziemie – kontynuował Kerival, gdy rozsiedli się wygodnie na swoich miejscach. – Nie przestaliśmy jednak szukać i w ciągu wieków odnaleźliśmy wiele dokumentów, których nam brakowało. Byliśmy niemal gotowi, gdy przyszedł Dżihad. Wiesz, jak się zaczął Dżihad? Zastanawiałeś się kiedyś, jak to możliwe, że udało im się podpalić ten silny wiarą i arsenałem militarnym kontynent? Bo bez wątpienia zawsze mówiono ci, że Europa pod wodzą papieża jest niezwyciężona. Ateron zawahał się. Lubił myśleć o sobie, że jest inteligentnym człowiekiem, ale Gideon zwrócił jego uwagę na to, na co on sam nigdy nie wpadł. Gdzieś tkwił błąd w jego edukacji albo nie wiedział wszystkiego. Ateron podejrzewał, że to drugie. Wszak Kościół ukrył fakt istnienia Zakonu Syjonu, mógł ukryć też inne
rzeczy. Zwycięzcy piszą historię. Gideon pokiwał głową, jakby czytał w myślach Aterona i widział wnioski, do jakich ten doszedł. – Co było przed prowincjami? – zapytał Wielki Mistrz. – Co było, nim kontynent został podzielony na okręgi? Ateron nie odpowiedział. Jeśli było coś, on o tym nie wiedział. – Istniała tutaj potężna organizacja, zwana Unią Europejską. – Co? – zapytał Kern. Pierwszy raz słyszał tę nazwę. – Z braku lepszego określenia można ją nazwać federacją niepodległych państw. Każde państwo miało swój rząd, swoje prawa, swoje wojsko, które broniło ich granic… Jednym słowem były suwerenne, jednak nad nimi stały organy Unii Europejskiej. Prawo ustanowione przez Unię obowiązywało ponad prawami poszczególnych państw. Rozumiesz? – Myślę, że tak. Chodzi o to, że jeśli prawo państwowe było sprzeczne z prawem Unii, to pierwsze traciło ważność. – Mniej więcej. Mieli też wspólną walutę, obowiązującą na terenie wszystkich państw członkowskich. Awantura rozpoczęła się, kiedy Unia postanowiła, że będzie świecka. Chcieli całkowicie rozdzielić państwo od Kościoła. Dotychczas każdy kraj regulował stosunki z Kościołem samodzielnie, teraz miało się to zmienić i to drastycznie. Unia nakazała usunąć z urzędów, szkół i innych miejsc publicznych wszelkie symbole religijne, czy to chrześcijańskie, czy innych wyznań. Wśród muzułmanów i katolików zawrzało. Rozpoczęły się zamieszki na tle religijnym. Francję i inne kraje europejskie zamieszkiwało wtedy całkiem sporo muzułmanów. Katolicy wzięli się z nimi za łby. Rozwścieczony tłum żądał, aby kontrowersyjny przepis został cofnięty. To był jednak dopiero przyczynek do prawdziwego chaosu, jaki nastąpił, gdy jedno z państwo ogłosiło, że występuje z Unii Europejskiej. Rzecz niesłychana i bez precedensu. To była Polska. Dość duży kraj, leżący między Bugiem a Odrą. Niedługo potem Włochy również wystąpiły z Unii. Jedno z państw założycielskich! To wystarczyło. Unia rozleciała się na kawałki. Euro, tak się nazywała ta wspólna waluta, stało się bezwartościowe. Doszło niemalże do upadku całego systemu monetarnego. Nie wyobrażasz sobie rozmiaru kryzysu gospodarczego, jak nastąpił. Zamieszki
przybrały na sile, rozpętało się kilka wojen domowych. Kościół za to chyba nie narzekał. Kiedy rozpadł się świat jaki znali, ludzie zwrócili się do Boga. To była jedyna pewna, stała i niezmienna rzecz, jaka pozostała. Był to też wspólny mianownik wszystkich państw - wiara. Papież wzywał do rozsądku i spokoju. Sytuację udało się opanować, ale rządy krajów nieistniejącej Unii były słabe. Tak słabe, że w kilku z nich władzę przejęło wojsko. Gideon przerwał. O szybę zadzwoniły pierwsze krople deszczu. Gdzieś w oddali rozległ się grzmot. – Niezła pogoda na straszne opowieści, prawda? – zapytał Kerival z uśmiechem i kontynuował: – Reszcie świata nie wiodło się lepiej. Iran był bliski skonstruowania bomby atomowej, na co nie mogły pozwolić Stany Zjednoczone. Ameryka zaatakowała Iran, tak jak wcześniej zaatakowała Irak i Afganistan. Jakby tego było mało, na Bliskim Wschodzie rozpętało się niemal w tym samym czasie kilka rewolucji. Najpierw Egipt, potem Syria, Libia… W tych dwóch ostatnich państwach także interweniowały wojska USA. Później te rewolucje określono wspólnym mianem Muzułmańskiej Wiosny Ludów. Ich największą konsekwencją było to, że poważnie osłabiły Amerykę. Dołóż do tego kryzys szalejący na świecie, gospodarkę na skraju przepaści… Dla USA wojna stanowiła jedyną szansę na wyjście z recesji, więc ta rewolucja była im w zasadzie na rękę. Ale nawet to nie wystarczyło. Uruchomiła się jakaś przedziwna reakcja łańcuchowa, w wyniku której na Bliskim Wschodzie zawrzało tak, jak w Europie. Zupełnie, jakby wygłodniałe wilki rzuciły się sobie do gardeł. Indie zaatakowały Pakistan, Chiny najechały na Mongolię, następnie zajęły kraje południowo-wschodniej Azji. Rosja z jakiegoś powodu postanowiła się nie mieszać. Teraz już wiemy, że trwały przygotowania do Dżihadu i Rosji obiecano, że odzyska tereny swojej dawnej strefy wpływów, między innymi Litwę, Łotwę, Estonię, Białoruś i Ukrainę. Cudem nie doszło do wojny totalnej. Muzułmanie pod wodzą Imad Udina, założyciela i generała Armii Boga, rozlali się po Bliskim Wschodzie, niczym plama ropy na powierzchni oceanu. Zajęli Izrael oraz Indie, nim którekolwiek z tych państw zdążyło się zorientować, co się dzieje. A potem ruszyli na Europę. Byli jak szarańcza. Rozpoczął się Dżihad. Ulewa przybierała na sile. Błyskawica przecięła niebo i znów dał się słyszeć grzmot, tym razem bliżej.
– Papież w tym czasie zdołał umocnić swoją władzę – ciągnął Wielki Mistrz. – Mówią ci coś nazwy Legion de Cristo, Opus Dei, Regnum Christi? Ateron pokręcił głową. – Mhm, tak myślałem. To były organizacje wspierające Kościół i krzewiące wiarę. Legion Chrystusa miał swą siedzibę w Meksyku, Opus Dei w Stanach Zjednoczonych, ale wielu, bardzo wielu ich wychowanków funkcjonowało w Europie. Również w wojsku. Na wysokich szczeblach. Kiedy strzegąca papieża Gwardia Szwajcarska wezwała do boju, oni odpowiedzieli. Tak narodziła się Gwardia, którą znasz. Gdy rozpoczął się Dżihad, papież zbiegł do Hiszpanii i wezwał do Krucjaty. Udało mu się zjednoczyć Europę w walce przeciwko wspólnemu wrogowi. Nie można nie podziwiać tego człowieka. Jak wyglądał Dżihad, wiesz. Nie muszę ci opowiadać. To była wojna na wyniszczenie. My albo oni. W końcu udało się ich zepchnąć z powrotem do Turcji. Panuje chwiejna równowaga. Kościół trzyma wojsko po swojej stronie granicy, a muzułmanie po swojej. Żadna ze stron nie jest dość silna, aby zaatakować i zgnieść wroga, a oni potrzebują Europy żyznej, zdolnej wyżywić ich rosnącą populację. Doszłoby tylko do kolejnej krwawej i bardzo długiej wojny. A w Europie powstała sieć Katedr. Tak narodził się świat, który znasz. A raczej taki, który ci wmówiono. Bo widzisz, Kościół nie jest wszechwładny, jak twierdzi. Jeszcze nie. Na przykład tu, na południu Francji, jego wpływ jest znikomy. Owszem, są Katedry, jest Gwardia, ale ludzie żyją tak samo, jak od czasów średniowiecza. Nauczyli się dawno ukrywać swą prawdziwą wiarę, a Kościół nie jest dość silny, aby ją całkowicie wykorzenić, niezależnie od tego, co ci wmawiają. – Nie wiedziałem nawet połowy z tego, co mi opowiadasz – przyznał Ateron. – Nie dziwi mnie to. Po co młodym ludziom zaśmiecać mózg zbędnymi informacjami? Ważne, żebyś był posłuszny Kościołowi. – Jak w to wszystko wpisuje się Zakon Syjonu? – Mówiłem ci już, że szukaliśmy i odnaleźliśmy pewne stare dokumenty. Byliśmy gotowi ujawnić je światu, ale przeszkodził nam rozpad Unii Europejskiej. Potem nastał czas wojen, Dżihad… Dżihad dał pretekst papieżowi do sięgnięcia po władzę i wykorzystał go. Chciał upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: wypędzić muzułmanów z Europy i wyplenić wszelką herezję,
której my byliśmy najjaskrawszym przejawem. Jesteśmy katarami. Nasz ruch rozwijał się intensywnie przed rozpadem Unii. Nasza wiara koliduje z wiarą Kościoła na podstawowym poziomie, a na to Kościół nie mógł pozwolić. Nasza religia jest religią pokoju, ale gdy ktoś nas atakuje, odpowiadamy siłą. Obwołano nas terrorystami, za nasze głowy wyznaczono nagrody. Kościół szukał nas intensywnie, wiedział, że istniejemy i posiadamy niebezpieczne dla niego dokumenty. Mój ojciec był jednak przewidującym człowiekiem. Domyślił się, do czego będzie dążył papież, zebrał wszystkich członków Zakonu w jednym miejscu i zamknął drzwi. Zniknęliśmy z powierzchni ziemi, pojawiając się tylko od czasu do czasu, jak duchy, zawsze tam, gdzie się nas najmniej spodziewano. Albo tam, gdzie ktoś dopuszczał się zdrady. – Montségur – domyślił się Ateron. – Tak. To była nasza baza przez wiele lat. Ja i twój ojciec praktycznie się tam wychowaliśmy. Sformowaliśmy zbrojny ruch oporu. Gromadziliśmy siły i środki do walki. Prowadziliśmy z Kościołem wojnę podjazdową, uderzając szybko i mocno, a potem znów się kryjąc. Byliśmy po raz kolejny niemal gotowi stawić czoło hydrze, gdy nastąpiła katastrofa. – Zakon został zniszczony. – W rzeczy samej. Niemal całkowicie. Przetrwała jedynie garstka. – Jak do tego doszło? – Dzięki twojemu ojcu. Twój dziadek, a mój ojciec, Malcolm, miał plan. Chciał zniszczyć Kościół od środka. Siłą, która miała tego dokonać był obecny patriarcha okręgu Paryż. Jako Christopher Tournier, miał za zadanie piąć się po drabinie kościelnej hierarchii jak najwyżej, do samej Rady Apostołów, jeśli to możliwe i stamtąd, od środka, rozłożyć Kościół. Ale władza za bardzo mu się spodobała. Zdradził Zakon i swoją rodzinę, a w zamian otrzymał stanowisko patriarchy. Zapadła cisza, przerywana jedynie bębnieniem deszczu o szyby i grzmotami. Gideon zwiesił głowę i się zamyślił, Ateron przetrawiał to, co usłyszał. Nie mieściło mu się to wszystko w głowie. To było prawie śmieszne, że po latach służby w Gwardii, wypełnionych walką z heretykami, okazało się, że on sam należy do rodu wyznawców największej herezji. Jakby był synem marnotrawnym, który wrócił do domu. Uśmiechnął się pod nosem, ale uśmiech
szybko zgasł. Miał jeszcze jedno ważne pytanie do Kerivala. – Znałeś moją matkę? Czy ona również należy do Zakonu Syjonu? Gideon z początku nie poruszał się i Ateron myślał, że Wielki Mistrz nie dosłyszał. Szykował się do powtórzenia pytania, ale wtedy Kerival uniósł najpierw wzrok, potem głowę. Wyglądał, jakby nagle postarzał się o kilka lat. – Nie – powiedział cicho. – Nie znałem twojej matki, nie osobiście. Słyszałem o niej od… twojego ojca. Znam historię twojego poczęcia. Kobieta, która cię urodziła nie należała do Zakonu. Pamiętaj, że do niedawna ani ja, ani nawet Christopher nie wiedzieliśmy, że istniejesz. Ateron patrzył wyczekująco. Zdawał się spijać słowa z warg Wielkiego Mistrza. Zagrzmiało. W końcu Gideon wyprostował się na krześle, odetchnął głęboko i opowiedział Ateronowi o gwałcie dokonanym przez Christophera Kerivala, nim został patriarchą, na młodej kobiecie z małego miasteczka. – Wtedy Kościół nie był jeszcze tak silny – rzekł, kończąc opowieść. – Wciąż lizał rany po Dżihadzie. Mogliśmy wtargnąć do miasteczka, ukarać tych, których podejrzewaliśmy o zdradę, zabrać to, co chcieliśmy i zniknąć. Twój ojciec postanowił wziąć kobietę. Nie wiedział nawet, jak miała na imię. Ateron milczał. Był w szoku. Jednego dnia dowiedział się nie tylko, że jest synem dostojnika kościelnego - renegata, ale też, że narodził się w wyniku gwałtu. Nic dziwnego, że matka go porzuciła. Zastanawiał się, dlaczego w ogóle postanowiła go urodzić? Dlaczego nie dokonała aborcji? Rozważał możliwość odszukania jej, ale zrezygnował z tego niemal natychmiast. Jaki byłby sens? Jeśli w ogóle jeszcze żyła, prawdopodobnie zdołała zaleczyć stare rany, a on nie chciał przysparzać jej nowych cierpień. Kimkolwiek była… I dlaczego patriarcha mu pomógł? Jeśli, jak mówił Gideon, dowiedział się niedawno, że ma syna, co go to tak naprawdę obchodziło? Nagle zrozumiał. Patriarcha okręgu Paryż nie mógł mieć syna. Miał prowadzić czyste życie, zachowywać celibat. Był jednym z najpotężniejszych ludzi w prowincji, syn zburzyłby jego świat. Z tego powodu zginął też inkwizytor Vanzeen. W jakiś sposób dowiedział się, że Ateron jest synem Christophera
Tourniera. Patriarcha nie mógł pozwolić, aby ta wiedza dotarła do kogoś innego. Samolubny skurwysyn. W Ateronie dojrzewał gniew. Niczym gorąca kula rósł w jego trzewiach, stając się coraz większy i silniejszy. Jeszcze chwila, a zacząłby krzyczeć. Nagle jednak pojawiło się inne pytanie. Dlaczego patriarcha go uratował? Dlaczego go nie zabił, gdy miał okazję? Przecież to byłoby o wiele łatwiejsze, niż morderstwo inkwizytora. Niewielu płakałoby po Ateronie. Większość zapewne skrycie odetchnęłaby z ulgą. Więc dlaczego patriarcha nie zdecydował się na taki krok? Dlaczego podjął tak ogromne ryzyko? Gideon obserwował go uważnie. Widział, jak zmienia się twarz Aterona pod wpływem emocji, ale nie mógł zajrzeć w jego myśli. Sądził, że młody człowiek jest wstrząśnięty, być może rozżalony. Domyślał się wrzącego w nim gniewu. Ateron zdołał się uspokoić. Odsunął od siebie myśli o matce i ojcu. Postanowił zmienić temat. Musiał się dowiedzieć jeszcze paru rzeczy. – Tak naprawdę wciąż nie wiem, czym jest Zakon Syjonu – powiedział. – Mówisz o jakichś tajemniczych dokumentach, o katarach… Gideon przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. W końcu stwierdził, że Ateron przyjął fakty do wiadomości. Być może później przyjdzie czas na analizowanie i radzenie sobie z emocjami. Na razie jednak musiał kuć żelazo, póki gorące. Wystarczy, że zasieje ziarno wątpliwości. – Katarzy wierzą w reinkarnację – zaczął. – Za samo to należy się kara śmierci w oczach Kościoła, który wszak naucza, że po śmierci czeka cię niebo, piekło albo czyściec. Dopiero w dniu Sądu Ostatecznego zstąpi Syn Boży, który nas osądzi i wskrzesi tych, którzy są tego godni. Sama idea reinkarnacji nie jest nowa. Istniała na długo przed powstaniem naszej organizacji i była podstawą wielu dawnych religii. – Znam doktrynę katarów – przerwał Ateron. – Nie musisz mi jej wykładać. Powiedz mi, dlaczego walczycie. – W skrócie – walczymy o wolność. Wolność wiary i sumienia. Kościół interesuje się tylko władzą. Władzą totalną, rządami dusz! A dziś są tego bliżsi, niż kiedykolwiek. Nie mamy dużo czasu, Ateronie. Musimy ich powstrzymać,
nim będzie za późno. – W tym miejscu prosisz mnie o to, bym się do was przyłączył, prawda? – Tak – Gideon skinął głową. – Tak! Przyłącz się do nas i pomóż obciąć głowę smokowi! – Nie jestem przekonany – przyznał Kern. – Przez lata służyłem Kościołowi. Moja wiara jest wiarą katolicką, nie katarską. Owszem, uratowaliście mi życie i daliście nową rękę, ale chyba nie myślisz, że dług wdzięczności przekona mnie do wstąpienia w szeregi wroga, z którym walczyłem przez tyle lat. Gideon uniósł brwi. – Przez tyle lat nie miałeś pojęcia, że ten konkretny wróg istnieje. Kościół ukrył tę wiedzę przed tobą, jak ukrywa jeszcze wiele rzeczy. Poza tym jaki masz wybór? Myślisz, że zdołasz wrócić na łono matki Kościoła? Obawiam się, że choćbyś przyniósł w zębach moją głowę i tak straciłbyś życie. – Może powinienem zaryzykować – mruknął Ateron. – Rządy dusz są całkiem realne. Kościół pracuje nad pewnym projektem. Są bliscy ukończenia. Gdy będą gotowi, ogłoszą program obowiązkowych szczepień przeciwko ospie. Tylko że nie będą wstrzykiwać ludziom mikrobów, aby uodpornić ich przeciwko chorobie. Wszczepią im maleńkie chipy, nadajniki monitorujące pozycję każdego z nich. I nie tylko. Te urządzenia będą też podsłuchiwały myśli. Nad wszystkim będzie czuwał Papież, potężny superkomputer, niebezpiecznie bliski osiągnięcia samoświadomości. – Brednie – skwitował Ateron. – To prawda! Przeprowadzili już testy na przedstawicielach różnych zawodów, między innymi na lekarzach. Kern przypomniał sobie kloszarda, który mu pomógł. Yann. Niegdysiejszy lekarz. Czy to możliwe, że był również jednym z laboratoryjnych szczurów?
– Wyobrażasz sobie, co się stanie, gdy te chipy zostaną wszczepione? – ciągnął Gideon. – Każda myśl sprzeczna z doktryną Kościoła będzie natychmiastowo i skutecznie karana. Ludzie stracą resztkę wolności i staną się bezwolnymi automatami. W końcu oduczą się myśleć i wtedy nie będzie już ratunku. – Zakon Syjonu także przestanie istnieć. – Tak. Tym razem definitywnie. Mamy naprawdę mało czasu, żeby powstrzymać Kościół. – Masz na to jakieś dowody? – Owszem. Zdobyliśmy kilka prototypowych chipów. Ale jest coś jeszcze. – Co takiego? – A co, gdybym ci powiedział, że Kościół uzurpuje sobie władzę, do której nie ma żadnego prawa? – Co masz na myśli? – Te dokumenty, o których ci mówiłem… Te, które templariusze znaleźli w ruinach Świątyni Salomona w Jerozolimie i inne. Te odnalezione tutaj przez księdza Saunière’a. Jutro je zobaczysz. Jutro opowiem ci o nich i o ich znaczeniu. Pokażę ci też chipy. Ale na dziś sądzę, że wystarczy. – Nie wydaje mi się – stwierdził Ateron. – Są jeszcze dwie sprawy, które musisz mi wyjaśnić. Gideon przez chwilę przypatrywał się Kernowi, nim odparł: – Dobrze więc. O co chcesz mnie spytać? – Po pierwsze o Doskonałego. O Dominique’a Colliera. Skąd się wziął i co robił w Chartres? Skąd w ogóle się wziął? – Dominique był moim przyjacielem. Doprawdy nie wiem, dlaczego zdecydował się opuścić Zakon – nie była to prawda, ale Ateron nie musiał o tym wiedzieć. – Kiedy uciekł, wysłałem za nim skę i Wiktora. Liczyłem na to, że zdołają go odnaleźć i sprowadzić do Zakonu, ale musiałem być przygotowany
na najgorsze. Nakazałem zaminować Montségur. Jak się okazało, miałem rację. Wśród towarzyszy Dominique’a był zdrajca, który wydał go Kościołowi, nim sca i Wiktor mogli temu zapobiec. – Wiesz, ilu ludzi zginęło? Ilu z nich było moimi przyjaciółmi? – wycedził Ateron. – Przykro mi. Naprawdę. Ale zbliża się wojna. Ofiary są konieczne. – Jaka wojna? O czym ty mówisz? – Przed chwilą wspominałem o chipach, jakie Kościół ma zamiar wszczepiać ludziom. To dopiero początek. Zamilkł na chwilę, nim podjął: – Co do drugiego pytania, czyli skąd w ogóle się wziął Dominique, mogę powiedzieć ci tyle, że Doskonałych już nie ma. Dominique Collier był ostatnim z nich. Jaka jest druga sprawa, która cię nurtuje? – Symbol, jaki widziałem w jaskiniach pod ruinami zamku. – Ach, to – Kerival uśmiechnął się. – Trafiłeś do naszej dawnej sali narad. Niegdyś był tam stół, przy którym debatowaliśmy o ważnych sprawach. U szczytu zawsze siedział Wielki Mistrz zakonu, a na ścianie za jego plecami widniał nasz symbol. Gdy doszło do operacji Czyściec… – Jakiej operacji? – przerwał Ateron. – Czyściec – powtórzył Gideon. – Taki kryptonim miała akcja wymierzona w Zakon Syjon, która omal nie doprowadziła do jego zniszczenia. Tak więc po tej operacji Kościół wziął się za niszczenie wszystkich śladów po naszej organizacji. Widocznie nie byli dość dokładni… – Nikt poza mną go nie widział. – Nie dziwi mnie to – stwierdził Gideon. – Przecież z tej sali zostały gruzy. – Powinny zostać jakieś ślady, fragmenty skały pokryte farbą… – upierał się Kern.
– Nawet jeśli, założę się, że nie szukali zbyt dokładnie. Wszak mieliśmy nie istnieć, a o samym symbolu również niewielu wie. Gdy przyjdzie czas, ujawnimy prawdę o Zakonie Syjonu. O tym, że przetrwaliśmy. Być może się domyślają, ale nie mają pewności, nie mają dowodów. Kto wie, może w ten sposób wyszło na lepsze? Wszak dzięki temu jesteś dziś tu. Przerwał na chwilę, po czym uśmiechnął się i dodał: – Choć muszę przyznać, że fakt, iż widziałeś nasz symbol i przeżyłeś, by o nim opowiedzieć, na pewno wywarł na moim bracie ogromne wrażenie. A teraz naprawdę powinieneś już odpocząć.
***
Późnym wieczorem Gideon zasiadł w swym ulubionym fotelu przed kominkiem. W dłoni trzymał kieliszek czerwonego wina. Wpatrywał się w ogień i słuchał deszczu dudniącego o zamknięte okna. Ulewa trwała w najlepsze, choć burza się skończyła. Upił łyk wina i westchnął. Uniósł wzrok i spojrzał na obraz wiszący nad kominkiem. Przedstawiał kobietę w czarnej, powłóczystej sukni. Siedziała na krześle, zwrócona do patrzącego półprofilem. Na podołku trzymała skrzypce i smyczek. Victoria Kerival, żona Malcolma, matka Gideona i Christophera. Doskonała. Odebrała sobie życie na kilka dni przed operacją Czyściec. Może to i lepiej? Nie przeżyłaby rozpadu zakonu, który był jej domem, odkąd opuściła wraz z mężem Irlandię. Gideon często wspominał młode lata, gdy wieczorami wraz z bratem słuchał jak grała na skrzypcach. Malcolm nigdy się nie otrząsnął po śmierci Victorii. Nie pogodził się z tym, pomimo wierzeń, jakie dzielili. Gideon wrócił myślami do rzeczywistości. To był dobry dzień. Wierzył, że przekonał syna swego największego wroga do przyłączenia się do Zakonu Syjonu. Fakt, że patriarcha uwolnił Aterona mówił Gideonowi, że ojciec czuł coś do swojego potomka. Tym boleśniejsza dla niego będzie zemsta. Wielki Mistrz chciał nie tylko powalić na kolana Kościół, ale także zniszczyć swego brata. Na początku planował go tylko zabić, ale teraz… Teraz chciał, żeby żył i był świadkiem jak jego syn zwraca się przeciwko niemu, tak jak on zwrócił się przeciwko swojej rodzinie. Potem, gdy jego zbrodnie
wyjdą na jaw, zapewne i tak umrze. – Wzywałeś mnie? – sca pojawiła się tak cicho, że Kerival, nagle wyrwany z myśli, drgnął w fotelu. – Tak – kiwnął głową. – Przygotujcie się do ewakuacji. Jutro opuszczamy miasto. – I tak za długo w nim siedzieliśmy. – Jestem świadom ryzyka, ale musiałem je podjąć. – Opłaciło się? – Tak. Myślę, że Ateron będzie dla nas cennym wsparciem podczas planowanej akcji. – Jak tylko opanuje nową rękę – powiedziała sca z uśmiechem. – Radzi sobie coraz lepiej, ale jeszcze sporo mu brakuje do osiągnięcia pełnej sprawności. Ale gdy już do niej wróci, stanie się znów wspaniałym żołnierzem, tyle że tym razem po naszej stronie. – Lubisz naszego młodego gwardzistę? – to było raczej stwierdzenie, niż pytanie. – Owszem, lubię – przyznała. – Nie darzyłabyś go sympatią, gdyby cię schwytał wtedy, w Chartres – zauważył Gideon. – Bardzo prawdopodobne, że osobiście by cię przesłuchiwał, być może w ramach praktyki. A wiesz, że przesłuchanie przez Inkwizycję nie należy do najprzyjemniejszych. Zwłaszcza, gdy się nie spieszą. – Wiesz dobrze, że nie dożyłabym przesłuchania – odparła. – Poza tym nasze metody śledcze niewiele się różnią, gdy złapiemy któregoś z ich agentów. – Oko za oko. Tak mówi ich święta księga. – Powiadomię ludzi, niech zaczną się już pakować – rzekła sca i wyszła. Gideon podniósł się z fotela i przeszedł do gabinetu. Zamknął drzwi na klucz,
usiadł za biurkiem i uruchomił terminal. Wybrał połączenie szyfrowane i czekał. Po chwili na ekranie pojawiła się ciemnoskóra, brodata twarz starszego mężczyzny w charakterystycznym turbanie. – As-Salämu `Alaykum – powiedział Gideon. – Wa `Alaykum as-Salaam – odparł mężczyzna w turbanie. Miał głęboki, spokojny głos. Gładko przeszedł na język francuski. – Masz fatalny akcent, przyjacielu. Kerival uśmiechnął się. – Zbyt mało ćwiczę. Być może gdy się spotkamy, pomożesz mi nad nim popracować. – Z chęcią. Wydaje mi się jednak, że nasze spotkanie się odwleka. – Już niedługo, Saifie. Wszystko jest przygotowane. – Kiedy? – Najpóźniej za miesiąc. Do tego czasu nie będzie dalszej komunikacji. Bądź gotów. – Będę – odparł Arab i monitor zgasł. Gideon wstał i udał się do sypialni. Położył się i wrócił myślami do dnia, w którym Dominique Collier był świadkiem nieco innej rozmowy. Gideon nie wiedział, jak długo Doskonały stał w drzwiach, słuchając wymiany zdań między nim a jego arabskim towarzyszem, ale musiało być tego wystarczająco dużo, aby mógł się domyślić reszty. Jeszcze tego samego wieczoru przyszedł do jego gabinetu. – Nie możesz tego zrobić – powiedział. – Muszę – odparł wtedy Wielki Mistrz. – To nasza jedyna szansa. – Chcesz rozpętać piekło!
– Nie mamy wyjścia – wyjaśniał Kerival. – Inaczej nie pokonamy Kościoła. – Nie w ten sposób, Gideonie – błagał Dominique. – Zaklinam cię na wszystkie świętości, nie w ten sposób. – Nie można już tego zatrzymać, przyjacielu. Podjęto decyzje, machina została wprawiona w ruch. Dominique potrząsnął głową. – Twój ojciec przewraca się w grobie – powiedział, a po chwili dodał: – Nie będę w tym uczestniczył. Kilka dni później zniknął, pozostawiając za sobą notatkę z prośbą, aby go nie szukać. Już wkrótce, pomyślał Gideon tuż przed zaśnięciem. Wkrótce.
***
Ateron leżał na łóżku wpatrując się w sufit i wsłuchując w deszcz padający za oknem. Niewielka lampka stojąca na szafce obok rozświetlała mrok. Ulewa to słabła, to przybierała na sile, bębniąc wściekle o szybę. Były gwardzista próbował sobie poukładać wszystko, czego dziś się dowiedział. Tak zastała go sca. – Hej – powiedziała, wchodząc bez pukania. Nie odpowiedział. sca usiadła w nogach łóżka. – Jak się czujesz? – zapytała.
– Nie wiem – odparł po chwili. – Dopiero co dowiedziałem się, że zostałem poczęty z gwałtu. Mój ojciec jest patriarchą i heretykiem jednocześnie, a matka nie mogła znieść mojego widoku. Jak mam się czuć? – Powiedział ci – stwierdziła sca, wzdychając. – Tak myślałam. – Czyli ty też wiedziałaś? – Ateron podniósł się gwałtownie. – Czy jest ktoś, oprócz mnie, kto nie zna mojej przeszłości? – Spokojnie… – Spokojnie?! – krzyknął Kern. – Jak mam być spokojny? Mój ojciec zrobił mnie jakiejś kobiecie, bez jej zgody, o czym wiedzą wszyscy oprócz mnie, a ja mam być spokojny?! – Ja nie wiedziałam aż do dziś – sca zachowała spokój. – I zapewniam cię, że oprócz Gideona, nie wie nikt inny. – Dlaczego ci powiedział? – Gideon ma problem z okazywaniem uczuć. Domyślał się, że po tej rozmowie możesz być w rozsypce. – Więc wysłał ciebie, żebyś mnie pocieszyła? – Wysłuchała – sprostowała sca. – Jeśli tego chcesz, oczywiście. Mogę też tylko posiedzieć. A jeśli nie życzysz sobie towarzystwa… – Zostań – przerwał jej Ateron. – Przepraszam. Po prostu… To trudne, wiesz? – Wiem. Też jestem sierotą. – Ja… Nie miałem pojęcia, przepraszam… – Nie przejmuj się – machnęła ręką. – Nie mówimy teraz o mnie. Zapadła cisza. sca czekała cierpliwie, aż Ateron zbierze myśli. W końcu się odezwał: – Kim jestem? Byłem żołnierzem Kościoła, nowicjuszem w służbie Świętego Oficjum. A teraz? Zbieg, heretyk. Bękart patriarchy, syn Bogu ducha winnej
kobiety, którą zgwałcił. Ile z tego jest prawdą? – Wszystko – odparła sca. – Albo nic. Albo część, to zależy od ciebie. Za kogo chcesz się uważać? Te wszystkie terminy, które przed chwilą wymieniłeś w pewien sposób cię określają, definiują, jeśli wolisz, ale nie stanowią o tym, kim jesteś. – Nie nadążam. – Jesteś czymś więcej, niż tylko sumą części. Nie zamykaj się w tych ramach, które sam nakreśliłeś. Ja nie postrzegam cię jako bękarta czy niedoszłego inkwizytora. – Kim więc dla ciebie jestem? – Wojownikiem. – Nie żartuj – skrzywił się Ateron. – Nie byłoby cię tu, gdybyś nie był wojownikiem. Zmarłbyś w jakimś paryskim zaułku na zakażenie krwi. – Jestem tu tylko dlatego, że mnie znaleźliście. – Czy wiesz, jaką walkę musiał stoczyć twój organizm? Dzięki temu znaleźliśmy cię żywego – sca położył dłoń na ramieniu Aterona. – Wiem, co chcesz powiedzieć. Gdyby patriarcha nie pomógł ci uciec z więzienia, zawisnąłbyś na stryczku. Ale on tylko otworzył drzwi, ty sam zdecydowałeś wykorzystać szansę, podjąć wyzwanie i walczyć. – Wojownik – powtórzył Ateron. – Templariusz – dodała sca.
ROZDZIAŁ 21
Francja, wrzesień 2013 Imad Udin stał na szczycie wzgórza i obserwował, jak Armia Boga szturmuje Paryż. Ciepłą noc rozświetlały jasne smugi znaczące tor lotu pocisków artyleryjskich. Łuna nad miastem mówiła mu, że stolica Francji płonie. Dochodzące z daleka odgłosy wybuchów brzmiały jak nadchodząca burza. Jego generałowie dobrze się spisywali. – Piękna noc – Udin drgnął. Głos zastępcy wyrwał go z zadumy. – Zaiste – odparł. – Daleko zaszliśmy – powiedział Ajman az-Zawahiri stając obok Udina. Jego biała szata i turban lśniły w blasku księżyca. – To nie potrwa długo. Miał na myśli bitwę o Paryż, którego obrońcy, choć dzielnie się bronili, musieli w końcu ulec. Imad Udin skinął głową. – Paryż będzie nasz – stwierdził. – Martwi mnie to, co będzie dalej. – Co masz na myśli? – Wojska gromadzą się na drugim brzegu Loary. Az-Zawahiri prychnął. – Ostatnia, daremna próba obrony. Allah jest z nami, ci barbarzyńcy nie mają szans. Przywódca Armii Boga nie odpowiedział. Ajman miał rację. Daleko zaszli. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie dwie rzeczy: islamska rewolucja i pieniądze Bractwa Muzułmańskiego, które ją finansowały. Rewolucja, zwana Muzułmańską Wiosną Ludów, umożliwiła mu przejęcie kontroli nad wojskami
państw Bliskiego Wschodu. Stworzył z nich jedną wielką i silną armię, Armię Boga, która przypuściła szturm na Europę. Dzięki pieniądzom Bractwa wyszkolił i uzbroił żołnierzy. Wrócił myślami do innej nocy, dwa lata temu. Nocy niezwykle ważnej dla niego, nie dla kampanii, którą prowadził.
***
Dubaj, czerwiec 2011 Imad Udin był zaskoczony szybkością, z jaką rewolucja rozprzestrzeniała się na Bliskim Wschodzie. Najpierw wybuchła w Egipcie. Wściekły tłum wyszedł na ulice Kairu żądając wprowadzenia reform i demokracji. Próba stłumienia buntu nie powiodła się i w konsekwencji prezydent Hosni Mubarak wraz z żoną musiał salwować się ucieczką z kraju. Muzułmańska Wiosna Ludów, którą to nazwę podchwyciły media, błyskawicznie ogarniała inne państwa. Sudan podzielił się na dwa niezależne państwa. W Syrii dochodziło do bestialskich aktów ludobójstwa. Muammar Kadafi również nie poddał się bez walki. Wysłał wojsko do pacyfikacji demonstrantów, które rozprawiło się zarówno z rewolucjonistami, jak i cywilami. Międzynarodowa opinia publiczna, oburzona działaniami libijskiego dyktatora, zażądała interwencji. Rząd Stanów Zjednoczonych rozpoczął bombardowania Libii. Rebelianci zdołali się zorganizować i stawili opór siłom wiernym Kadafiemu. Imad Udin był zadowolony. Im większy chaos, tym lepiej. Najważniejszym elementem tego planu było wprowadzenie ludzi wiernych Armii Boga i samemu Udinowi do nowych rządów krajów ogarniętych rewolucją. Udało się to w większości przypadków. We władzach państwowych Egiptu oraz Syrii zasiedli przyszli generałowie Armii Boga. Im dalej rewolucja się rozprzestrzeniała, tym większą armią dysponował Imad Udin. Ubolewał jedynie, że nie zdołał przejąć władzy w krajach basenu śródziemnomorskiego. To zamknęło mu drogę do Hiszpanii, gdzie miał nadzieję otworzyć drugi front. USA odniosły jeden sukces. Dopadli w Pakistanie swojego wroga numer jeden:
Usamę Ibn Ladina. Prezydent Barack Obama oglądał na żywo transmisję z akcji, która zakończyła się egzekucją terrorysty. Nie wiedzieli, że oddali przysługę Udinowi. Ajman az-Zawahiri, następca Ibn Ladina, skontaktował się z nim kilka dni po tym, jak oficjalnie został wybrany na przywódcę Al-Kaidy. Zapewnił o swoim pełnym poparciu dla planów Udina i obiecał, że jego żołnierze wesprą Armię Boga. To ucieszyło Udina bardziej, niż wycofywanie obcych wojsk z Afganistanu i Iraku. O ile Imad Udin się orientował, służby wywiadowcze innych krajów uważały Armię Boga za mało znaczącą organizację, pozbawioną zaplecza i silnego dowództwa. Nikt nie miał pojęcia o istnieniu Imad Udina, nikt nie podejrzewał, że jest pająkiem, który utkał sieć jednocząc kilka największych organizacji terrorystycznych pod wspólnym sztandarem. Muzułmańska Wiosna Ludów była majstersztykiem. A jedyne, czego trzeba było, to dać ludziom dostęp do informacji i wskazać cel. Tutaj nie do przecenienia był udział Bractwa Muzułmańskiego. Jako pokojowa organizacja zrzeszająca muzułmanów, potępiająca terroryzm i nawołująca do pokoju, miała poparcie zachodnich społeczeństw. Byli tacy, którzy podejrzewali, że za tą fasadą kryje się coś zupełnie innego, ale nikomu nie udało się zdobyć żadnych dowodów. Poparcie Bractwa było jasnym sygnałem dla wszystkich, że Armia Boga jest ugrupowaniem, z którym należy się liczyć. Dopiero wtedy Hamas i al– Kaida zaczęły traktować go poważnie. Jeszcze istotniejsze było to, że finansowali działalność Imada, wierząc w powodzenie jego długofalowego planu. Zastanawiał się, co będzie następne? Iran? Ich program atomowy był już bardzo zaawansowany, a społeczność międzynarodowa coraz bardziej zaniepokojona. Może gdyby… Z rozmyślań wyrwał go krzyk żony dochodzący z sąsiedniego pokoju. Gwałtownie podniósł głowę i wyprostował się w fotelu. Jego twarz w blasku lamp nabrała czujnego wyrazu. Krzyk się nie powtórzył i Udin się odprężył. Wstał i podszedł do tarasowego okna. Widział, jak wśród mroku nocy uzbrojeni strażnicy patrolują teren. Jego willa na przedmieściach Dubaju była twierdzą. Jumn znów krzyknęła. Tym razem krzyczała dłużej. Udin jak zahipnotyzowany wpatrywał się w drzwi prowadzące do ich sypialni. Miał ochotę tam wejść, ale
wiedział, że mu nie wolno. W końcu drzwi się otworzyły i stanęła w nich służąca. – To syn – powiedziała tylko. Imad Udin wbiegł do sypialni. Jego żona tuliła do piersi małe zawiniątko. Była wyczerpana, ale szczęśliwa. Widział to w jej uśmiechu i spojrzeniu, jakim wpatrywała się w noworodka. – Jak się czujesz? – zapytał przyklękając koło łóżka. – Zmęczona – odparła. – Mogę? Podała mu zawiniątko. Imad Udin odsunął kocyk i spojrzał w pomarszczoną twarzyczkę. Chłopczyk zakwilił cicho. – Nazwę go Saif – powiedział. – Saif Udin, Miecz Wiary.
*** Pierwszym celem był Izrael. Imad Udin wierzył, że Ameryka zajęta własnymi wojnami, nie będzie w stanie przyjść z pomocą Żydom. Inwazja rozpoczęła się w lipcu z terytorium Autonomii Palestyńskiej i zaskoczyła zarówno Izrael, jak i opinię światową. Dzięki elementowi zaskoczenia udało się zająć północną część państwa. Potem armia Izraela przegrupowała się i stawiła zaciekły opór. Najdotkliwsze były ataki lotnicze. Izraelskie F-16 wspierane samolotami USA zadawały napastnikom duże straty. Armia Boga posiadała jedynie kilkanaście wyrzutni rakiet ziemia-powietrze z ograniczonym zapasem amunicji. Udało im się je zdobyć dzięki przymierzu z az-Zawahirim. Imad Udin spotkał się z nim w Libanie, w mieście Sur, na kilka tygodni przed rozpoczęciem wojny z Izraelem, aby potwierdzić przymierze, jakie Al-Kaida zawarła z Armią Boga. – Zapewniam cię – powiedział wtedy az-Zawahiri – że zarówno ja, jak i moi żołnierze wierzą w słuszność naszej wspólnej sprawy i jesteśmy gotowi udowodnić to w każdej chwili.
– Wkrótce będziecie mieli szansę. Ameryka, której wojska były rozproszone na całym Bliskim Wschodzie, wysłała mimo wszystko swoje oddziały do pomocy sojusznikowi, krzyżując tym samym plany Udina. Wojna się przeciągała, żadna ze stron nie mogła przekroczyć linii frontu przebiegającej w pobliżu Nablusu. Przełom nastąpił, gdy w Tel Awiwie wybuchła brudna bomba atomowa, podłożona przez agentów Armii Boga. Ludność ewakuowano z obszaru narażonego na skażenie, a przyciśnięty do muru Izrael odpowiedział atakiem nuklearnym na Iran. Irańscy przywódcy oczywiście nie mogli pozostać obojętni i wydali rozkaz wystrzelenia własnych rakiet wyposażonych w głowice nuklearne. Dla Imad Udina było to jak prezent urodzinowy. Korea Północna, a potem Chiny dorzuciły własne trzy grosze do światowego kryzysu. Widząc co się dzieje na Bliskim Wschodzie i słabość Ameryki, oba kraje postanowiły uszczknąć coś dla siebie. Zaczęło się od ostrzelania przez Koreę Północną wyspy Yeonpyeong. Południowy sąsiad próbował załagodzić sytuację środkami dyplomatycznymi, ale to jedynie rozzuchwaliło przeciwnika. Wojna była nieunikniona. Indie w tym czasie najechały Pakistan i przejęły kontrolę nad Kaszmirem, do którego rościły sobie prawo od zawsze. Wtedy zaatakowały Chiny. Najpierw zajęły Mongolię, potem Wietnam, Laos i Birmę. Następnie ich wojska wkroczyły do Indii i Pakistanu. Kiedy Chińska marynarka ruszyła w kierunku spornych wysp na Morzu Japońskim, Stany włączyły się do gry. Korea Północna poczuła się zagrożona i odpaliła rakiety z głowicami atomowymi. Większość została przechwycona, nim dotarły nad wybrzeże USA, ale nie wszystkie. Odpowiedź Stanów Zjednoczonych była zdecydowana. Korea Północna przestała istnieć. USA musiały uznać się za pokonane na Bliskim Wschodzie. Przyszło to o tyle łatwiej, że na Grenlandii odkryto ogromne złoża ropy. Co prawda groziło to nowym, otwartym konfliktem z Kanadą oraz Rosją, które rościły sobie prawa do tych złóż, lecz wobec piekła, jakie rozpętało się na Bliskim Wschodzie, było to ryzyko do zaakceptowania. Gdy radioaktywny pył opadł, rozpoczął się prawdziwy Dżihad. Imad Udin patrzył zafascynowany, jak świat staje w płomieniach. Gdy runęły
stare rządy, a Izrael padł na kolana, ujawniła się prawdziwa siła Armii Boga. Imad Udin zjednoczył Bliski Wschód i ustanowił Wielki Kalifat, w skład którego weszły Egipt, Syria, Irak, Iran, Jordania, Afganistan oraz Pakistan. Arabia Saudyjska opierała się, ale widząc, że konsekwencją może być wojna, również wstąpiła do Kalifatu. Po niej przyłączył się Jemen i Oman. A także Turcja, na której bardzo zależało Udinowi. Imad Udin, Filar Wiary, tryumfował, ale nie zamierzał osiąść na laurach. Jego prawdziwym celem była Europa. Wysłał swoich agentów do Niemiec, Francji i Hiszpanii jeszcze nim rozpoczęła się inwazja na Izrael, aby podsycali niepokój wśród społeczności muzułmańskiej. Wywiązali się z tego zadania śpiewająco, a Unia Europejska tylko im pomogła swoimi regulacjami dotyczącymi symboli religijnych i manifestacji wiary. Gdy w zachodniej Europie rozpoczęły się zamieszki, Imad Udin udał się do Rosji. Przygotowania do Dżihadu szły pełną parą, ale wszystko mogłoby obrócić się w niwecz, jeśli Rosja postanowiłaby się wtrącić. W zamian za nie ingerowanie w plany przywódcy Armii Boga, stare imperium zażądało możliwości ochrony własnych interesów w dawnych strefach wpływu. W praktyce oznaczało to, że kraje Wspólnoty Niepodległych Państw utracą swoją wolność i staną się znów satelitami Rosji. Dla Udina nie miało to znaczenia. Interesowała go zachodnia Europa, przede wszystkim Włochy, Francja i Hiszpania. Zdawał sobie sprawę, że po drodze będzie musiał zająć także inne kraje, ale ta myśl nie spędzała mu snu z powiek. Armia Boga rozleje się po Europie niczym wezbrane morze, pochłaniając wszystko, co stanie jej na drodze. Imad Udin czekał. W połowie 2012 roku stało się coś, czego Udin się nie spodziewał. Rozpadła się Unia Europejska. Najpierw ze wspólnoty wystąpiła Polska, potem, co było ogromnym zaskoczeniem, Włochy. Ponad pół wieku integracji europejskiej poszło na marne, a kontynent ogarnęła seria wojen domowych, głównie o podłożu religijnym. Udin wykorzystał to jako pretekst. Nie dokonywał inwazji na Europę, ale ruszał na pomoc braciom i siostrom w wierze. Między jednym a drugim nie było żadnej różnicy, ale pomagało utrzymać morale armii. Imad Udin rozpoczął przerzucanie wojsk do Turcji i wraz z nastaniem wiosny 2013 roku ruszył. Rosja, chwilowy sojusznik, zaatakowała od wschodu, przy okazji zajmując Skandynawię, podczas gdy Armia Boga zajęła Grecję. Muzułmańska flota przybiła do wybrzeża Włoch, a główne siły inwazyjne
pomaszerowały na północ. Papież najpierw nawoływał do obrony wiary, a potem zbiegł. Udin był niepocieszony, ale miał nadzieję, że dopadnie go w Hiszpanii. Wszystko szło zgodnie z planem. Generałowie Armii Boga po kolei i niemal bez walki zdobywali kolejne tereny, pozostawiając za sobą zgliszcza. Nic nie mogło ich powstrzymać.
***
Wrzesień 2013 roku był ciepły. Imad Udin wkroczył do Paryża rankiem dwudziestego dnia miesiąca, witany przez zwycięskie oddziały Armii Boga. Miasto przypominało ogromne gruzowisko. Gdzieniegdzie szalały pożary. Dowódcy oddziałów szturmowych powitały Imada Udina na Polach Marsowych. Ustawiono tam trybuny, nad którymi powiewały sztandary Armii Boga przedstawiające filar, nad którym unosił się półksiężyc otoczony płomieniami. Imad Udin w otoczeniu generałów stanął za mównicą i spojrzał na zgromadzonych w dole żołnierzy. Stali w równych rzędach, nieruchomo, w absolutnej ciszy. Ajman az–Zawahiri zajął miejsce obok Udina. Nieopodal wznosił się fragment jedynego ocalałego filaru Wieży Eiffla. Pozostała część najbardziej rozpoznawalnego symbolu Paryża była teraz jedynie stertą poskręcanego, metalowego złomu. – Żołnierze! – zaczął, a potężne głośniki poniosły jego głos do ostatnich rzędów. – Jestem z was dumny. Allah jest z was dumny! Przerwał na chwilę. Powiódł wzrokiem po swojej armii. – Odnieśliśmy wspaniałe zwycięstwo. Paryż jest nasz! Nasi uciśnieni bracia i siostry mogą odetchnąć z ulgą, ponieważ czas chrześcijańskiego terroru się skończył. Ale to jeszcze nie koniec naszej walki. Nie wolno nam spocząć, zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy tak blisko celu! Nie spoczniemy, nim nie dotrzemy do Atlantyku. Dopiero wtedy Allah zatryumfuje, a wyznawcy prawdziwej wiary przestaną być prześladowani. Znów przerwał. Nie zamierzał mówić długo, bo wiedział, że żołnierzy nudzą długie przemówienia. Chciał powiedzieć tyle, aby żołnierze wiedzieli, że jest z nich zadowolony, ale oczekuje dalszych poświęceń. Teraz jednak powinien
pozwolić im odpocząć. – Ale to dopiero jutro – zakończył, unosząc ramiona. – Dziś świętujemy zwycięstwo! Na chwałę Allaha! Hałas, jaki podniósł się po tych słowach, był nie do opisania. Wiwatom nie było końca, w górę poleciały czapki i hełmy. Generałowie uprzejmie klaskali, nie mogąc się doczekać, aż będę mogli zejść z mównicy. Imad Udin wiedział, że pragną odwiedzić swoje haremy, w których po udanym szturmie pojawiły się nowe zdobycze. Udin nie pochwalał tego, ale nie miał zamiaru zabraniać. Poza tym te kobiety były chrześcijankami, więc ich los powinien być mu obojętny. Zszedł z trybuny w towarzystwie az-Zawahiriego. Za nim postępowali generałowie. Na dole, u stóp resztek Wieży Eiffla, zatrzymał się i uścisnął po kolei dłonie wszystkich dowódców. – Dobra robota, panowie – powiedział. – Zasłużyliście na nagrodę. – Siedemdziesiąt dwie hurysy w raju – odparł z uśmiechem jeden z generałów. – Jestem pewien, że niewiele mniej oczekuje was tutaj – mruknął Udin, również z uśmiechem. Dowódcy zaśmiali się, nieco wymuszenie i jakby z zakłopotaniem. – Nie zatrzymuję, panowie. Odpocznijcie. Naradę wojenną zwołam jutro rano. Musimy porozmawiać o sytuacji w Polsce. Generałowie ukłonili się jemu i az-Zawahiriemu, po czym oddalili się. Udin rozejrzał się. Plac już niemal opustoszał. Szeregowi żołnierze również znajdą sobie rozrywki, mniej lub bardziej przyzwoite. Imad pomyślał, że skoro Allah jest w stanie przymknąć na to oko, on tym bardziej. Udając się z az-Zawahirim do Pałacu Elizejskiego, który nie ucierpiał zbytnio w trakcie walk i który wybrał sobie na siedzibę, Imad Udin rozmyślał o Polsce. Musiał przyznać, że Polacy sprawili mu niespodziankę. Po rozpadzie Unii Europejskiej, jak wszystkie pozostałe kraje, zamknęli się we własnych granicach. Nie wpuszczali obcokrajowców, nie pozwalali też na wyjazdy swoim
obywatelom. Rząd wprowadził stan wyjątkowy, na ulicach pojawiło się wojsko, ale nic ponadto. Polska była krajem na wskroś katolickim, prawie wyznaniowym, ale w przeciwieństwie do państw zachodnich, nie było w niej licznych społeczności wyznających inne religie. Dzięki temu udało się uniknąć wojny na tle religijnym i w kraju panował względny pokój. Kiedy Armia Boga pojawiła się na terytorium Polski, wojsko oczywiście stawiło opór. Było jednak marnie uzbrojone i wyszkolone, poza tym armia uległa niedawno silnym redukcjom. Żadne wyzwanie dla żołnierzy Dżihadu. Zajęcie Polski nie trwało długo i nie wymagało wielu krwawych ofiar. Imad Udin widząc, że Polska nie stanowi zagrożenia, pozostawił tam jedynie mały garnizon i uderzył na Niemcy. Ci opierali się dłużej i silniej, ale w końcu musieli ulec. Następna w kolejce była Francja. I wtedy Polacy zgotowali Imadowi niemiłą niespodziankę. Zorganizowali armię partyzancką, która podgryzała jego żołnierzy i natychmiast umykała w gęste lasy. Weterani Dżihadu nie byli w stanie ich wyłapać, a na miejsce jednego schwytanego pojawiało się dziesięciu nowych. Ludzie Imada byli coraz bardziej wściekli i sfrustrowani, i zaczęli tę frustrację wyładowywać na ludności cywilnej. Ataki partyzantki przypominały użądlenia pszczoły i na dłuższą metę były nie do zaakceptowania. Polacy zastawiali pułapki na konwoje przewożące posiłki, atakowali składy broni, przerywali linie zaopatrzenia. Co gorsza, z ich postawy zaczęły brać przykład inne kraje i teraz Udin miał na głowie mnóstwo mniejszych i większych oddziałów partyzanckich na wszystkich terenach, które podbił. Przez to był zmuszony cofnąć część sił inwazyjnych, aby zajęła się partyzantami. W większości państw cywilna społeczność muzułmańska brała sprawy we własne ręce i rozprawiała się krwawo z buntownikami. A Polacy posiadali wielowiekowe doświadczenie w walce partyzanckiej przeciwko przeważającym siłom wroga. – Nigdy nie lekceważ historii swoich przeciwników – mruknął sam do siebie, wchodząc do Pałacu Elizejskiego.
ROZDZIAŁ 22
Theo się nudził. Od tygodnia już siedział bezczynnie w Paryżu. Luc zakwaterował go w podrzędnym motelu, który nawet się nie umywał do tego, w którym spędził noc po tym, jak Rovtoy wyciągnął go z więzienia. Gdy wrócili z Lyonu, Luc powiedział, że przez jakiś czas nie będą się kontaktować. Ogarnęła go swoista obsesja na punkcie patriarchy. Chciał go zniszczyć i miał zamiar zrobić to ujawniając, iż hierarcha ma syna. Wierzył, że dowód znajduje się na serwerze laboratorium, w którym pracował Pascal Defanse. Rola Lazara w tym wszystkim była nieokreślona. Jego pierwotnym zadaniem miało być poszukiwanie zbiegłego Aterona Kerna. Nie miał pojęcia, jak się za to zabrać. Kern zniknął, rozpłynął się powietrzu. W jakiś sposób udało mu się pozbyć nadajnika i dzięki temu uniknął schwytania. Gdyby Luc nie namierzył Pascala, nie wiedzieliby nawet, jakie motywy kierowały patriarchą, gdy dokonywał tych zbrodni. Lazar zastanawiał się, czy Ateron wiedział, kim jest jego ojciec? Wychował się w sierocińcu, ale będąc gwardzistą miał dostęp do hierarchy. Co prawda nigdy go nie widziano w towarzystwie patriarchy, ale to niczego nie wykluczało. A kiedy Kern znalazł się w prawdziwych tarapatach, ojciec pospieszył mu na ratunek, mordując człowieka odpowiedzialnego za jego aresztowanie i wrabiając w nie tego, kto go wydał. Tak, to miało sens. Theo doszedł do tych wniosków podczas bezsennych nocy spędzanych w hotelu. Miał ochotę wyjść, wędrować bez celu ulicami Paryża, ale bał się opuścić pokój. Marzył o przechadzce wzdłuż brzegu Sekwany, chciał ujrzeć Ile de la Cité. Tęsknił za wyspą. Brakowało mu kolegów z roku, uporządkowanego życia i jasno określonej przyszłości. Teraz nie wiedział, co będzie jutro, a co dopiero za tydzień, miesiąc, rok… Wcześniej wszystko było proste. Miał skończyć teologię i wstąpić do Świętego Oficjum. Był pewny, że zrobi tam karierę. Zamiast tego był martwy. Powieszony za zamordowanie inkwizytora, u którego boku miał służyć i uczyć się. Nie miał żadnej rodziny, do której mógłby się zwrócić. Nie istniał. Jedynie Lucillus Rovtoy wiedział, że jest inaczej, ale on miał własny cel, natomiast Theo był tylko narzędziem do jego
osiągnięcia. Jemu samemu nie pozostało nic, oprócz rozmyślania nad okrutnym losem, jaki go spotkał. Czuł się samotny, opuszczony, bez swojego miejsca. Czasem wyobrażał sobie, że siedzi na ławce na bulwarze naprzeciwko Ile de la Cité i wpatruje się w wysokie mury otaczające kompleks Katedry. Przywoływał w pamięci codzienną krzątaninę, której częścią był tak niedawno. Wszystko to zostało mu odebrane przez jednego człowieka. Theo w myślach spoglądał na wysoką wieżę Katedry i czuł wzbierającą w nim nienawiść do patriarchy, który zamienił jego życie w piekło. Gdyby tylko mógł go dorwać. Jego samego lub jego syna… Zaciskał palce na kolbie pistoletu aż do bólu. Oddałby wszystko za jedną chwilę sam na sam z patriarchą, za jedną szansę. Jeden strzał.
***
Automatyczne drzwi rozsunęły się, gdy Luc podszedł bliżej. Nie lubił szpitali, zapachu środków dezynfekujących, który unosił się wciąż w powietrzu. Miał wrażenie, że ich głównym zastosowaniem jest maskowanie odoru śmierci. Tylko z tym kojarzyły mu się szpitale: z powolną agonią w sterylnym pokoju. Wzdrygnął się przekraczając próg. Nie wiedział, gdzie znajdują się laboratoria, więc po prostu zapytał młodą recepcjonistkę. Potem, zgodnie z jej wskazówkami, pojechał windą na pierwsze piętro i ruszył szerokim korytarzem do końca. Tam znajdowały się kolejne przeszklone, automatyczne drzwi. Za nimi stały ułożone w dwóch rzędach stoły z terminalami komputerowymi, mikroskopami i podstawowym wyposażeniem laboratoryjnym. Bardziej specjalistyczny sprzęt ustawiono wzdłuż ścian. Tam też stały szafy zawierające odczynniki, kolby i retorty oraz próbki porównawcze. W głębi ślepego pomieszczenia Luc dostrzegł stalowe drzwi, które jak uznał prowadziły do serwerowni. W laboratorium pracowało dwóch mężczyzn. Odwrócili się słysząc syk mechanizmu drzwi, lecz ujrzawszy czarny habit, szybko wrócili do swoich zajęć. Luc odetchnął z ulgą. Bał się, że jego pojawienie się zrodzi pytania o cel wizyty, ale widocznie autorytet habitu dominikanów był większy niż
przypuszczał. Autorytet, czy strach? Usiadł przy pierwszym wolnym stanowisku. Wywołał ekran logowania i używając uprawnień Świętego Oficjum, wszedł do systemu. Trochę czasu zajęło mu zorientowanie się, jak się po tym systemie poruszać. Pół godziny później odnalazł katalog przeprowadzonych badań, a potem wyfiltrował te przeprowadzone przez Pascala Defanse. Zaczął od tych przeprowadzonych najpóźniej, tuż przed tajemniczym zniknięciem laboranta. Były to przeważnie standardowe badania moczu i krwi. Luc przeglądał rejestry kolejnych badań. Natknął się na kilka analiz tkanek niewiadomego pochodzenia i kilku substancji potencjalnie trujących, ale nie mógł znaleźć tego, co naprawdę go interesowało. Próbował przeszukać bazę danych pod względem wyników badań DNA, ale system wyświetlił jedynie komunikat: „Brak wyników”. Wrócił więc do żmudnego przeglądania kolejnych rejestrów. Wiedział, że wyniki, które go interesują, nie mogą być zbytnio oddalone w czasie. Powinien się na nie natknąć stosunkowo szybko, lecz wciąż ich nie widział. Gdy na ekranie pojawiły się rekordy sprzed roku, przestał szukać. Odchylił się w krześle, zrezygnowany. Wyników analizy DNA potwierdzających, że Ateron Kern jest synem patriarchy okręgu Paryż nie było w systemie. Ale to przecież niemożliwe. Skoro zostały przeprowadzone, musiały zostać zapisane na dysku serwera. Po prostu musiały! Chyba że ktoś się postarał, aby zniknęły… Ta myśl zaniepokoiła Luca. Patriarcha z pewnością był potężnym człowiekiem, potrafił nakłonić Pascala, aby opuścił Paryż, prawdopodobnie wykorzystując jako kartę przetargową jego… słabość. Z pewnością miał możliwości odkrycia upodobań pana Defanse. Możliwe, że inkwizytor Vanzeen również je znał. Może właśnie dzięki tej wiedzy dostał kopie badań patriarchy? Syknęły rozsuwające się drzwi. Rozległy się ciche kroki, spokojne, niespieszne. Luc kątem oka zarejestrował białą plamę, która przystanęła obok. Rovtoy uniósł głowę i spojrzał w brodatą twarz patriarchy. – Luc – powiedział. Jego szare oczy były zimne i bez wyrazu. – Powinienem był się domyślić.
Luc zmartwiał. Patriarcha był ostatnią osobą, jakiej się spodziewał. Chociaż…? – Ja też – wydusił w końcu z siebie. Patriarcha przysunął sobie krzesło z innego stanowiska, usiadł obok Luca i spojrzał mu w oczy. Patrzył długo, aż Rovtoy poczuł się nieswojo, nie śmiał jednak odwrócić wzroku. – Jak się dowiedziałeś? – hierarcha wreszcie przerwał ciszę. – Od Pascala Defanse. Patriarcha pokiwał głową, jakby to była rzecz oczywista. – Wyjdźmy stąd – powiedział i nie czekając na reakcję Luca skierował się do drzwi. – Pascal był słabym ogniwem – ciągnął dostojnik, gdy już znaleźli się na zewnątrz. – Jednak jego śmierć była niepożądana. – A śmierć inkwizytora Vanzeena? – wybuchnął Rovtoy. – Ta była pożądana? Patriarcha znów pokiwał głową. Tym razem Luc odniósł wrażenie, że z politowaniem. Przez chwilę szli w milczeniu brukowaną aleją, prowadzącą w kierunku Katedry. Dla postronnego obserwatora wyglądali, jakby spacerowali korzystając z pięknego dnia. Widok patriarchy w towarzystwie asystenta inkwizytora nie był niczym niezwykłym, zwłaszcza w obecnej sytuacji. – Nie chciałem, żeby do tego doszło, Luc. Naprawdę. Przez chwilę Lucillus dostrzegł w oczach hierarchy żal. A może tylko mu się wydawało? – Nie powinien się tym interesować – kontynuował dostojnik twardym głosem. – To nie była jego sprawa. – Masz syna, na miłość Boską! W dodatku heretyka! Jak mogłeś go uwolnić! Jak mogłeś zamordować inkwizytora! I wrobić w to Bogu ducha winnego Theodora
Lazara! Luc dyszał ciężko. Ten wybuch nienawiści zaskoczył jego samego i trochę przestraszył, ale patriarcha pozostał niewzruszony. Szczęściem w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć słowa Luca. Kapłan poczekał, aż jego rozmówca się uspokoi, nim rzekł: – Nie zrozumiesz – powiedział to cicho i spokojnie, bez śladu gniewu w głosie. Zatrzymali się przed windą ukrytą w jednym z filarów Katedry. Patriarcha gestem zaprosił Luca do kabiny. Rovtoy wszedł niechętnie. Nie podobała mu się cała ta sytuacja, ale nie potrafił znaleźć wiarygodnej wymówki, pozwalającej odmówić najważniejszemu człowiekowi w okręgu. Luc odwiedził już kilkakrotnie prywatne komnaty patriarchy, jednak za każdym razem budziły w nim zachwyt. Po raz pierwszy przyprowadził go tu Alexander Vanzeen, aby przedstawić hierarsze kandydata na swojego asystenta. Tym razem jednak Lucowi nie w głowie było podziwianie wspaniałych witraży przedstawiających sceny z Krucjaty. – Powiem ci, co teraz zrobisz – stwierdził nagle patriarcha. Jego oczy na powrót stały się zimne, a w jego słowach brzmiała siła, której nie sposób się przeciwstawić. – Wyjedziesz do Bordeaux. Jest tam klasztor dominikanów cieszący się doskonałą reputacją i surowym przestrzeganiem reguły. Jako powód opuszczenia Paryża podasz żal i niemożność pogodzenia się ze śmiercią inkwizytora Vanzeena. Medytacja w zamknięciu pomoże ci się z tym uporać. – Wiem, że masz syna – przerwał mu Luc. – I co zrobisz z tą wiedzą? Nie masz żadnych dowodów i nie znajdziesz ich, a bez nich nikt ci nie uwierzy. Zainstalowałem w systemie szpitala program, który miał mnie informować o wszelkich próbach grzebania w plikach Pascala Defanse. Tak się dowiedziałem, że byłeś w laboratorium, choć nie wiedziałem, że to ty. Co się stało z Pascalem? Żyje? Milczenie Rovtoya wystarczyło za odpowiedź. Patriarcha uśmiechnął się smutno. – Zabiłeś biedaka, prawda? Jedynego świadka? Niezbyt mądre. Zapewne sądziłeś, że w komputerze znajdziesz wszystko, co jest ci potrzebne. Myliłeś się.
Dlatego udasz się do Bordeaux, tak jak mówię. I zrobisz to niezwłocznie. – Jest jeszcze ktoś – wypalił Luc, nim zdążył się zastanowić nad słowami. Twarz patriarchy zmieniła się w kamienną maskę, usta zacisnął, aż pozostała wąska kreska. – Kto? – syknął. Nie doczekał się odpowiedzi. – Kto?! – huknął, a Luc cofnął się o krok. Nagle przebywanie w zamkniętym pomieszczeniu sam na sam z patriarchą przestało być bezpieczne. Dostojnik szybkim krokiem podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyszarpnął z niej pistolet. – Luc, nie będę powtarzał – powiedział, mierząc do byłego asystenta inkwizytora. Rovtoy przełknął ślinę patrząc w czarny wylot tłumika. Czy patriarcha byłby zdolny zastrzelić go z zimną krwią we własnym gabinecie? Jak by to wytłumaczył? Strach przed śmiercią wziął górę. – Theo – przyznał. – Theodor Lazar. – Jak? – Wyprowadziłem go z więzienia, podstawiając na jego miejsce bezimiennego żebraka. – Co cię podkusiło, Luc? – Nie mogłem uwierzyć w to, że Theo jest winny, zbyt wiele rzeczy nie pasowało. Patriarcha pokręcił głową. – Nie doceniłem cię. Luc nic nie odpowiedział.
– Jak go kontrolujesz? W jaki sposób zapewniłeś sobie jego współpracę? – Kazałem mu wszczepić nadajnik. – Masz więc odbiornik – stwierdził dostojnik i wyciągnął rękę. – Daj mi go. Rovtoy nie widział innego wyjścia, jak spełnić żądanie. Wyjął z kieszeni palmtopa i położył na dłoni patriarchy. Ten zerknął przelotnie na ekran i odłożył urządzenie na blat biurka. – Co ja mam z tobą zrobić, Luc? – Nie możesz wiecznie uciekać od prawdy. W końcu cię dopadnie. – Być może masz rację – odparł dostojnik, otwierając podwójne drzwi balkonowe. Schował pistolet i wyszedł na taras. Oparł się o barierkę i zapatrzył w dal. Po chwili wahania dołączył do niego Luc. – Co dalej? – zapytał, niepewny co myśleć o całym zajściu. – Zdajesz sobie sprawę, że nie mogę pozwolić, żeby Lazar żył – odparł patriarcha, prostując się. Po chwili dodał: – To nie miało tak wyglądać, Luc. Ale zabrnąłem za daleko. Odsunął się o krok i stanął za swoim rozmówcą. Szybkim ruchem złapał go za łydki i szarpnął. Luc stracił grunt pod nogami, przechylił się przez barierkę i poleciał w dół. Jego krzyk urwał się nagle, gdy ciało z głuchym łomotem uderzyło o beton. Pod ciałem rozlała się kałuża krwi. Biedny, zrozpaczony Luc, pomyślał patriarcha schodząc z balkonu. Popełnił samobójstwo, nie mogąc znieść śmierci swojego mentora. Wezwał pomoc przez interkom. Za chwilę będzie musiał zejść i wyjaśnić okoliczności zajścia, ale najpierw musiał zrobić jeszcze jedną rzecz. Uruchomił palmtopa otrzymanego od Luca i wszedł w ustawienia nadajnika. Tak jak przewidział, Luc postarał się, aby urządzenie miało wbudowaną funkcję gwarantującą posłuszeństwo nosiciela chipa. Patriarcha nacisnął przycisk, a gdy
mrugające czerwone światełko na środku ekranu zgasło, schował odbiornik do szuflady wraz z pistoletem i wezwał windę. Kilka kilometrów dalej Theodor Lazar, leżąc na łóżku z obskurnym pokoju hotelowym zmarł nagle, gdy chip w jego ciele wypuścił niewielką dawkę neurotoksyny. Trucizna wywołała zawał. Ciało znaleziono kilka dni później, gdy w korytarzu dało się wyczuć nieprzyjemny zapach. Denat nie miał przy sobie dokumentów, a żadne oznaki zewnętrzne nie wskazywały na inną niż naturalna przyczyna śmierci. Właściciel obiektu zapłacił funkcjonariuszom, którzy zjawili się po zwłoki, aby sprawę załatwić po cichu. Trup w hotelu szkodził interesom.
***
Droga była wąska, z ledwością minęłyby się na niej dwa samochody. Z obu stron rosły wysokie drzewa, nie było miejsca nawet na pobocze. Ich korony spotykały się nad szosą, tworząc tunel. Ateronowi okolica wydała się znajoma. W końcu skojarzył, że nie tak dawno temu już nią jechał, również w towarzystwie ski i Wiktora, tyle, że w odwrotnym kierunku. Wkrótce reflektory samochodu wyłowiły z mroku skalną ścianę, potwierdzając domysły Kerna. Wiktor najwyraźniej nie miał zamiaru zwalniać. Ateronowi serce podeszło do gardła. W skale pojawiła się szczelina, pionowa kreska oślepiającego światła. Rozszerzała się z każdą chwilą, odsłaniając jasno oświetlony tunel. Samochód wjechał weń na pełnym gazie. Gdy Ateron się odwrócił, kamienne wrota już się zasuwały. Zatrzymali się na tym samym parkingu, z którego kilka dni temu wyruszyli do Rennes-le-Château. Poprzednim razem Ateron był zbyt zdezorientowany, by podziwiać wnętrze. Tym razem rozglądał się swobodnie. Żelbetowy strop wisiał nisko, podparty grubymi filarami. Nieco po lewej widać było wjazd prowadzący w górę, z czego Kern wywnioskował, że parking jest wielopoziomowy. Tam właśnie pojechał Wiktor, gdy on i sca wysiedli z samochodu. Po obu stronach głównej drogi stały w rzędach ciężarówki. W
ścianie naprzeciwko tunelu, którym przyjechali, znajdowały się cztery wejścia do wind. Ateron dostrzegł również dwa większe, prawdopodobnie do wind towarowych. – To wszystko zbudował Zakon? – zdziwił się. – Jak? sca nie odpowiedziała. Przytknęła kciuk do czytnika przy jednej z kabin wind. Drzwi rozsunęły się i weszli do środka. Gdy zamknęły się za nimi i Malusardi wcisnęła jeden z przycisków na u, jego fragment odsunął się, ukazując ukryty obiektyw. sca przytknęła do niego prawe oko. Po chwili winda ruszyła. – Wysoki poziom zabezpieczeń – zauważył Ateron. – Musimy być ostrożni. Wróg może być wszędzie – odparła kobieta, uśmiechając się do Kerna. Po kilkunastu sekundach kabina zatrzymała się. Wyszli na szeroki, jasno oświetlony korytarz. Co pewien czas mijali drzwi lub odnogi prowadzące gdzieś w głąb kompleksu. Białe ściany przypominały Ateronowi szpital, ale krzątający się tu ludzie mieli niebieskie uniformy, zamiast lekarskich kitli. Tunel otworzył się nagle na ogromną, lekko opadającą, niczym amfiteatr, salę, wypełnioną konsolami obsługiwanymi przez członków Zakonu. Ścianę naprzeciwko wejścia zajmował ogromny monitor wyświetlający mapę Francji. Wszystkie konsole były zwrócone w jej stronę. Jarzyły się na niej i migały różnokolorowe kropki. Panowała cisza. – To sala komunikacyjna, prawda? – zapytał Ateron spoglądając na mapę. – W rzeczy samej – potwierdziła sca, nie zwalniając. Zeszła pod samą mapę i skręciła w prawo. Kern musiał podbiec, żeby nadążyć. Otworzyła nie oznakowane drzwi i weszła do środka. Po chwili dołączył do niej Ateron. Pomieszczenie było przestronne, wypełnione metalowymi szafkami na dokumenty. Naprzeciw wejścia stało surowe biurko wyposażone w terminal komputerowy, za którym siedział Gideon Kerival. Ten pokój w niczym nie przypominał przytulnego gabinetu w Wieży Magdala.
– Witaj w naszej siedzibie. Proszę, usiądź – powiedział Wielki Mistrz, wskazując krzesło stojące przed biurkiem. Ateron zajął miejsce. Delikatna woń perfum zdradziła mu, że sca stoi tuż za nim. – Co to za miejsce? – zapytał. – Góra Cardou. Jest wyjątkowa i ma dla nas szczególne znaczenie, podobnie jak Montségur. To baza operacyjna Zakonu, jego serce i mózg. – Jest… Cóż, imponująca. Tylko to przychodzi mi do głowy. Jak zdołaliście wydrążyć górę? Jakim cudem nikt tego nie zauważył? – My tylko wykończyliśmy wnętrza. Zaczęli templariusze osiemset lat temu, a dokończył mój ojciec. – Osiemset lat? – powtórzył Ateron, nie posiadając się ze zdumienia. Gideon lekko się uśmiechnął. – Nie przesłyszałeś się. Cardou ma swoją historię. Widziała i słyszała niesamowite rzeczy. Gdyby umiała mówić… Niestety, będą musiały ci wystarczyć moje słowa. – Widziałem, że macie tu niezły sprzęt – Kern zmienił temat. – Czy jest możliwość… Czy mógłbym porozmawiać z moim ojcem? Wielki Mistrz przez chwilę przyglądał mu się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Dlaczego? – zapytał w końcu. – Chcę wiedzieć… Muszę wiedzieć, czy to prawda. – Nie ufasz mi? – Nie zrozumcie mnie źle – Ateron odwrócił się tak, aby widzieć także skę. Po jej minie poznał, że jego słowa nią wstrząsnęły. – Przez pół życia walczyłem z takimi jak wy. Z heretykami, terrorystami gotowymi sięgnąć po
każdy środek w walce z Kościołem. – Wpuściliśmy cię do naszej bazy, o której istnieniu nie wie nawet większość członków Zakonu. Sądzisz, że pozwolimy ci teraz pogadać z naszym wrogiem? – Nie zdradzę was. – Nie okłamaliśmy cię. – Gideon, zrozum mnie. Muszę wiedzieć. Jakbyś się czuł na moim miejscu? Byłem sierotą poczętym z gwałtu, o czym zresztą dopiero co się dowiedziałem, aż nagle słyszę, że moim ojcem jest najpotężniejszy człowiek w prowincji, były członek tajnej, oficjalnie nieistniejącej organizacji. Powiedz, czy wystarczyłoby ci słowo obcego człowieka, zagorzałego wroga Kościoła i wszystkiego, co sobą reprezentuje? Kerival przez chwilę w milczeniu spoglądał na siedzącego naprzeciwko młodego człowieka. W końcu westchnął. – Jeśli tak bardzo zależy ci na rozmowie z ojcem, może uda się to zorganizować. – Gideon! – zawołała sca wysuwając się przed Aterona. – To szaleństwo. – Mamy środki. Mamy możliwości. – Zostaniemy ujawnieni. – I tak już podejrzewają. Dostali w swoje ręce Dominique’a, pamiętasz? Doskonałego. – Dominique nic im nie powiedział, gdyby było inaczej, już by nas wyłapali. – Christopher wie, kim był Dominique. Musi podejrzewać, że Zakon przetrwał. Nie martw się, moja droga. Nie znajdą nas. Poza tym niedługo i tak nie będzie to miało znaczenia. sca westchnęła. – Uważam, że popełniasz błąd. – Twoja uwaga została odnotowana. A teraz proszę zajmij się przygotowaniami.
Puścimy sygnał przez serwery naszych przyjaciół w Kalifacie, Kościół nie wytropi źródła. – Jak każesz. – A teraz już idźcie. Ryzyko było spore i Wielki Mistrz zdawał sobie z tego sprawę. Pomimo zachowania wszelkich środków ostrożności, sygnał mógł mimo wszystko zostać namierzony. Rozmowa będzie musiała trwać krótko. Poza tym, jak zauważyła sca, ujawnią się. Gdyby nie fakt, że patriarcha nie wiedział nic o tej bazie Zakonu, Gideon nawet nie rozważał by takiego kroku. Do tego Ateron wciąż mu nie ufał. Jeśli pozwoli mu na kontakt z ojcem, być może uda się to zaufanie zdobyć. Wielki Mistrz miał plany w stosunku do syna swojego brata, ale żeby wprowadzić je w życie, Kern musiał mu zaufać. – Dziękuję – powiedział Ateron wychodząc z gabinetu Kerivala. sca szła szybko, jakby chciała tym sposobem rozładować nerwy. Wcisnęła przycisk przywoływania windy, jakby chciała go rozgnieść i rozsmarować po ścianie. – O co chodzi? – zapytał Ateron. – O twoją głupotę. Jak mogłeś poprosić go o coś takiego? – Co ja takiego zrobiłem? – zdziwił się Ateron. – Zaczynam podejrzewać, że jesteś skończonym idiotą – kontynuowała, gdy kabina ruszyła w dół. – Takie połączenie można namierzyć. Nie mówiąc już o tym, że możesz coś chlapnąć, mniejsza o to, celowo czy nie. I to teraz, gdy jesteśmy tak blisko! – Blisko czego? – Ten twój upór, żeby porozmawiać z patriarchą – ciągnęła sca nie zważając na pytanie Kerna. – Co chcesz przez to uzyskać? Winda stanęła, drzwi się rozsunęły. Tutaj korytarz był szerszy, a ściany były pomalowane na seledynowy kolor. sca ruszyła przed siebie, nie zwracając
uwagi, czy Ateron idzie za nim i kontynuowała: – Chcesz z jego ust usłyszeć, że jest twoim ojcem? Na cholerę ci to? Ateron domyślił się, że są na poziomie mieszkalnym. Po obu stronach korytarza znajdowały się drzwi do pokoi. Niektóre były uchylone i mógł zajrzeć do wnętrza. Ludzie na korytarzu przyglądali się z ciekawością perorującej kobiecie i idącemu za nią cichemu mężczyźnie. Kern czuł, jak zaczynają go piec policzki. – Widziałeś wyniki badań DNA. One nie kłamią. Skręciła w inny korytarz. – Zwolnij trochę – poprosił Ateron. Bezskutecznie. – Jesteś dla nas ważny, inaczej byś się tu nie znalazł – ciągnęła. – Jesteś ostatnim z rodu. – Jest jeszcze Gideon. Może przecież spłodzić syna. – Nie może. W tym sęk. Stanęła przed drzwiami oznaczonymi 21B. Otworzyła je i weszła do środka. Ateron podążył za nią. – Przygotowujemy się do ważnej akcji, a twój upór może wszystko zniszczyć. – Muszę się dowiedzieć, dlaczego mnie nie zabił wtedy, w więzieniu Inkwizycji. Dlaczego mnie uwolnił i pozwolił uciec? sca spojrzała na niego po raz pierwszy od wyjścia z gabinetu Wielkiego Mistrza. Miała nieprzenikniony wzrok. – Klucze są na blacie – powiedziała w końcu. – Zobaczymy się rano. Wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi. Ateron spodziewał się raczej trzaśnięcia. Rozejrzał się po swoim nowym mieszkaniu. Przytulne, pomyślał. Przestronny, jasno oświetlony pokój był połączony z
aneksem kuchennym. Zdjął kurtkę i zrzucił buty. Na blacie obok zlewu leżały klucze, tak jak mówiła sca. Był też chlebak. W lodówce znalazł margarynę, jajka, ser, wędliny i pasztet. Z szafek nad blatem wyciągnął słoiczek kawy rozpuszczalnej, cukier i kubek. Zabulgotał czajnik. Z kubkiem parującej kawy i talerzem kanapek rozsiadł się na wersalce. Pod stopami czuł miękką wykładzinę. Posiliwszy się, sięgnął do kieszeni po papierosy. Nie znalazł popielniczki, więc popiół strzepywał do pustego już kubka. Poczuł się zmęczony. Wydarzenia ostatnich dni wyczerpały go. Zasnął w końcu na wersalce, przykryty kocem.
***
– Pobudka! Krzyk obudził w Ateronie wspomnienia pierwszych dni szkolenia w Gwardii. Odruchowo zerwał się z wersalki i stanął na baczność. Przed oczami stanęły mu wszystkie nieprzespane noce, podczas których odbywały się mordercze, pięćdziesięciokilometrowe marsze w pełnym rynsztunku. Major Darane był surowym instruktorem i wielu rekrutów odpadało w czasie szkolenia. Wreszcie udało mu się oprzytomnieć i skupić wzrok na tyle, żeby dojrzeć intruza. W drzwiach stał Wiktor i szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. W dłoniach trzymał dwa styropianowe kubki. – Brawo, żołnierzu – powiedział. – Chodź, czas zacząć trening. – Co? – Pospiesz się. sca czeka. Ateron spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Wskazywał szóstą rano. – Jaki trening? – zapytał zdezorientowany. – Ruchy, żołnierzu!
W korytarzu Wiktor podał Ateronowi kubek. Ten pociągnął łyk i się zachłysnął. – Mocna – powiedział. – I słodka. – Taka powinna być kawa. Czarna jak noc i słodka jak grzech. Doszli do wind. – Ile tu jest kondygnacji? – spytał Ateron. – Sześć. Na najwyższej są prywatne pokoje Gideona. Potem garaże, koszary żołnierzy, komunikacja, kwatery mieszkalne i sale treningowe. – Rany. Jak wam się udało zbudować coś takiego bez wzbudzenia podejrzeń? – Dżihad. – Co? – Gdy rozpoczął się Dżihad i Malcolm Kerival, poprzedni Wielki Mistrz, zorientował się w planach papieża, rozpoczął drążenie góry. Miał zresztą ułatwione zadanie. Część kompleksu już istniała. Drzwi windy rozsunęły się ukazując kolejny szeroki korytarz. Obie ściany przedzielone były w równych odstępach dużymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. – Mamy tu sześć sporych sal – wyjaśnił Wiktor podchodząc do pierwszych drzwi po lewej. Sala naprzeciwko miała uchylone drzwi. Kern zajrzał do środka. Zauważył stojącego mężczyznę, który wyciągał przed siebie ramię. Przez chwilę Ateron nie wiedział na co patrzy. Zamrugał ze zdziwienia, gdy zdał sobie sprawę, że ręka wygląda, jakby częściowo zrobiono ją z metalu. Mniej więcej w połowie przedramienia skóra gładko przechodziła w stal. Dłoń zastępował zestaw cienkich, prostych rur. Na oczach zdumionego Aterona, metalowa końcówka zaczęła się obracać, wydając przy tym cichy gwizd. Wtedy ktoś zamknął drzwi od wewnątrz. – Co to było? – szepnął Kern.
– Testy – odpowiedział Wiktor. – Prowadzimy zaawansowane badania nad cybernetyką, gdybyś nie zauważył – dodał wskazując lewe ramię Aterona. – Rozumiem – odrzekł Kern, choć nie rozumiał prawie nic. – Gideon coś wspominał o tym, gdy rozmawialiśmy w szpitalu… Jego myśli gwałtownie zboczyły na inny tor. Nim Wiktor zdążył otworzyć drzwi do sali, chwycił go za rękę. – Słuchaj… – zaczął i umilkł. Po chwili spróbował jeszcze raz. – Zapytam wprost. Czy między tobą a ską coś jest? Wiktor uniósł brwi. Potem lekko się uśmiechnął. – Nie – odparł. – Możesz do niej startować, ale dostaniesz kosza. – Skąd ta pewność? – Od czasu, gdy zerwała z Gideonem, nie dopuściła do siebie faceta. – Ona i Gideon? Serio? – Aha… Wiktor nacisnął klamkę i pchnął ciężkie skrzydło, zmuszając tym samym Aterona do zakończenia dywagacji. Sala rzeczywiście była duża. Pod ścianami stały rozmaite przyrządy do ćwiczeń fizycznych, na półkach w równych rządkach hantle. Ateron zauważył też piłki futbolowe i do koszykówki. Cztery kosze wisiały na bielonych ścianach. Na środku sali leżała mata. sca, ubrana w szorty i koszulkę na ramiączkach, właśnie przyciągała drugą. Kern oddał pusty kubek Wiktorowi i podbiegł, żeby jej pomóc. – Dzięki – powiedziała uśmiechając się. Sprawiała wrażenie, jakby wczoraj nie stało się nic nadzwyczajnego. Jej wściekłość na Aterona zdawała się wyparować w ciągu nocy. Wspólnie przystawili jedną matę do drugiej.
– Wyspałeś się? – A owszem, tylko śniadania nie zdążyłem zjeść. – Jutro wstań wcześniej. – Ejże, nikt mi nie powiedział, że czekają mnie jakieś treningi! sca uśmiechnęła się chytrze. – To było specjalnie, prawda? – zapytał Ateron. – Taka twoja zagrywka, nie wiadomo po co. – Siadaj – powiedziała sca i podeszła do Wiktora. Zamienili kilka słów. Wiktor wzniósł kubek w stronę Aterona w niemym pozdrowieniu i wyszedł zamykając za sobą drzwi. – No, to jesteśmy sami – stwierdziła Malusardi siadając po turecku na drugiej macie, naprzeciwko Aterona. – Słuchaj, jeśli chodzi o wczoraj… sca machnęła ręką. – Uniosłam się. Niepotrzebnie. Byłam wściekła na ciebie, to prawda. Za ten twój idiotyczny pomysł, żeby porozmawiać z patriarchą. W pewnym sensie cię rozumiem, bo sama byłam sierotą, ale to po prostu… – Głupota – dokończył za nią Ateron. – Wiem. Przepraszam. Ale ja naprawdę muszę wiedzieć… Wyciągnął rękę i położył ją na dłoni ski. Kobieta powoli cofnęła dłoń. Przez chwilę siedzieli w ciszy, aż Ateron zapytał: – Powiesz mi teraz o co chodzi? – O twoją rękę – odparła. – Jak się nią posługujesz? – Nie najlepiej, szczerze mówiąc. Czuję się, jakbym miał plastikową protezę. – Pokaż.
Kern niezgrabnie uniósł ramię na kilka centymetrów, lekko poruszył palcami. – To właściwie wszystko, co jestem w stanie nią zrobić – powiedział. sca westchnęła. – Podaj mi ją. Ateron podniósł dłoń na tę samą wysokość, co poprzednio. sca ujęła go za nadgarstek. – Widzisz? – powiedziała zginając jego ramię w łokciu i przekręcając nadgarstek. – Pełen zakres ruchów, trzeba się tylko nauczyć, jak za pierwszych lat życia. – Pierwsze lata dawno już mam za sobą – mruknął Ateron. – Mimo wszystko możesz jeszcze się nauczyć. Większość ruchów wykonujemy nieświadomie. Czy zastanawiasz się co robisz, żeby podrapać się w ucho, gdy to robisz? Podnieść ramię, przysunąć do ucha, zgiąć palec… – Raczej nie. – Właśnie. Istnieją teorie mówiące, że nic z tego, co robimy nie jest w pełni świadome. Mózg najpierw reaguje, a potem niejako dorabia sobie sam wytłumaczenie dlaczego. – Trochę to niepokojące. – Trochę. Ale widocznie zdaje egzamin, skoro nasz wspaniały gatunek istnieje tak długo. Próbowałeś kiedyś medytacji? – Nie. – Może pomóc. Zamknij oczy i rozluźnij się. Weź głęboki wdech…
***
Był środek nocy, gdy w komnacie patriarchy okręgu Paryż rozległo się brzęczenie komunikatora. Hierarcha zapalił lampę i odruchowo sięgnął do interkomu, gdy zorientował się, że to nie stamtąd dochodzi dźwięk. Wstał, narzucił szlafrok na ramiona i wyszedł z sypialni. Sygnał bezsprzecznie dochodził z terminala komputerowego na biurku. Zastanawiając się kto może o tej godzinie próbować się z nim skontaktować, patriarcha odebrał rozmowę. Na ekranie ukazała się twarz Aterona. – Witaj, ojcze – powiedział. Patriarchę w mgnieniu oka opuściły resztki snu. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. – Ty – szepnął. Syn, którego uwolnił z więzienia Inkwizycji i którego nie miał nadziei nigdy więcej ujrzeć. Ufał, że żyje, że układa sobie nowe życie z dala od Kościoła, Gwardii i Inkwizycji, a oto nagle pojawił się na monitorze jego prywatnego terminala. – Ja. Ten sam. Jakim cudem, zastanawiał się patriarcha. Jak udało się Ateronowi połączyć z jego terminalem? Nagle zrozumiał i aż wyprostował się na krześle, gdy dotarło to do niego w pełni. – Jesteś z nim – stwierdził. – Mówisz o swoim bracie? Tak, to dzięki niemu możemy porozmawiać prawie w cztery oczy. Bo choć Gideona nie ma w pokoju, wiem, że podsłuchuje naszą konwersację. – Jak… – zaczął patriarcha i umilkł. – Jak co? Jak udało mi się uniknąć złapania? Jak znalazłem Zakon Syjonu? A gdzie indziej miałem się udać, ojcze, po tym, jak zostawiłeś mnie przed bramą kompleksu? I to właściwie oni mnie znaleźli, nie ja ich. Podejrzewam, że gdyby nie oni, już bym nie żył.
– Namierzymy ten sygnał – powiedział dostojnik, choć sam w to nie wierzył. Gdyby było to możliwe, Gideon nigdy by się nie zgodził na to połączenie. Patriarcha usiłował zebrać myśli. W końcu miał pewność co do tego, że jego brat, a wraz z nim Zakon Syjonu, żyje. Dokładnie tak, jak podejrzewał od momentu, gdy schwytano Dominique’a Colliera. – Nie – mówił w tym czasie Ateron. – Co najwyżej namierzycie serwer gdzieś w górach Afganistanu albo innego kraju Wielkiego Kalifatu. Zakładając, że wasi specjaliści w ogóle się zorientują, że jakiś sygnał przeszedł. – Dlaczego chcesz ze mną rozmawiać? Oszołomienie powoli ustępowało. Chłodny, analityczny umysł odzyskiwał panowanie nad sytuacją. – Bo muszę wiedzieć. Muszę wiedzieć, czy to prawda, że jesteś moim ojcem. Gideon twierdzi, że tak. – Pokazał ci wyniki badań DNA – domyślił się patriarcha. – Ciekaw za to jestem, skąd sam się dowiedział? – To nieistotne. – Nie. Chyba nie. Hierarcha westchnął. – Dowiedziałem się przez przypadek – zaczął. – Więc to prawda! – zawołał Ateron. – Dopiero jakiś czas temu, gdy przyszedłeś prosić o transfer do Inkwizycji – ciągnął patriarcha. – Uderzyło mnie to, że jesteś bardzo podobny do mnie, gdy byłem w twoim wieku. Przejrzałem twoje akta osobowe i sam zleciłem badania DNA. Gideon zapewne również dostrzegł podobieństwo i domyślił się reszty. – W ten sposób dochodzimy do drugiej kwestii. Dlaczego mnie nie zabiłeś? Patriarcha milczał. To była delikatna kwestia i wolał jej nie roztrząsać. Sam
nieraz się nad tym zastanawiał. Śmierć Aterona rozwiązałaby wiele spraw i nie miałaby takich następstw, jak jego ucieczka. Hierarcha myślał o tych wszystkich komplikacjach, których by uniknął. Vanzeen wciąż by żył, Theodor Lazar nie zostałby niesłusznie skazany i również zachował życie… A jednak sama myśl o tym, że mógłby zabić własnego syna, krew z jego krwi, powodowała w nim wstręt. – Dlaczego mnie nie zabiłeś? – powtórzył Ateron. – Dlaczego pomogłeś mi uciec? Dziecko w twojej sytuacji to poważny kłopot, zwłaszcza gdyby ktoś się o nim dowiedział. Hierarcha skinął głową. – Aleksander Vanzeen się dowiedział – rzekł. – Dlatego zginął. Ponownie skinięcie. – Ale to wciąż nie tłumaczy twojego zachowania. Patriarcha spuścił wzrok. Sprawiał wrażenie jakby nagle zmalał, skurczył się w swoim fotelu. – Popełniłem w życiu wiele strasznych rzeczy – powiedział w końcu powoli i bardzo cicho. – Samo twoje spłodzenie odbyło się wbrew woli twojej matki. – Zgwałciłeś ją – warknął Ateron. Skinięcie. – A ona oddała cię do sierocińca. Trudno jej się dziwić. Dziwi natomiast, że oboje znaleźliśmy się w Katedrze paryskiej. Może to opatrzność Boska…? – Opatrzność? – Tak. Szansa na odpokutowanie za grzechy popełnione w przeszłości. – Pokuta poprzez uwolnienie syna z więzienia Inkwizycji… – Tak.
– I zabicie kolejnego człowieka? – patriarcha nic nie odpowiedział, więc Ateron kontynuował: – A co, gdyby złapali mnie ponownie? Gdyby Gwardia mnie znalazła na ulicach Paryża? – Ale cię nie znalazła. – Ale gdyby… – Nie ma sensu rozważać co by było gdyby – hierarcha ostro przerwał synowi. – Liczy się to, co jest tu i teraz. – Dobrze – zgodził się Kern. – Porozmawiajmy zatem o „teraz”. Opowiedz mi o nadajnikach. – Słucham? – Słyszałeś. Opowiedz mi o nadajnikach, które mają kontrolować ludzi. Ponoć Kościół pracuje nad takimi urządzeniami. – Źle to pojąłeś. – Czyli to też prawda! – Ateron się zdziwił. – Nie chodzi o kontrolę. Chodzi o utrzymanie ładu i porządku. Chciał wyjaśnić synowi, jaki naprawdę jest cel tego programu i dlaczego jest tak ważny, ale Ateron mu na to nie pozwolił. – Według Gideona chodzi o zniewolenie. Totalne podporządkowanie wszystkiego i wszystkich Kościołowi. – Próbujemy utrzymać kruchy pokój, a działania terrorystów nam w tym nie pomagają. – Nazywasz swojego brata terrorystą? Twojego ojca? – Malcolm był chory! – żachnął się patriarcha. – Był szaleńcem. Wysłał mnie do seminarium, żebym jako uznany już i wysoko postawiony dostojnik zniszczył Kościół od wewnątrz. Ateron pokiwał głową.
– Chodziło o zemstę, czy po prostu zasmakowałeś we władzy? – zapytał. – Powiem ci coś, synu. W ostatecznym rozrachunku chodzi o to, żeby we właściwym momencie być po właściwej stronie. – Wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć – odparł Ateron. Twarz w monitorze nachyliła się i po chwili ekran zgasł. Połączenie zostało zerwane. Patriarcha długo jeszcze siedział w pokoju za biurkiem i wpatrywał się w mrok. Zakon Syjonu istniał, a Ateron był zakładnikiem Gideona. Pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy, może myślał, że wstępuje w szeregi Zakonu z własnej woli, ale tak nie było. Patriarcha znał swojego brata i wiedział, że on nigdy nie pozwala, aby kierowały nim uczucia. Cokolwiek skłoniło go do odszukania i otoczenia opieką Aterona, nie były to ani litość, ani miłość do nieznanego wcześniej bratanka. Gideon Kerival coś knuł, patriarcha był tego pewien. I miało to coś wspólnego z nadajnikami, nad którymi pracował Kościół. Z tego nie mogło wyniknąć nic dobrego.
ROZDZIAŁ 23
Następne dni upływały Ateronowi na długich i męczących ni to treningach, ni to rehabilitacji z ską. Jej silna wola i optymizm udzieliły się Kernowi, który coraz lepiej radził sobie z nową ręką. Przełom nastąpił, gdy jego instruktorka postanowiła radykalnie zmienić metody. – To nie działa – stwierdziła któregoś dnia. Siedzieli jak zwykle naprzeciwko siebie na matach w sali, którą sca zaanektowała wyłącznie dla siebie i Aterona. Członkowie Zakonu nie byli tym faktem zachwyceni, lecz kobieta była wszak seneszalem Wielkiego Mistrza, a z tym nie można było dyskutować. – Co? – zapytał Kern, otwierając oczy. Właśnie wprowadzał się w stan odprężenia, jak instruowała go sca. – Ta medytacja. Nie działa. – Jak to nie działa? Radzę sobie coraz lepiej. – Nie dość szybko. Wstawaj. Ateron posłusznie się podniósł. Nie miał pojęcia, co kombinuje sca, ale był zaintrygowany. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie bez ruchu. Potem, nagle i bez żadnego ostrzeżenia, sca zaatakowała. Była szybka, jak kobra. Nim Ateron zdążył się zorientować, już leżał na plecach, powalony kopnięciem w brzuch. – Co jest? – stęknął, łapiąc się za żołądek. Widząc, że Malusardi zamiast odpowiedzieć zamierza kopnąć go w żebra, odtoczył się i zerwał na nogi. Następny jej cios zablokował lewym ramieniem, momentalnie wyprowadzając kontrę. sca zdołała się odchylić, pięść Aterona o włos minęła jej twarz. Odskoczyła. – Brawo! – rzekła i zaczęła klaskać.
Ateron, kompletnie zdezorientowany, zamarł w pół kroku. – Wiesz, co zrobiłeś? Kern zastanowił się przez chwilę, po czym kiwnął głową. – Blok – powiedział. – Lewym ramieniem. – Nie myślałeś, reagowałeś. To była najszybsza reakcja, jaką u ciebie widziałam do tej pory. – Czyli teraz, zamiast medytować, będziemy walczyć? – zapytał Ateron z uśmiechem. – Na śmierć i życie – odparła sca i puściła Kernowi oko. Od ściany przy drzwiach oderwał się Wiktor. – Wybaczcie, że się wtrącam i przerywam to czułe kopanie się po tyłkach – powiedział – ale Wielki Mistrz wzywa twojego ucznia. – Jak długo tam stałeś? – zapytała sca. – Wystarczająco, żeby być świadkiem, jak spuszczasz manto porucznikowi Gwardii. Malusardi tylko pokręciła głową. Czarne loki zafalowały wokół głowy, a Ateron patrzył na to zafascynowany. – Na dziś kończymy – zwróciła się do Aterona. – Jutro o tej samej porze. Kern przytaknął i wraz z Wiktorem wyszedł z sali. – Gideon jest w komunikacji? – zapytał, przywołując windę. – Nie. Czeka na ciebie w swoich prywatnych pokojach. Ateron zdziwił się, ale nic nie powiedział. Od chwili swojego przybycia nie był jeszcze na najwyższym poziomie kompleksu. – I w ogóle nie skopała mi tyłka – mruknął, gdy drzwi się rozsunęły.
– Chłopie! – zaśmiał się Wiktor. – Jeszcze chwila, a latałbyś jak szmaciana lalka po tej sali. – Jeszcze słowo – Ateron dźgnął go palcem – a będę musiał się z tobą policzyć. – Kiedy chcesz – odrzekł Wiktor szczerząc zęby w uśmiechu. – Kiedy tylko chcesz… Prywatne komnaty Wielkiego Mistrza Zakonu Syjonu wystrojem wnętrz bardzo przypominały Willę Betanię. Rzucały się w oczy luksusowe meble, puszyste dywany. Sam Wielki Mistrz czekał w bibliotece. Zapadnięty w skórzanym fotelu czytał książkę. Okulary na nosie i skupiony wyraz twarzy nadawały mu wygląd mędrca usiłującego odkryć tajemnice świata. – A, jesteś – powiedział na widok Kerna. – Dziękuję, że go przyprowadziłeś, Wiktorze. Skolenko skinął głową i wyszedł. – Chcę ci pokazać, co jest jedną z przyczyn naszej walki – powiedział Gideon. Podszedł do biurka, chwilę szperał w szufladzie, wreszcie położył na blacie małą, szklaną tabliczkę. – Co to jest? – zapytał Ateron, biorąc ją do ręki, – To jest chip, o którym ci wcześniej mówiłem. – Spory. – Spójrz uważnie. Ateron podniósł płytkę do oczu i przyjrzał się bliżej. – Coś tam jest – mruknął po chwili. – Prawie niewidoczne. – To ci pomoże – Gideon podał Ateronowi szkło powiększające. Kern odłożył płytkę na biurko i pochylił się nad nią z lupą. – Ten mały kwadracik? Wygląda niepozornie.
– Poczynili ogromne postępy w miniaturyzacji. Otrzymaliśmy ten egzemplarz od pracownika fabryki podzespołów elektronicznych – wyjaśnił Wielki Mistrz, chowając tabliczkę do szuflady. – Tych zakładów powstało dość dużo w ostatnich latach. Proces produkcji tych urządzeń jest bardzo skomplikowany i długotrwały, ale Kościół posiada ich już kilkanaście milionów. Kiedy będą gotowi, rozpoczną program obowiązkowych szczepień przeciwko ospie. W każdej dawce szczepionki, znajdzie się podobny chip. – Jest za duży, żeby przejść przez igłę strzykawki – zauważył Ateron. – Dlatego w pierwszej fali szczepionki będą podawanie doustnie w formie płynu. W końcu opracują model, którego nie da się dostrzec gołym okiem. – Władza absolutna. Rządy dusz… – Dosłowne. Nie możemy do tego dopuścić, jeśli nie chcemy, aby wolność i wolna wola przestały istnieć. Ale to nie wszystko. – Jest jeszcze coś? – zdziwił się były gwardzista. – Te chipy będą zintegrowane bezpośrednio z Papieżem. – Z tym superkomputerem, o którym wspominałeś? – Tak. To naprawdę potężna maszyna, która już teraz pełni ważną funkcję. Wkrótce, gdy zyska świadomość, będzie nie do powstrzymania. – Jakoś nie chce mi się w to wierzyć… – mruknął Ateron. – Mówiłem ci, jak wygląda sytuacja Kościoła. Nie jest tak różowo, jak próbują nam to wmówić. Ale z Papieżem i chipami kontrolującymi obywateli to się zmieni. Ale ich plany sięgają dalej. – Dalej? Co może być dalej? – Każdy z tych chipów – Kerival wskazał na szufladę, w której schował płytkę – zawiera niewielką dawkę śmiertelnej trucizny. Niewygodnych ludzi będzie można likwidować na odległość, nie brudząc sobie rąk. Kontrola absolutna. A wiesz, kto będzie strażnikiem prawomyślności?
– Papież… Wielki Mistrz pokiwał głową. – Owszem. Odczekał chwilę nie odzywając się i pozwalając, aby Ateron przetrawił informacje, którymi właśnie się z nim podzielił. – Pamiętasz, jak mówiłem ci, że Kościół nie ma praw do uzurpowania władzy, bo jej podstawa jest fałszywa? – powiedział nagle, zdejmując okulary. – Mniej więcej – Ateron zamrugał, wyrwany z zadumy. – Czas, żebym ci powiedział, dlaczego. Chodź za mną. Nacisnął przycisk ukryty za jednym z regałów. Szczęknął jakiś mechanizm i kawałek muru odskoczył. – Pomóż mi – poprosił Gideon napierając na drzwi do tajnego przejścia. – Nie jestem już tak silny, jak kiedyś. Znaleźli się w wąskim tunelu o łukowo sklepionych ścianach. – Powiedz mi, jak udało wam się to wszystko zbudować i nikt nic nie zauważył? – Powiedzmy, że ludzie w tej okolicy mają bardzo długą tradycję opierania się władzy Kościoła. Mówiłem ci, że Kościół nie jest tak wszechwładny, za jaki chciałby uchodzić. Obecnie jesteśmy w najstarszej części kompleksu. Ma jakieś osiemset - dziewięćset lat. Tę właśnie część stworzyli templariusze. – Templariusze? – Tak – potwierdził Gideon. – Aby ukryć to, co znaleźli w Ziemi Świętej. Tunel skończył się gwałtownie i stanęli w jaskini. Miała kształt okręgu, a jej sklepienie tworzyło kopułę. Na samym środku leżał sarkofag. Gdy zbliżyli się do niego, Ateron zauważył wyryte na pokrywie słowa: Arcam Dei tango, Iesu. – Wiesz, co oznaczają te słowa? – zapytał Gideon.
– Dotykam grobu Boga, Jezusa – przetłumaczył Ateron. – Nie rozumiem… Gideon zamknął oczy. Wiedział, że to, co zamierza przekazać Ateronowi rozbije jego świat na kawałki, ale nie miał wyboru. Kern musiał wiedzieć, a nie było łatwego sposobu, aby to przekazać. – To jest grób Jezusa, którego ciało odnaleźli templariusze, pogrzebane nad brzegiem Morza Martwego. – Niemożliwe – lekceważący ton maskował rodzący się niepokój. – Wiem, że to godzi we wszystko, w co wierzysz, ale taka jest prawda. – Nie, to nie jest możliwe – upierał się Kern. – Jezus po Zmartwychwstaniu został Wniebowzięty, nie może istnieć Jego grób. – Mistyczne brednie – skwitował Gideon. – Heretyku! – wrzasnął Ateron. – Nie wierzę w ani jedno twoje słowo, kłamliwy sukinsynu! Te słowa musiały paść i Kerival dobrze o tym wiedział. Zaprzeczenie, nim prawda zostanie uznana. – Zapytaj ojca – powiedział Gideon wciąż zachowując spokój. – Zapytaj go, jeśli mi nie wierzysz. Ateron umilkł. – On wie? – szepnął po chwili. – Oczywiście. Ja i Christopher wiedzieliśmy, że grób istnieje, ale nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znajduje. Jedynie wielcy mistrzowie Zakonu Templariuszy i Zakonu Syjonu oraz ich zastępcy znali lokalizację grobu. Kiedy łańcuch został przerwany, straciliśmy tę wiedzę. Ostatni Wielki Mistrz templariuszy nie miał komu przekazać tajemnicy. A i w historii Zakonu Syjonu był czas, gdy wewnętrzne podziały doprowadziły do rozbicia organizacji. Gdy to nastąpiło, ówczesny Wielki Mistrz uznał, że nie ma ludzi godnych zaufania, którym mógłby przekazać sekret, więc zaszyfrował i ukrył informację dotyczącą grobu. Dopiero Malcolm zdołał go odnaleźć. Ty co prawda nie jesteś moim zastępcą,
ale nie jesteś też zwykłym członkiem Zakonu. Ta wiedza należy do ciebie. – Ale… – Chodź – Gideon objął Aterona ramieniem i poprowadził ku wyjściu z groty. – Porozmawiamy w bibliotece. W gabinecie Kern opadł na fotel. Nie protestował, gdy Wielki Mistrz wsunął mu w dłoń kieliszek z bursztynowym płynem. Wychylił go jednym haustem, nie zważając na pieczenie w gardle. Potem zwiesił głowę i siedział tak bez ruchu, nie odzywając się ani słowem. Gideon czekał cierpliwie. W końcu Ateron wziął głęboki wdech i wyprostował się. – Nie mogę tego zaakceptować – stwierdził. – Po prostu nie mogę. – Domyślam się, jak się czujesz – odparł Kerival. – Czyżby? Czy kiedykolwiek zdarzyło się, że ktoś roztrzaskał filary, na których opierało się twoje życie? Gideon nie odpowiedział. Ateron spojrzał mu w oczy. – Jak mam uwierzyć, że tam, w jaskini, jest grób Jezusa? – zapytał. – Taka jest prawda – odrzekł Gideon. – To jest tajemnica, na straży której stoi Zakon Syjonu. Jej część. – Chcesz powiedzieć, że jest coś więcej? – Kern zaśmiał się gorzko. – Mów! Zburzyłeś filary, wykop i fundamenty! – Jezus miał żonę i dzieci. – Żonę! Dzieci! – zawołał Ateron. – Co to za brednie?! – Mamy dowody – powiedział Gideon napełniając kieliszek Aterona i swój. – Dokumenty, w tym jeden pisany ręką Jezusa. – Boże drogi… – Wszystkie są tu, w tej bibliotece. Nieocenzurowane ewangelie, drzewa
genealogiczne… – Drzewa…? – powtórzył Kern. – Chcesz powiedzieć… – Tak – przerwał Wielki Mistrz. – Ród Jezusa przetrwał. Jego żona, Maria Magdalena, przypłynęła do Francji po ukrzyżowaniu Jezusa. Była wtedy w ciąży. W tamtych czasach w południowej Francji istniała duża diaspora żydowska. Tu mogła się ukryć przed prześladowaniami rzymian i apostołów Jezusa, którzy już wtedy wypaczali Jego nauki. Przywiozła ze sobą manuskrypt spisany przez Chrystusa. Gideon przerwał i upił łyk brandy. Ateron poszedł w jego ślady, tym razem ledwo mocząc usta. – Z krwi Jezusa wyrósł potężny ród – kontynuował Wielki Mistrz. – Ród królów, dynastia Merowingów, którzy panowali, nie rządzili. Dynastia została obalona, potomkowie Jezusa ukrywali się. Oni właśnie założyli Zakon Syjonu, byli Wielkimi Mistrzami templariuszy. Wśród członków Zakonu, którzy znali tajemnicę byli wielcy ludzie. Artyści, wizjonerzy, geniusze. Ale, jak każdy wielki ród, ten także przeżył upadek. Nie przestał jednak istnieć. – Chcesz powiedzieć, że gdzieś tutaj jest jakiś daleki potomek Jezusa. – Owszem – Gideon skinął głową. – Patrzy na ciebie każdego ranka, gdy się golisz. Ateron spojrzał tępo na Kerivala. Dopiero po chwili dotarł do niego sens słów Wielkiego Mistrza. Oczy nagle mu się powiększyły, usta otwarły, a dłoń, w której trzymał kieliszek zaczęła drżeć. – Nie… – szepnął. – Nie… – Nie ma to dziś dużego znaczenia, płynie w tobie może jakaś jedna milionowa krwi Jezusa, ale jednak płynie. Tak jak w żyłach moich i twojego ojca. – Nie! – ryknął Ateron roztrzaskując kieliszek o podłogę i zrywając się z fotela. – Tak! – krzyknął Gideon chwytając go za ramiona i siłą sadzając z powrotem. – Przyjmij w końcu prawdę! Zaakceptuj ją!
Ramiona Aterona zaczęły drżeć. Wstrząsnął nim szloch i po policzkach popłynęły łzy. – Nie mogę – powiedział. – Nie mogę… – Wszystko tu jest – powiedział Gideon. – Dowody, drzewa genealogiczne, możesz je prześledzić, jeśli chcesz. Ewangelia Jezusa, w której przyznaje, że nie umarł na krzyżu. Wyjaśnia w niej, jakie jest prawdziwe przesłanie Jego nauk i dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Wszystko jest do twojej dyspozycji. Nie spiesz się. Po tych słowach Wielki Mistrz wyszedł z biblioteki, pozostawiając Aterona sam na sam z jego myślami. Kern długo siedział bez ruchu, trawiąc słowa Gideona. W końcu dopił brandy, odstawił kieliszek i podszedł do półek wypełnionych opasłymi księgami. Drzewa genealogiczne, o których mówił Kerival znalazł bez trudu. Przejrzał je pobieżnie. Trafił na spis Wielkich Mistrzów Zakonu Syjonu. Byli wśród nich wielcy ludzie swoich epok, wspaniali artyści, jak chociażby Leonardo da Vinci, którego Ostatnią Wieczerzę Ateron podziwiał kiedyś na zajęciach. Nawet on okazał się heretykiem. Tylko czy można mówić o herezji, jeśli to, co mówił Gideon jest prawdą? Kto w takim wypadku zasługiwał na miano heretyka? Otworzył inną książkę. Tytuł zmroził mu krew w żyłach. Usiadł. Ewangelia Jezusa. Oto słowo moje…
***
– Powiedziałeś mu? – zapytała sca wychodzącego z biblioteki Gideona. Przyszła, gdy tylko wykąpała się i przebrała po treningu z Ateronem. Domyśliła się, po co Wielki Mistrz wezwał do siebie syna swego brata. – Tak – przyznał Gideon.
Usiadł obok niej na kanapie, pusty kieliszek odstawił po drodze na stół. – Uwierzy? – Jestem pewien, że tak. sca nie podzielała optymizmu Gideona. To, co Kerival przekazał Ateronowi postawiło cały jego świat na głowie. Dla kogoś tak silnie związanego z Kościołem, wrośniętego w jego struktury, może się to okazać nie do przyjęcia, nawet jeśli jest prawdą. Malusardi pamiętała, jakiego szoku sama doznała, gdy Gideon po raz pierwszy wprowadził ją do komnaty z sarkofagiem. Przez tydzień nie mogła dojść do siebie, a nie była osobą mocno wierzącą. A jednak sam fakt, że wychowano ją w katolicyzmie, ochrzczono i dopuszczono do pierwszej komunii, sprawił, iż długo nie mogła się pogodzić z ideą grobu Jezusa. Współczuła Ateronowi. Na chwilę ogarnęła ją pokusa, aby pójść do niego do biblioteki i porozmawiać, podtrzymać na duchu, ale szybko ją zwalczyła. Ateron musiał przez to przejść sam. – Skąd ta pewność? – zapytała. Wielki Mistrz uśmiechnął się. – Zagrałem kartą ojca – powiedział. – Co? – Powiedziałem mu, że może zapytać ojca, jeśli mi nie wierzy. – A jeśli zdecyduje się skorzystać z tej opcji? – Nie zrobi tego. – Jesteś bardzo pewny siebie – zauważyła sca. W sumie nie powinno jej to dziwić. Kiedy Gideon czegoś chciał, stosował wszystkie metody, które mogły odnieść pożądany skutek. Wyznawał zasadę, że cel uświęca środki. sca nie zawsze to pochwalała, ale musiała przyznać, że na stanowisku Wielkiego Mistrza zakonu, który jest wrogiem numer jeden Kościoła, skrupuły czasem przeszkadzają.
– Pozwoliłem mu porozmawiać z ojcem, prawda? – ciągnął Gideon. – Uwierzył w to, co mówił Christopher. Tak więc teraz, powołując się na niego, sprawiłem wrażenie, że ojciec Aterona również wie i uznaje to za prawdę. I on sam też w to uwierzy. – Czy Christopher kiedykolwiek w to wierzył? Że tam, w sarkofagu leży ciało Boga? Gideon westchnął. Podszedł do barku, wyjął butelkę brandy i napełnił szklanką. Dopiero gdy znów usiadł i pociągnął łyk, odpowiedział: – Chyba nie. To poniekąd może tłumaczyć jego zaangażowanie w walkę Kościoła z nami. Nie była to do końca prawda, ale uznał, że sca nie musi znać szczegółów. – Obyś się nie pomylił – powiedziała Malusardi. – W sprawie Aterona. – Spokojnie, moja droga. Nie mylę się. Upił łyk brandy i spojrzał na obraz wiszący na przeciwległej ścianie. Był to ten sam obraz przedstawiający Victorię Kerival, który wisiał w willi Betania. Gideon skinął ku portretowi szklanką. – Piękna, prawda? – zapytał. – Tak – potwierdziła sca. – Wiesz jak umarła? – Wiem. Była Doskonałą. Śmierć na pewno była dla niej wyzwoleniem – stwierdziła sca. – Może masz rację…
***
Ateron wyszedł z biblioteki po kilku godzinach. Miał podkrążone oczy i poszarzałą twarz. Wyglądał, jakby się postarzał o parę lat. Gideon czekał na niego w pokoju. sca wyszła już dawno. – Czy to Jego słowa? – zapytał Kern po dłużej chwili. – On to napisał? – Znalazłeś Ewangelię Jezusa – stwierdził Gideon. – I przeczytałeś ją. – Tak. – To dobrze. A odpowiedź na twoje pytanie również brzmi: tak. Ten tekst napisał sam Jezus albo ktoś, kto był z nim w jego ostatnich godzinach. – Nie mogę tego pojąć. Nie mogę zrozumieć. – Wyłania się z tego zupełnie inny obraz Zbawiciela, czyż nie? – Buntownik? Zwykły rebeliant, który zawiódł? – Nie – zaprzeczył Wielki Mistrz. – Nie czytałeś uważnie? Jezus głosił wzniosłe idee miłości bliźniego, tolerancji, wolności. Mówił, że podziały religijne nie mają znaczenia, bo jeden jest Bóg, który mieszka w każdym z nas. Pokazał ludziom, jak odnaleźć w sobie ten boski pierwiastek i wykorzystać. – Cuda… – Tak! Każdy człowiek ma moc uzdrawiania, tylko prawie nikt nie zdaje sobie z tego sprawy! On chciał nam otworzyć oczy. Nie udało mu się to, dlatego w swojej ewangelii mówi, że zawiódł. Miał zwolenników, uczniów, rósł w siłę i w końcu stał się zagrożeniem dla władzy Rzymu. Więc go usunęli. Jezus Mag, z którego uczyniono Zbawiciela. Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. I zabijają. – Ale w Nowym Testamencie… – Nowy Testament powstał kilkaset lat później – przerwał Gideon. – A nim stał się podstawą nowej religii, został gruntownie zredagowany i ocenzurowany. – Dlatego Kościół tak się nas boi – powiedział Ateron.
Gideon aż pojaśniał z radości. Nas! Powiedział: „nas” i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy! – Jesteśmy żywym dowodem – powiedział na głos. – Żywym dowodem na to, że Kościół kłamie i okłamywał ludzi od ponad dwóch tysięcy lat. – Jak w to wszystko wpisują się katarzy i ich Doskonali? – spytał Kern. – Nigdy nie uznali boskości Jezusa. Propagują rozwój ducha. Nie udało im się co prawda osiągnąć takiego stopnia wtajemniczenia, jak Jezus; podejrzewam, że już nigdy nikomu się nie uda… Ale również głoszą idee wolności sumienia i religii, tolerancji i miłości. Są bliżej nauk Jezusa, niż Kościół był kiedykolwiek. Kościół zdradził swego Pana. Zamiast propagować nauki Jezusa, stał się narzędziem służącym zniewoleniu jednostki. – Ale skoro mój ojciec o tym wie… – To dumny człowiek – Gideon po raz kolejny przerwał Ateronowi. – Kiedy nasz ojciec wysłał go na tę misję, tę jakże ważną misję, poczuł się urażony. Chciał zostać i walczyć w pierwszym szeregu, a zamiast tego posłano go na tyły wroga, żeby robił za sabotażystę. Sądzę, że tak naprawdę nie wierzył, iż to zadanie ma szanse się powieść. Ubzdurał sobie, że nasz ojciec sam też w to nie wierzył i po prostu chciał się pozbyć syna. – Skąd to wiesz? – Rozmawiałem z nim kilka razy w ciągu pierwszych lat, które spędził w seminarium. Ateron przez chwilę milczał. Wreszcie podniósł oczy na Gideona i zapytał: – I co teraz? – Teraz, mój bratanku, wspólnie poniesiemy ludziom Dobrą Nowinę.
ROZDZIAŁ 24
Montségur, kwiecień 2012 Malcolm Kerival stał na dziedzińcu, przyglądając się treningowi młodzieńców pragnących dołączyć do grona templariuszy. Dominique Collier prowadził ćwiczenia walki wręcz. – Co to ma być?! – wydzierał się. – Tak chcesz pokonać przeciwnika? Lepiej od razu połóż się na plecach i daj zabić, oszczędzisz sobie i nam wstydu! Wielki Mistrz uśmiechnął się pod nosem. Dziwnie się czuł słysząc takie słowa w ustach przyjaciela. Dominique Collier, Doskonały, duchowy przywódca katarów. Nie zawsze nim był. Podążanie ścieżką wyznaczoną przez surową doktrynę albigensów było trudne i okupione wieloma wyrzeczeniami. Malcolm z ciężkim sercem prosił go, aby czasowo zawiesił swoje zasady i podjął się szkolenia wojowników. – Tylko na pewien czas – mówił wtedy. – Jesteś… byłeś świetnym żołnierzem. Znasz armię od podszewki. Wiesz, jakie cechy powinien posiadać żołnierz, aby sprawdził się w walce. I wierzę, że potrafisz ich tak ukształtować, aby nabyli te cechy. Wiem, że potrafisz ich wyszkolić, a ty wiesz, że musimy mieć armię. Zakon Syjonu potrzebuje nowych templariuszy. Widzisz, co się dzieje wokół. To jakieś szaleństwo, obłęd. Ludzie zachowują się jak dzikie zwierzęta. Musimy bronić naszego dziedzictwa! Wtedy, w jednej z komnat Wielkiego Mistrza w podziemiach ruin Montségur, Dominique odparł tylko: – Zastanowię się. Po czym wyszedł, a Malcolm musiał się pogodzić z jego słowami. Dominique zastanawiał się przez trzy dni. Miał ciężki orzech do zgryzienia. Początkowo, gdy otrzymał status Doskonałego, pragnął, jak inni, wyruszyć w świat i głosić prawdziwe nauki Jezusa. Niemal wszyscy Doskonali tak robili i doktryna katarów rozprzestrzeniała się po Europie. Nie w smak to było
Kościołowi, który uznawał wierzenia albigensów za czystą herezję i przestrzegał wiernych przed słuchaniem kazań wędrownych kaznodziei. Ale ludzie słuchali. W tych trudnych czasach, gdy ekonomia stała na krawędzi przepaści, a Unia Europejska forsowała przepisy przez wielu określane jako wręcz antyreligijne, ludzie chętnie nadstawiali ucha głosicielom idei, że ten świat został stworzony przez złego boga, Demiurga, przeciwstawnego Bogu - twórcy świata duchowego. Kościół nie mógł tego pochwalać, gdyż dualizm absolutny, wyznawany przez katarów, był zaprzeczeniem monoteizmu. Już raz, w średniowieczu, ten spór doprowadził do krucjaty, której skutkiem było unicestwienie albigensów. Guillaume Bélibaste, ostatni z działających w Langwedocji Doskonałych, został spalony na stosie w 1321 roku. Ale sama wiara przetrwała. Katarzy zostali zmuszeni do ukrywania się, ale przetrwali. Zakon Syjonu stał na straży dawnych tradycji i dbał, aby nie zaginęły w pomroce dziejów. A teraz, na początku XXI wieku, kataryzm znów rósł w siłę, ponownie spędzając sen z powiek papieża. Ojciec Święty wydał bullę potępiającą wszystkich „mieniących się doskonałymi”, jak to ujął, gdyż „są obrazą Boga Wszechmogącego”. Ekskomunika jednak nie sprawiła, że ludzie odwrócili się od katarów, wręcz przeciwnie, ich popularność wzrosła. Największy wpływ na decyzję Dominique’a Colliera miała Victoria, żona Malcolma. Dominique chciał nauczać, głosić prawdziwą wiarę w całym kraju, a prośba Wielkiego Mistrza wykluczała działalność misyjną. Collier doskonale rozumiał, że Malcolm ma rację. Zamieszki na tle religijnym przybierały na sile i nic nie wskazywało na to, aby miały ustać. Wręcz przeciwnie, wszystko wskazywało na to, że nastąpi dalsza eskalacja. Terror opanował Europę. Zakon potrzebował templariuszy do obrony Grobu Boga i Jego ciała, a Dominique, jako były wojskowy, nadawał się do tego doskonale. Cały problem polegał na tym, że jako żołnierz widział zbyt wiele śmierci, zarówno wśród wrogów, jak i własnych ludzi. Po odbyciu ostatniej tury „misji pokojowej” w Afganistanie odszedł z armii i ślubował już nie brać broni do ręki. Został Doskonałym i odrzucał wszelką przemoc w jakiejkolwiek formie. Prośba Malcolma godziła w samą podstawę jego wiary. Dominique był w rozterce i wtedy pojawiła się Victoria. Stał na murach zamku, spoglądając w rozciągającą się u stóp wzgórza zieloną dolinę. Było ciepło i cicho, dokładnie tak, jak lubił Dominique. Obserwował zawiły tor lotu jaskółek, gdy usłyszał:
– Pomóż mi zostać Doskonałą. Odwrócił się. Stała za nim Victoria Kerival, żona jego najbliższego przyjaciela, wysoka, piękna i smutna. – Victorio? – zwrócił się do niej, nie rozumiejąc. Zawsze używał jej pełnego imienia, gdyż nie znosiła jakichkolwiek zdrobnień. – Chcę zostać Doskonałą, tak jak ty – odparła. Dominique był zaskoczony, ale nie aż tak bardzo. Widział, jak z biegiem czasu Malcolm się od niej odsuwa, poświęcając coraz więcej czasu i energii Zakonowi. Nawet synowie nie byli w stanie tego zmienić. Victoria, czując się opuszczona, zwróciła się w stronę religii. Collier nie przypuszczał jednak, że posunie się tak daleko. – Jesteś tego pewna? – zapytał. Kiwnęła głową i to przekonało go bardziej, niż tysiąc słów. Victoria wiedziała, że droga, na którą ma zamiar wkroczyć, będzie wyboista i godziła się na to z całą świadomością. – Dobrze więc. Pomogę ci w twoim dążeniu i będę cię wspierał, ale to ty sama musisz przygotować swoją duszę. – Dziękuję ci, Dominique. Victoria pomogła mu podjąć ostateczną decyzję. Przez całe dnie prowadził treningi, musztrę i ćwiczenia polowe, a wieczorami prowadził długie dysputy z Victorią. Przynajmniej częściowo czuł się spełniony, choć wciąż marzył o tym, aby, wzorem średniowiecznych braci, ująć w dłoń kij i ruszyć przed siebie, aby nauczać ludzi. – Ruszać się, panienki! – wrzeszczał, gdy podszedł do niego Wielki Mistrz. – Co to ma być? Chcecie, żeby na wasz widok wróg umarł ze śmiechu?!
***
Wrzesień 2013 Europa płonęła, a ogień podłożył Imad Udin. Jego Dżihad przetoczył się przez kontynent niczym tornado, pozostawiając za sobą ruiny i ciała zabitych. Francja znalazła się pod jarzmem wyznawców Allaha. Papież uciekł do Hiszpanii i tam zmarł. Jego następca nawoływał do krucjaty i w Hiszpanii oraz Portugalii jego słowa trafiały na podatny grunt. Gwardia Szwajcarska, straż honorowa papieża, jako pierwsza podchwyciła wołanie Ojca Świętego. Zadziwiające, ale ci ludzie zdołali porwać za sobą dowódców wojskowych i teraz armia, nazywając siebie Gwardią, faktycznie szykowała się do krucjaty. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to ich ostatnia szansa. Jeśli zawiodą, dla Europy nie będzie już ratunku. Potrzebowali wszelkiej dostępnej pomocy. Emisariusze Gwardii przenikali za linie wroga i szukali kontaktu z komórkami ruchu oporu w całej Europie, aby ustalić strategię i skoordynować wspólne działania. Malcolm widział te przygotowania. Cała Europa je widziała. Imad Udin sądził, że to ostatnia, desperacka próba obrony przed jego Armią Boga i miał rację. Wierzył jednak, że Allah mu sprzyja i zwycięży bez trudu. Partyzantka go irytowała, ale nie była w stanie wyrządzić poważniejszych szkód. Z Polakami miał problemy, ale i z nimi się upora w swoim czasie. Wielki Mistrz Zakonu Syjonu zapukał do prywatnych komnat swojej żony i nie czekając na zaproszenie, wszedł. Victoria siedziała na prostym krześle, a Dominique przechadzał się powoli wzdłuż wyłożonych cegłą ścian. – Endura jest obecnie rzadko praktykowana – mówił Collier. – Starzy Doskonali, którzy nie mają już sił na długotrwałe wędrówki i głoszenie kazań zamykają się w samotniach i przeprowadzają ten rytuał. – Osobiście uważam, że jest to bezsensowne – wtrącił się Malcolm. – Co jest dobrego w popełnianiu samobójstwa? Nawet jeśli ci ludzie byli już za słabi na podróże, pomyślcie, ile młodzi adepci, kandydaci na Doskonałych, mogli się jeszcze od nich nauczyć. – Witaj, Malcolmie – przywitał go Dominique z uśmiechem. – Chcesz wziąć udział w naszej dyskusji?
Kerival ucałował żonę w policzek i odparł: – Nie. Przyszedłem ci powiedzieć, że posłaniec wrócił. Uśmiech spełzł z twarzy Dominique’a. – Najwyższy czas – powiedział. – Czeka w moim gabinecie. – Victorio, wybacz mi – Collier zwrócił się do żony Wielkiego Mistrza. – Dokończymy następnym razem. To ważne. – Oczywiście – odparła Victoria z uśmiechem, był to jednak uśmiech pozbawiony radości. – Jak się mają nasi synowie? – zapytał Malcolm. – Dobrze – odparła. – Są zdezorientowani i trochę przestraszeni, ale dzielnie się trzymają. – To dobrze. A ty, moja droga? – Podobnie – uśmiechnęła się blado. – Mam nadzieję, że to się szybko skończy. Kerival pokiwał głową. – Ja również, kochana. Ja również. Gdy Malcolm i Dominique wyszli, wyciągnęła skrzypce. Ich dźwięk dobiegł Malcolma na korytarzu. Zatrzymał się na chwilę, ale zaraz ruszył dalej szybkim krokiem. Weszli do gabinetu, gdzie czekał posłaniec. Był młodym mężczyzną, templariuszem, jednym z pierwszych, jakich wyszkolił Dominique. Wstał z fotela, gdy Wielki Mistrz i Doskonały pojawili się w drzwiach. – Siadaj – rzucił Malcolm sadowiąc się w fotelu naprzeciwko. – Proponowałem mu, aby najpierw odpoczął, ale nie chciał. Dominique stanął przy biurku i przyjrzał się młodzieńcowi. Pamiętał go.
Wytrzymały, pełen energii, a do tego z poczuciem humoru. – Nazywasz się Jacques – powiedział. – Jacques Rota, prawda? – Tak, panie – twarz posłańca pojaśniała, gdy Doskonały go rozpoznał. Dominique skinął mu głową. – Dobra robota – pochwalił. Jacques uśmiechnął się szeroko. – Do rzeczy – wtrącił Malcolm. – Jakie wieści przynosisz? – Papież zgadza się na twoją propozycję, panie. Gdy Malcolm zorientował się, że Kościół szykuje kontrofensywę przeciwko Armii Boga i jej Dżihadowi, zrozumiał, że papiez będzie potrzebować każdej pomocy. Wielki Mistrz wiedział, że w Europie działają partyzanci, ale były to małe i rozproszone oddziały. Kościół był naturalnym wrogiem Zakonu, ale tu chodziło o przetrwanie, więc Malcolm przełamał swą niechęć i wysłał Jacquesa z misją. Zadaniem Roty było przedrzeć się do Hiszpanii, złożyć propozycję wspólnej walki papieżowi, a następnie wrócić z odpowiedzią. Nie było to łatwe i Malcolm w pewnym stopniu spodziewał się nawet, że Jacques nie wróci, ale młody templariusz sprawił mu miłą niespodziankę. – Czy przyjmują nasze warunki? – zapytał. – Tak. Malcolm Kerival z natury był nieufny. Posyłając Jacquesa ujawnił tym samym istnienie Zakonu Syjonu, co już mu się nie podobało. Jeśli jednak taka była cena, jaką musiał zapłacić za szansę odparcia sił Imada Udina, trudno. Postawił jednak warunek. Kościół nie pozna lokalizacji ich bazy, a wszelkie kontakty osobiste będą się odbywały poza jej terenem. Papież, nie mając innego wyjścia, zgodził się. Zakon dysponował sporą siłą, a jego templariusze, wyszkolenie dywersanci, byli cennym sojusznikiem. – Jakie są plany?
– Krucjata ruszy znad Loary… – Popatrz, już nazwali to Krucjatą – kpiąco przerwał Malcolm. – Mają tupet. – Spodziewałeś się czegoś innego? – rzucił Dominique. – Krucjata jest jedyną właściwą odpowiedzią na Dżihad. Wielki Mistrz westchnął. – Kiedy? – zapytał. – Wkrótce – odparł Jacques. – Dokładna data nie została jeszcze ustalona. Póki co wysłannicy Kościoła nawiązują współpracę z innymi komórkami ruchu oporu w Europie. – Jedna wielka zorganizowana akcja. To ma sens. – Gdy porozumienie zostanie osiągnięte – ciągnął Rota – wyślą komunikat z datą. – Jak ma wyglądać ta… Krucjata z punktu widzenia Kościoła? – Najogólniej mówiąc, Gwardia przekracza Loarę i wiąże główne siły inwazyjne Udina. Liczymy na to, że będzie chciał ściągnąć posiłki i wtedy uderzymy my oraz inni bojówkarze. – Mają nadzieję wziąć Udina w kleszcze – domyślił się Dominique. – Jeśli to by się udało i większość wojsk Armii Boga rzeczywiście skoncentrowała by się w jednym miejscu… – Mamy duże szanse na ich pokonanie – dokończył Malcolm. – Udin będzie chciał zetrzeć Gwardię jednym, silnym uderzeniem i ruszyć zaraz na Hiszpanię. Nie będzie się spodziewał ciosu w plecy. – Czy aby na pewno? – powątpiewał Collier. – Polska już od dawna daje mu się we znaki. Będzie się miał na baczności. – Polacy wyczują okazję i uderzą ze zdwojoną siłą – uznał Kerival. – My natrzemy z południa przerywając linie zaopatrzenia i uderzając na tyły wroga. To go rozproszy i da szansę Gwardii na nawiązanie uczciwej walki. Hiszpania i
Portugalia potwierdziły gotowość? – Tak, panie – powiedział Jacques. – Ich armie już ruszyły. Myślę, że ofensywa zacznie się, gdy tylko dotrą nad Loarę. Malcolm pokiwał głową w zamyśleniu. – Panowie – powiedział w końcu. – Przygotujmy się do Krucjaty.
ROZDZIAŁ 25
Patriarcha stał przy oknie, zapatrzony w dal, gdy odezwał się intekom. – Panie, ceremonia niebawem się zacznie. – Zaraz zejdę. Czas szybko mijał. Wydawało się, że dopiero co miał miejsce pogrzeb poprzedniego inkwizytora. Uroczysty, wzruszający, poprowadzony przez samego patriarchę. Vanzeen został pochowany na Ile St-Louis, wyspie cmentarzu, na której chowano wszystkich duchownych. Tragiczna śmierć inkwizytora dodała dramatyzmu ceremonii nad zamkniętą trumną. W pamięci ludzi zapisał się jako męczennik, który bronił wiary i ścigał heretyków z całą surowością za cenę własnego życia. Napis na ścianie gabinetu, nabazgrany krwią ofiary, nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Odkrył żmiję na łonie Kościoła i rozdeptał ją, jednak ona zdążyła go ukąsić. Rada Apostołów wysłała śledczych do zbadania okoliczności śmierci, ale nie odkryli niczego, co mogłoby rzucić nowe światło na okoliczności morderstwa, a główny podejrzany został wcześniej stracony. Rada skarciła patriarchę za zbytni pośpiech, przez który śledczy nie mógł przesłuchać oskarżonego, lecz dosyć łagodnie. Właściwie pogrozili mu tylko palcem. Szok, jakim było zabójstwo usprawiedliwiał w oczach Rady postępowanie patriarchy. Poza tym dowody były nie do podważenia. Śledztwo zostało zakończone. Przyszedł czas mianować nowego członka Inkwizycji na stanowisko zwolnione po Vanzeenie. Został nim czterdziestokilkuletni Philippe le Gorche, dotychczas sprawujący funkcję zastępcy inkwizytora okręgu Madryt. Zresztą wybór nie należał do patriarchy, tylko do Watykanu. Na ceremonii zaprzysiężenia musiał się jednak stawić. Katedra na tę okoliczność była przystrojona szkarłatnymi draperiami i girlandami kwiatów. Patriarcha zasiadł w ustawionym po północnej stronie świątyni rzeźbionym, drewnianym tronie. Wokół niego zasiedli członkowie paryskiego Świętego Oficjum, wszyscy w habitach dominikanów, składających się z białej tuniki przewiązanej skórzanym pasem, szkaplerza, kaptura i czarnej
kapy. Pierwsze ławy Katedry zajęli oficerowie i żołnierze Gwardii w mundurach galowych, dalej tłoczyli się mieszkańcy Paryża chcący obejrzeć widowisko. Za ołtarzem już czekał Giovanni di Carlo, Wielki Inkwizytor przybyły z Rzymu specjalnie na tę okazję. To on miał prowadzić ceremonię. Wszelkie szmery ucichły, gdy w drzwiach Katedry pojawił się Philippe le Gorche. On również miał na sobie prosty strój dominikanina. Patriarcha zastanawiał się, czy po objęciu nowej funkcji zamieni go na zwyczajny czarny habit, jak zrobił to Vanzeen. Zagrały organy, chór zaczął śpiewać po łacinie, le Gorche wolnym krokiem zbliżał się do ołtarza, lecz patriarcha prawie nie zwracał na to uwagi. Oddał się rozmyślaniom na temat, który zaprzątał jego umysł niemal bez przerwy w przeciągu ostatnich dni. Jego syn był w rękach Zakonu Syjonu. Bez wątpienia znajdował się pod wpływem Gideona, który w jakiś sposób dowiedział się, że Ateron jest synem patriarchy. Nie tak to miało wyglądać. Ale czy mogło być inaczej? Ateron bardzo przypominał patriarsze jego samego, gdy był w podobnym wieku. Też szukał prawdy i też został ukarany, gdy zbliżył się do niej za bardzo. Owszem, był ojcem Aterona tylko ze względów biologicznych, ale jednak syn to syn. Nie mógł przecież pozwolić, aby zginął z rąk Inkwizycji. Nie, gdy już miał pewność, że to jego krew. Jakimi bajkami karmi go obecny Wielki Mistrz? Pewnie tymi samymi, którymi karmił siebie, swoich synów i wszystkich wyższych rangą członków Zakonu poprzedni Wielki Mistrz, Malcolm Kerival. Nim rozpoczął się Dżihad, Malcolm kilkakrotnie podróżował do Ziemi Świętej. Zawarł tam przyjaźnie. Z którejś z wypraw przywiózł dokument. Twierdził, że jest to Ewangelia Jezusa, w której on sam mówi, że nie umarł na krzyżu, a jego potomkowie żyją w dzisiejszej Francji. Jeden Christopher był sceptyczny, a jego brat, Gideon, stał się najgorętszym orędownikiem tej Nowej Ewangelii. Ojciec zajął się poszukiwaniem innych dokumentów potwierdzających tezę, według której Józef z Arymatei oraz Maria Magdalena uciekli do Francji z dziećmi Jezusa po jego ukrzyżowaniu. I znalazł je. Znalazł więcej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Odbudował drzewa genealogiczne starych dynastii i wyszło mu, że sam jest potomkiem Jezusa, a przez to i jego synowie. Krótko potem ogłosił, iż odkrył grób Jezusa. Malcolm twierdził, że jest ukryty i zobaczą go, gdy będą gotowi. W to Christopher nie mógł już uwierzyć. Potem przyszedł Dżihad i ojciec stworzył prawdziwą armię partyzancką. Zaszczepił w Zakonie idee
katarów i ruszył na wojnę z muzułmanami. Nie można zaprzeczyć, że jego ofensywa na tyły wroga na początku Krucjaty przyczyniła się ogromnie do dalszych zwycięstw sił Kościoła. Muzułmanie pod wodzą Imad Udina zostali wyparci z Europy. Kiedy Krucjata dobiegła końca, Malcolm doszedł do wniosku, że następnym celem może być Zakon. Twierdził, że papież będzie chciał zniszczyć organizację, ponieważ jest ona zbyt dużym zagrożeniem dla hegemonii Kościoła. Wszystko przez straszliwy sekret, który Zakon rzekomo chronił. Wtedy to Malcolm przyznał, że przed samym Dżihadem sprowadził do Francji i ukrył ciało Jezusa. Dokonał tego na podstawie wskazówek zawartych w Ewangelii Jezusa. Gdy Christopher się sprzeciwił twierdząc, że ewangelia ta jest fałszerstwem dokonanym przez samego Malcolma, został odesłany. Nie chcieli go słuchać. Zakon uwierzył, że jego misją jest uwolnienie ludzi od władzy Kościoła i wyjawienia prawdy o Jezusie. Prawda miała wyzwolić Europę. Malcolm, pomimo obłędu, a może właśnie dzięki niemu, zgromadził wokół siebie prawdziwych fanatyków, którzy nie uznawali prawdy innej, niż ta głoszona przez Wielkiego Mistrza. Christopherowi została powierzona ważna misja. Miał przeniknąć w szeregi Kościoła i siać tam ferment. Ani przez chwilę nie wątpił, że pomysł podsunął Malcolmowi Gideon. Pytanie, czy Gideon rzeczywiście uwierzył w brednie ojca, czy tylko udawał, aby kiedyś przejąć władzę w Zakonie, pozostawało otwarte. Faktem było, że w Christopherze widział największe zagrożenie dla swoich planów. Chyba jednak nigdy nie przypuszczał, że ta „misja” powiedzie się tak wspaniale. Proszę, oto syn Malcolma Kerivala, Wielkiego Mistrza Zakonu Syjonu zasiada na tronie patriarchy okręgu Paryż! A jedyne, czego chciał Gideon, to żeby Christopher zniknął, rozpłynął się w trybach Kościoła. Nie tak miało być. W tym czasie Kościół już w pełni zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie stanowi Zakon i jego idee. Wiara katarów szerzyła się, a miało to być jedynie preludium do dalszych rewelacji. Gwardia ogłosiła Zakon organizacją terrorystyczną i heretycką. Zaczęło się polowanie. Christopher podzielał obawy Kościoła. Zakon Syjonu był niebezpieczny i należało ukrócić jego działanie. Zdradził, bo nie widział innego wyjścia. Pod Montségur doszło do prawdziwej masakry. Wielki Mistrz, Malcolm Kerival poległ, ale ciała jego syna nigdy nie zidentyfikowano. Przez wszystkie te lata patriarcha bał się, że Gideon żyje gdzieś przyczajony i szykuje zemstę. I oto okazało się, że miał rację. Na domiar złego, sam praktycznie wepchnął swojego syna w ramiona Zakonu.
Patriarchę nurtowało pytanie, skąd pochodził sygnał, dzięki któremu Ateron się z nim porozumiał? Nikt nie zgłosił żadnej podejrzanej transmisji, co oznaczało, że pozostała niewykryta. To nie wróżyło niczego dobrego. Oznaczało, że Zakon posiada rozwiniętą technologię pozwalającą ominąć zabezpieczenia Kościoła. Rósł w siłę. Być może Gideon odnowił dawne przyjaźnie ojca? Być może odnalazł ów ukryty grób? Nie mógł trzymać tego dłużej w tajemnicy. Pora udać się do Rzymu i prosić o audiencję u papieża i Rady Apostołów. Ten drugi Papież zapewne także przyjmie nowe dane. Ceremonia dobiegała końca. Di Carlo właśnie dokonywał rytualnego mycia nóg nowego inkwizytora. Le Gorche był gotów objąć swój urząd. Rozdzwoniły się katedralne dzwony, a za nimi dzwony wszystkich kościołów w Paryżu.
***
Ateron już swobodnie posługiwał się lewą ręką i codzienne treningi z ską przestały być konieczne. Mimo to nie zrezygnowali z nich i każdego wieczoru spotykali się na sali, aby w pełnym zestawie ochraniaczy i w kaskach stoczyć przyjacielski pojedynek. sca twierdziła, że potrzebuje partnera do sparringu, a Ateron po prostu lubił spędzać czas w jej towarzystwie. Miał nadzieję, że ona czuje podobnie, a trening jest po prostu pretekstem. Teraz, gdy był już w pełni sprawny, coraz trudniej było go pokonać. Częściej to właśnie ona leżała na deskach. – Umówisz się ze mną? – zapytał Kern tuż po tym, jak podciął nogi sce. Długo zbierał się na odwagę, aby zaproponować jej randkę. A kiedy już się na to zdobył, poczuł, jak się rumieni. Jak mały chłopiec. Na szczęście był już zaczerwieniony i zdyszany i miał nadzieję, że sca niczego nie zauważyła. Nachylił się i wyciągnął dłoń, aby pomóc jej wstać. Wykorzystała sytuację. Złapała Aterona za rękę i pociągnęła do siebie, jednocześnie opierając stopę o jego mostek. Szybki przewrót i Kern gruchnął o matę.
– Co takiego? – zapytała sca wstając. – Pytałem, czy się ze mną umówisz. Malusardi zaśmiała się perliście. – A gdzie byś chciał mnie zabrać? – Musicie mieć tu jakieś rozrywki – odparł Ateron jednocześnie wyprowadzając kopnięcie. Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. sca odchyliła się, ale zdołała jeszcze chwycić nogę Kerna. Wykręciła ją i po chwili chłopak znów leżał na macie. – Coś rozkojarzony dziś jesteś – mruknęła. – Zawsze się denerwuję zapraszając dziewczynę na randkę – powiedział Ateron stając na nogi. Zmierzyła go wzrokiem. – Zawsze też próbujesz ją przy tym kopnąć? – Nie, jesteś pierwszą, na której próbuję tego podejścia. Zaatakowała błyskawicznie, ale zdołał ją zablokować. – Więc jak? – zapytał. – Wciąż nie jestem przekonana – odrzekła. – Przynajmniej nie powiedziałaś „nie”. Spróbował kopnięcia z półobrotu; zablokowała i odpowiedziała prawym prostym. Cios dosięgnął celu i Aterona na moment zamroczyło. – Ojej… – zatroskała się sca. – Wszystko w porządku? – Tak. Dlaczego pytasz? – Krwawisz.
Ateron dotknął nosa. Na palcach został czerwony ślad. – No – mruknął. – Teraz to już musisz się ze mną umówić. W ramach rekompensaty. – Bierzesz mnie na litość? Nie wstyd ci? – A działa? – Trochę… Wiesz, mamy tu małe kino. Może leci dziś coś fajnego. – Mnie to pasuje. – Dobra. Idziemy pod prysznic, a potem do kina. – Razem? – zapytał Ateron z chytrym uśmiechem. Początkowe zdenerwowanie ustąpiło i czuł się coraz pewniej. Tym bardziej, że sca zaakceptowała jego propozycję. – Oczywiście, że razem, a co… Dopiero po chwili dotarło do niej co miał na myśli. – Głupek – dodała, z uśmiechem dając mu kuksańca pod żebro. – Prysznic bierzemy w osobnych kabinach, spotkamy się potem przed salą. Kino znajdowało się na poziomie mieszkalnym, w części, której Ateron nie znał. Film już się zaczął, więc miejsc szukali po ciemku. Oprócz nich na sali było jakieś dwadzieścia osób, w większości pary, o ile w mroku mógł się zorientować Kern. – Wiesz chociaż co to za film? – zapytał szeptem. – Cicho, zaraz się dowiemy. Okazało się, że trafili na starą komedię romantyczną, rodem z nieistniejącego już Hollywood. Dla Aterona była to ciekawa odmiana po całej tej propagandowej papce, jaką oglądał do tej pory. Po jakichś dziesięciu minutach sca nachyliła się ku niemu i szepnęła:
– Chodźmy stąd. Po czym nie czekając na odpowiedź Aterona złapała go za rękę i wyciągnęła z sali. – Strasznie głupi był ten film – powiedziała już na korytarzu. – Nie podobał ci się? – A tobie? – Szczerze mówiąc, owszem – przyznał Ateron. – Mimo że miał chyba ze sto lat. Zawsze to jednak lepsze od produkcji akceptowanych obecnie przez Kościół. – To mógł powiedzieć tylko ktoś, kto ma wyraźne braki w edukacji filmowej. Takie gnioty produkowano masowo w Stanach Zjednoczonych. Nie ma Stanów, nie ma gniotów. A na co zezwala Kościół sam dobrze wiesz. – Taa… Głównie filmy wychwalające Krucjatę przeciwko Dżihadowi. Ileż można tego oglądać? Dlatego właśnie podobał mi się tamten film. – Jak twój nos? – zapytała sca zmieniając temat. – W porządku. Nie jest złamany. – To dobrze – zamilkła na chwilę, po czym dodała: – Wiesz co, mam pomysł. Skoro nie wyszedł nam wieczór filmowy, to może pójdziemy do mnie? Zrobię jakąś kolację. Co byś powiedział na piadinę? – Pierwsze słyszę. – Danie z moich rodzinnych stron. To taki nadziewany placek z mąki pszennej. – Chętnie spróbuję. Doszli do mieszkania ski. Ateronowi przez całą drogę serce waliło, jak oszalałe. Otworzyła drzwi kluczem magnetycznym i weszli do środka. Ateron rozejrzał się i ze zdziwieniem stwierdził, że jej mieszkanie niewiele różni się od tego, które on zajmuje. – Myślałem, że masz więcej przestrzeni – stwierdził.
– A po co? – zapytała sca uruchamiając wieżę. Z głośników popłynęła łagodna muzyka. – Mieszkam sama, nie potrzebuję większego mieszkania. – Ale jesteś ważną osobą w Zakonie. – To nie powód, żeby się wywyższać. – A Gideon? – Gideon jest Wielkim Mistrzem – mówiła wyciągając z szafek kuchennych potrzebne utensylia, produkty i przyprawy. – To stanowisko wiąże się z prestiżem, musi się izolować od zwykłych członków. Choć czasem trudno jest mu oprzeć się urokowi płci przeciwnej… No cóż, świętym nie zostanie. – Ponoć jesteś jednym z jego zastępców. – Dobrze mi tu. Nie miałam i nadal nie mam zamiaru się przeprowadzać. – Pomóc ci z tym? – zapytał Ateron wskazując na zastawiony blat. – Możesz posiekać pomidory – odparła sca podając mu nóż. Niecałe pół godziny później siedzieli na kanapie jedząc przygotowane wspólnie placki i popijając je czerwonym winem. – Pyszne – stwierdził Ateron pochłaniając kolejny kęs. – Cieszę się, że smakuje. – Więc skąd pochodzisz? – Z Parmy. To miasto w północnych Włoszech, w okręgu Emilia-Romania. – Co cię tu sprowadziło? – pytał Kern dolewając wina do kieliszków. – Mówiłam ci już, że jestem sierotą? – gdy Ateron potwierdził skinięciem głowy, kontynuowała: – Wychowywałam się w sierocińcu prowadzonym przez księży. To nie był dobry dom. Nie było w nim miłości, była surowa dyscyplina i dotkliwe kary za najmniejsze przewinienie. Głównie cielesne. Księża uwielbiali nas bić. Nie potrafię zliczyć, ile razy szłam spać zapłakana, z obolałą pupą.
sca zamilkła. Ateron nie przerywał jej, nie wiedział nawet, co mógłby powiedzieć, ale jej to najwyraźniej nie przeszkadzało. Po prostu czuła potrzebę, żeby się otworzyć przed tym młodym człowiekiem, a kiedy już to zrobiła, słowa po prostu popłynęły. Nie zamierzała ich zatrzymywać. Z jakiegoś powodu chciała, aby Ateron wiedział o niej wszystko. – Naszym opiekunem był stary, łysy i gruby ksiądz. Sadysta. Gdy skończyłam dziesięć lat, przyszedł do mojego pokoju i mnie zgwałcił. Ateron milczał. Był w szoku, nigdy nie słyszał, aby duchowni zachowywali się tak bestialsko. – To trwało przez ponad dwa lata. Przychodził kilka razy w tygodniu, a ja nie rozumiałam, dlaczego wybrał akurat mnie. Niech Bóg mi wybaczy, ale każdego wieczoru modliłam się, żeby poszedł do innej dziewczynki, nie do mnie. Był brutalny i po jego wizytach wszystko bolało mnie przez całą noc. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nie zrobili nic. Pewnej nocy przyszedł ze zwojem liny. Kazał mi się rozebrać, a kiedy odmówiłam, uderzył mnie. Potem rzucił na łóżko i chciał do niego przywiązać. Wywinęłam się i chwyciłam leżący na szafce długopis. Wbiłam mu go w oko, gdy się nade mną pochylił. Boże, jak on wrzeszczał… Upadł na podłogę, a ja rzuciłam się na niego. Dźgałam go jak oszalała, aż przestał krzyczeć, a potem się ruszać. Byłam cała w jego krwi, ale czułam satysfakcję. Tej nocy uciekłam z sierocińca i przez długi czas żyłam na ulicy. Przez jeszcze dłuższy nie dałam się dotknąć żadnemu mężczyźnie. Znów zamilkła, a Kern objął ją ramieniem i przytulił. Przez jakiś czas siedzieli tak splecieni uściskiem, aż w końcu sca wyzwoliła się i usiadła prosto. Spojrzała Ateronowi w oczy uśmiechając się, jakby chciała mu bez słów przekazać, że to już przeszłość, która nie wróci i nie ma się czym martwić. Ateronowi serce się krajało, a ona ciągnęła: – Jako nastolatka zetknęłam się z wiarą katarów. Odpowiadała mi o wiele bardziej niż nauki głoszone przez Kościół, zwłaszcza po tym „miłosierdziu”, którego sama doświadczałam przez lata. Dowiedziałam się, że katarzy pochodzili z południowej Francji, postanowiłam więc sprawdzić, czy jakieś ich idee nie pozostały tu żywe. W końcu trafiłam do Zakonu. A ty? Jaka jest twoja historia? – Z pewnością dobrze wiesz.
Ateron nie był w stanie więcej z siebie wykrztusić. Wciąż był wstrząśnięty, historia ski brzmiała nieprawdopodobnie, a jednak jej wierzył. Wzdragał się na myśl, co musiała przeżywać, jako mała dziewczynka. I to z rąk księdza… – Częściowo – powiedziała sca. – Hej, rozchmurz się. Nie opowiedziałam ci tego, abyś popadł w depresję. Tak wyglądało moje życie i chciałam, żebyś o tym wiedział. Nie doszukuj się w tym żadnych ukrytych sensów. Tak było wtedy, tak jest teraz. Tamte drzwi są już zamknięte. Czasami za nie zaglądam, ale rzadko dzielę się tym z innymi. Tylko z tymi, na których mi zależy. Więc teraz już się nie martw i nie roztrząsaj tego. Uśmiechnij się i mów do mnie. Uśmiechnął się. Najpierw nieśmiało, więc sca zaczęła go łaskotać, aż roześmiał się w głos. – Tak lepiej – uznała. – A teraz opowiedz mi o sobie. Ponury nastrój prysł i Kern z radością zmienił temat. – Zobaczmy… – zaczął Ateron udając zamyślenie. – Jeden z moich przodków miał umrzeć na krzyżu za grzechy ludzkości, ale coś mu nie wyszło… – Daj spokój – zaśmiała się sca szturchając Kerna. – Nie o to mi chodzi. – Co tu dużo mówić – wzruszył ramionami. – Byłem podrzutkiem, wychowałem się w sierocińcu. Matki nie znałem, ojca do niedawna też nie. W zasadzie sam nie wiem, co do nich czuję. Powinienem chyba nienawidzić. Matka została zgwałcona, mogę zrozumieć, że nie chciała mieć przy sobie kogoś, kto w każdej chwili przypominałby jej tamte chwile… A ojciec? Wielki patriarcha sam nie wiedział o moim istnieniu. Mówił, że ma wyrzuty sumienia. – Wszystko to nie zmienia faktu, że jesteś kimś wyjątkowym – powiedziała sca kładąc dłoń na policzku Aterona, który przypomniał sobie podobną chwilę w Rennes-le-Château. Wtedy kierowała nią litość, żal nad chłopcem miotanym przez wiry zdarzeń, nad którymi nie mógł zapanować. Zapewne teraz czuła to samo. – W każdym razie nie wiedząc co zrobić ze swoim życiem, poszedłem do wojska. Czemu tak na mnie patrzysz? sca przygryzła wargę.
– Pocałuj mnie – powiedziała w końcu. Ateron posłusznie nachylił się w jej stronę. Zamknął oczy i szukał jej warg swoimi. Odnalazł je szybko. Były pełne i wilgotne. Rozchyliła je. Ich języki spotkały się i rozpoczęły szalony taniec. sca objęła Aterona i pociągnęła na siebie. Jego ręka wślizgnęła się pod bluzkę i rozpoczęła wędrówkę. Zatrzymała się na miseczce koronkowego stanika. sca wyprężyła się, a Kern ściągnął jej bluzkę. Potem zdjął swoją i patrzył, jak ona rozpina biustonosz. Położyła się, a Ateron chwycił w usta sutek lewej piersi jednocześnie dłonią pieszcząc prawy. Stwardniały szybko pod wpływem jego pieszczot, a w tym czasie sca gorączkowo majstrowała przy jego rozporku. W końcu udało jej się go rozpiąć i zsunęła mu z bioder spodnie wraz z bielizną. Mruknęła z zadowoleniem obejmując dłonią sztywną męskość. Zaczęła go pieścić, aż Kern złapał ją za nadgarstek. – Chyba nie chcesz, żebym zaraz skończył, co? – szepnął. – Nie – odparła przygryzając płatek jego ucha. Jęknął. Wstał i zdjął z siebie resztę ubrania. sca przyglądała się zaciekawiona. – Jesteś piękna – powiedział. Jego wzrok ześlizgnął się z jej pociągłej twarzy okolonej burzą czarnych włosów i ozdobionej leniwym uśmiechem, poprzez jędrne piersi, zatrzymując się na płaskim brzuchu. Sięgnął do jej bioder, a ona uniosła pośladki pozwalając mu ściągnąć z siebie spodnie. Przesunął dłonie po jej udach, zaczepił palce o gumkę majteczek. Zsunął je, patrząc jej w oczy. Potem położył się na niej, a ona objęła go mocno. W końcu ich ciała złączyły się. Ateron poruszał się powoli, obsypując skę pocałunkami, a ona odpowiadała mu ruchami swoich bioder. Przyspieszyli. sca oddychała szybko, pojękując, a on wtulił twarz w jej włosy. Kochali się dziko, aż wbiła mu paznokcie w plecy, ścisnęła uda i krzyknęła. Ateron nie przestawał, powodując kolejne spazmy rozkoszy, witane głośnymi jękami. – Teraz ty – szepnęła, gdy odzyskała nieco sił. Wypchnęła biodra w górę, jednocześnie wsuwając mu język w ucho. Ateronowi nie trzeba było więcej. Wbił się w nią gwałtownie, jęknął, a po chwili opadł na nią całym ciałem, dysząc ciężko. sca pozwoliła mu chwilę odpocząć, nim
powiedziała: – Chodź, weźmiemy prysznic – mruknęła. – Wspólny. Nie musiała powtarzać drugi raz.
***
– sco, Wielki Mistrz nas wzywa. Głos Wiktora dochodził z interkomu stojącego na szafce przy łóżku. sca westchnęła i wygrzebała się z przepoconej pościeli. – Już idę – powiedziała wciskając przycisk. Ateron podniósł się na łokciu i zaczął całować jej nagie ramię. – Słyszałeś – powiedziała odwracając się do niego. – Wielki Mistrz wzywa. Muszę iść. Wstała i ubrała się szybko. Ateron z radością przyglądał się, jak zapinała biustonosz i wciągała majtki oraz dżinsy, a potem zakładała bluzkę. – Będziesz tu na mnie czekać? – zapytała odwracając się do niego. Wiedziała, że na nią patrzył i szelmowski uśmiech błąkał się po jej twarzy. – Wyrzucasz mnie? – Skąd. Tylko nie wiem, kiedy wrócę. – Cieszę się, że Gideon nie zechciał widzieć cię wcześniej – stwierdził Ateron szukając swoich spodni. – Ja też… – nachyliła się i pocałowała go namiętnie. – Och… – jęknął Kern. – Wracaj szybko.
– No już, uciekaj. Zobaczymy się później. Wróciwszy do swojego pokoju, Ateron zapalił papierosa i zamyślił się. Było późno, ale wcale nie czuł się zmęczony. Wręcz przeciwnie, przepełniała go energia i radość. Spędził wspaniałe chwile z piękną i inteligentną kobietą w sposób, na jaki wcale nie liczył. Zwłaszcza po zapewnieniu Wiktora, że dostanie kosza. Myliłeś się, kolego. Jak ja się cieszę, że się myliłeś. Uśmiechnął się pod nosem. Coraz bardziej podobał mu się pobyt w Zakonie. Z papierosem w zębach poszedł do aneksu kuchennego i z małej lodówki wyciągnął puszkę zimnego piwa. Pomyślał, że aprowizacja tutaj jest niczego sobie, nie pasująca do partyzanckiej bojówki. Zakon Syjonu rzeczywiście był potężną organizacją i Kościół słusznie się go obawiał. Ciekawiło go, co też było tak ważnego, że nie mogło poczekać do rana. sca na pewno mu powie, gdy się zobaczą. sca… Kobieta zupełnie inna od tych, które znał do tej pory. Zdarzały mu się przelotne romanse z dziewczynami poznanymi w klubach, do których chodził na przepustkach z Tiro i Jasperem, ze znajomymi tego czy innego kolegi z Gwardii, ale żadna nie miała takiej klasy jak sca. Nagle zatęsknił za swoimi zmarłymi przyjaciółmi. Wzniósł rękę w niemym toaście. W końcu zasnął na kanapie. Pusta już puszka wyleciała mu z dłoni i potoczyła się po wykładzinie. Niedopałek papierosa dogasał w popielniczce.
***
Wiktor czekał już w pokoju Wielkiego Mistrza, jak zwykle oparty o framugę ze skrzyżowanymi rękami i nogami. Gideon zajął miejsce w ulubionym skórzanym fotelu, z nieodłącznym kieliszkiem w dłoni.
– A, jesteś już – powitał z uśmiechem wchodzącą skę. – Jak tam nasz młody podopieczny? – Dobrze – odparła siadając na kanapie. – Ręką posługuje się już całkiem swobodnie, myślę, że odzyskał w większej części dawną sprawność. – To rzeczywiście dobra wiadomość – przyznał Wielki Mistrz, a potem uważnie przyjrzał się swojemu seneszalowi. – Dajesz chłopakowi poczucie bezpieczeństwa. Czuje się… pewniej, gdy jesteś w pobliżu. Poza tym durzy się w tobie. – To zauważyłam sama – odparła uśmiechając się lekko. – Seks łączy ludzi – rzucił Wiktor. sca spiorunowała go wzrokiem. – No co, nie mam racji? – dodał z uśmiechem. – To takie oczywiste? – Jesteś zarumieniona i szczęśliwa. Dosyć żwawa, zwarzywszy na późną porę – podsumował Wiktor. – A poza tym właśnie się przyznałaś. – Do rzeczy – rzekł Wielki Mistrz wstając z fotela. – Nasz plan wszedł w ostatnią fazę. Kalifat jest gotowy, wirus także. Nasi informatycy wykonali doskonałą robotę. – Nadal chcesz uderzyć w komputer zamiast człowieka? – wtrąciła sca. – Tę marionetkę? – żachnął się Gideon. – On nie ma żadnej realnej władzy. Rada Apostołów wystawia go co niedzielę w oknie Bazyliki świętego Piotra, żeby prawił kazania, błogosławił i dodawał otuchy. Wiesz równie dobrze jak ja, że ostatnim prawdziwym papieżem był Jan Benedykt, który poprowadził Krucjatę przeciwko Dżihadowi. – Wiemy, o co ci chodzi – przerwał Wiktor. – Gideon ma rację. Dziś papież to tylko figura. Naprawdę ważny jest ten drugi Papież, przez duże P. – Komputer – żachnęła się sca.
– Kwantowy superkomputer, dokładnie rzecz biorąc. Bez niego Rada i Katedry w całej Europie będą jak pijane dzieci we mgle. Ten twór nie tylko kontroluje całą komunikację w sieci Kościoła, ale też zajmuje się analizą danych, na podstawie których przewiduje prawdopodobieństwo zdarzeń i sugeruje kierunki działań Radzie. Inżynierowie Kościoła dokładają wszelkich starań, aby zyskał świadomość. Prawdziwa sztuczna inteligencja. Czy wiesz, co to oznacza? Wraz ze szczepieniami będzie to ostateczny koniec wolnej woli! – Ja to wszystko wiem – odparła sca. – Po prostu uważam, że śmierć papieża - człowieka przyniesie nam również korzyści. Wcale nie umniejszam znaczenia zaatakowania sieci Kościoła. – sco – Wielki Mistrz przybrał surowy ton. – Plan jest ustalony i za późno już na zmiany. Jeśli spotkasz papieża gdzieś na korytarzu, możesz go zabić, proszę bardzo, ale nie będzie żadnych wycieczek do jego apartamentu. Zrozumiano? Wiktorze, w twoje ręce. Gideon przesunął po stole pendrive’a, na którym był zapisany program. Wiktor schował go do kieszeni i wrócił na swoje miejsce przy futrynie. – Teraz szczegóły. Kerival podniósł ze stołu pilota i podszedł do wiszącego na ścianie ekranu. Po naciśnięciu przycisku na pilocie, ekran rozjaśnił się ukazując plan Watykanu i najbliższych okolic. – Najtrudniejszą częścią będzie dostać się na teren Watykanu. Niestety tylko podłączając się bezpośrednio do Papieża będziemy mieli pewność, że wirus rozprzestrzeni się na wszystkie główne komputery Katedr. Teren jest silnie strzeżony, ale znaleźliśmy słaby punkt. Nacisnął przycisk i obraz na ekranie się przesunął. Teraz wyświetlał teren na lewym brzegu Tybru. – To jest Zamek Świętego Anioła. W każdym razie był nim przed Dżihadem. Teraz to tylko ruiny. Od trzynastego wieku miał bezpośrednie połączenie z Watykanem. To przejście istnieje nadal, na pewno można się dostać do miejsca, w którym się zaczyna. W Rzymie będzie czekał przewodnik. Zaprowadzi was do zamku oraz wyposaży w przebrania, dzięki którym nie będziecie się wyróżniać.
– Czyli habity? – upewniła się sca. – Ostatni krzyk mody w Watykanie – uśmiechnął się Gideon, ale zaraz spoważniał. – Potem jesteście zdani na siebie. Nie wiemy, gdzie znajduje się komputer. Podejrzewam, że blisko komnat Rady, ale głowy nie dam. I podkreślam: osoba papieża nie jest naszym celem. Wyruszycie za pięć dni. Jeszcze porozmawiamy. To był jasny znak, że spotkanie dobiegło końca.
***
Przyszła do niego jeszcze tej samej nocy. Nie usłyszał, jak otwierała drzwi, obudził się dopiero, gdy położyła się obok niego. – Jak było? – zapytał rozespany. Położyła mu palec na ustach. Zrozumiał. Wtuliła się w niego i po chwili oboje zasnęli splecieni w uścisku. Rano Ateron czuł wszystkie kości. sca już się krzątała, przygotowując śniadanie. Zapach kawy przyjemnie drażnił nos. Mieszkanie pod ziemią miało swoje wady. Jedną z nich był brak okna, w które można by spojrzeć, żeby się przekonać, że już jest jasno. Właśnie okien Ateronowi brakowało najbardziej. Poszukał wzrokiem zegarka i stwierdził, że jest jeszcze dość wcześnie. – Wyspałaś się? – zapytał sięgając po papierosa. – Jesteś strasznie kościsty. – Rozłożyłbym łóżko… – Nie wiedziałam, że masz zwyczaj sypiać na kanapie. – Bo nie mam – zapalił i wydmuchnął kłąb dymu. sca podeszła z dwoma kubkami kawy. Przyjrzała się krytycznie
Ateronowi. – Jakbyś najpierw umył zęby, zamiast palić to świństwo, pocałowałabym cię na dzień dobry. – Nic straconego – uśmiechnął się. – Za późno. Zdusił ledwo zapalonego papierosa. – O co wczoraj chodziło Gideonowi? sca westchnęła popijając kawę. – Wyruszamy na misję. Ja i Wiktor. – Jaką? Gdzie? – Nie mogę ci powiedzieć – spojrzała mu w oczy. – Będzie niebezpieczna. Pokiwał głową. – Kiedy? – Za pięć dni. – Aha – wyjął kubek z jej dłoni. – Więc musimy ten czas wykorzystać jak najlepiej. Nachylił się i zamknął oczy szukając jej warg. Zamiast nich poczuł palec. – Najpierw umyj zęby – szepnęła.
***
Gdy sca wyszła, Ateron mógł w końcu spokojnie zapalić. Zastanawiały
go i martwiły jej słowa. Nie podobała mu się myśl o tej tajnej, niebezpiecznej misji. W końcu podjął decyzję i wyszedł. Na korytarzu spotkał Wiktora. – O, fajnie, że cię widzę – zagaił. – Nie wiesz, gdzie mogę znaleźć Gideona? – O tej porze zazwyczaj siedzi w sali komunikacyjnej. Czemu pytasz? – Muszę z nim pogadać. Dzięki – powiedział i ruszył do windy. Dogonił go jeszcze głos Wiktora: – Więc jednak nie dała ci kosza, co? Ateron uśmiechnął się pod nosem i nie odwracając się pomachał Wiktorowi. Wielki Mistrz rzeczywiście znajdował się w sali komunikacyjnej. Akurat stał przy jednej z konsolet i rozmawiał z operatorem, gdy podszedł Kern. – Muszę z tobą porozmawiać – przerwał im bezceremonialnie. Gideon zmierzył go wzrokiem, po czym zwrócił się do rozmówcy: – Wrócimy do tego. A ty, chłopcze, pozwól za mną. Przeszli do małego gabinetu, z którego Ateron rozmawiał na odległość z patriarchą. – Cóż jest tak pilnego, że nie mogło poczekać, aż skończę rozmawiać? – zapytał zamykając drzwi. – To samo, co wczoraj kazało ci wzywać skę w środku nocy. Wielki Mistrz usiadł za biurkiem. – Rozumiem – powiedział. – sca powiedziała mi, że jedzie na misję. – Domyśliłem się. – Chcę, żebyś wysłał mnie z nią.
Gideon uniósł brwi, zaskoczony. – Słucham? – Chcę, żebyś pozwolił jechać mi z nią na misję. – Zwariowałeś – skwitował Wielki Mistrz. – Nawet nie wiesz, co to za misja. – Nieważne. Chcę z nią jechać. – Nie mogę ci na to pozwolić. Jesteś dla nas zbyt ważny. – Wciąż pieprzysz o tej mojej ważności! – zdenerwował się Ateron. – Co jest we mnie takiego specjalnego, no co?! – Jesteś ostatnim z rodu… – Jestem bękartem, do diabła! – wtrącił Kern. – Chodzi o symbol. Z prawego łoża, czy nie, stanowisz dowód słuszności tezy, za którą giną nasi żołnierze! Nie mogę ot tak wysłać cię na misję, z której możesz nie wrócić. – Myślę, że twoim żołnierzom by się to spodobało. – Czy ty w ogóle wiesz, o co mnie prosisz? – zapytał Gideon. – Tak – odparł Ateron poważnie. Wielki Mistrz pokiwał głową. Zamyślił się. W końcu podjął decyzję. – Myślę, że mógłbyś się przydać. – A więc zgadzasz się? – Zgadzam się – przyznał Gideon. – sca i Wiktor jadą do Watykanu, ich zadanie jest tajne. Twoja pomoc na pewno się przyda. Musisz sporo wiedzieć o zabezpieczeniach, jakich używa Kościół. Myślę jednak, że sca i Wiktor doskonale sobie poradzą z zadaniem, jakie im wyznaczyłem. Ty zrobisz coś innego, ale równie, jeśli nie bardziej, ważnego.
Ateron milczał, aż Wielki Mistrz podjął: – Ewangelia Jezusa, którą czytałeś, jest kopią. Potrzebujemy oryginał, który znajduje się w bibliotece Watykanu. Chcę mieć w ręku dowód, że Kościół wiedział i ukrył tę prawdę przed światem. – I kopia ci do tego nie wystarczy? – Oryginał ma pieczęć biblioteki – powiedział Wielki Mistrz z chytrym uśmiechem. – Ludzie łatwiej uwierzą w dokument, który jest odpowiednio opieczętowany. – Rozumiem. – Przyjdź do mnie wieczorem. Przedstawię ci plan. W szczegóły wprowadzi cię sca. Ateron kiwnął głową. – Dziękuję. – Nie ma za co. Gdy Kern wyszedł, Wielki Mistrz rozparł się na krześle i uśmiechnął do siebie. – To ja ci dziękuję, chłopcze – powiedział. Nie spodziewał się, że Ateron sam do niego przyjdzie. Bardziej prawdopodobne było, że sam będzie musiał poprosić go o pomoc i udział w misji. Kern jednak zgłosił się na ochotnika. Tym lepiej. Gideon był pewny, że to wpływ ski tak podziałał na byłego gwardzistę. Westchnął. Malusardi była wciąż bardzo atrakcyjną i czarującą kobietą. Mogła zawrócić w głowie, komu tylko chciała.
ROZDZIAŁ 26
Gdy tylko wszystkie formalności związane z wyborem nowego inkwizytora dobiegły końca, patriarcha okręgu Paryż wyruszył w podróż do Rzymu. Na miejscu miał się spotkać ze swoim poprzednikiem, który obecnie zasiadał w Radzie Apostołów pod imieniem Jan. Był mentorem i przewodnikiem Christophera, od chwili, gdy ten postawił pierwszy krok w kompleksie paryskiej Katedry. Później, gdy Christopher przekonał się już, że może zaufać ówczesnemu patriarsze, zdradził mu sekret swojego pochodzenia i misji, z którą został wysłany. Wyjawił też kryjówkę Zakonu Syjonu, dzięki czemu organizacja przestała istnieć. W każdym razie tak myślano aż do niedawna. W konsekwencji patriarcha awansował do rangi apostoła i zasiadł w Radzie, na swoje miejsce polecając Christophera. A teraz okazało się nie tylko, że Zakon ma się dobrze pod kierownictwem brata, ale na dodatek jego własny syn przystał do heretyków. Nadzieje patriarchy na utrzymanie w tajemnicy faktu, iż posiada potomka, okazały się płonne. Jak na ironię, to właśnie święty Jan pisał, że prawda cię wyzwoli… Poza tym w momencie, gdy zagrożenie ze strony Zakonu znów stało się realne, patriarcha nie mógł sobie pozwolić, by osobiste sprawy postawić ponad dobro Kościoła. Miał zamiar wyznać wszystko. Po raz ostatni stanie przed Radą jako patriarcha okręgu Paryż. Spodziewał się degradacji i zdołał się już z nią pogodzić. Do Wiecznego Miasta przybył późnym wieczorem. Jak wszystkie stolice Europy, Rzym był tylko cieniem wspaniałego niegdyś miasta. Dżihad zrównał je z ziemią, gdy Armia Boga zalewała kontynent. Miasto odbudowano, oczywiście, ale to co stanowiło jego wielkość, przepadło na zawsze. Pomniki historii zamieniły się w sterty gruzu, które posłużyły za fundamenty nowych budynków, użytecznych, ale bez śladu piękna. Ot, pudełka, w których ludzie gnieździli się jak mrówki. Zupełnie, jak w Paryżu. Patriarcha miał wrażenie, że wciąż jest we Francji. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż wszystkie wielkie aglomeracje projektował ten sam architekt - Papież. Dla niego piękno było nieistotne, liczyła się funkcjonalność. Sztuczny mózg nie posiadał zmysłu estetyki. Nie był mu
potrzebny. Ludzie również byli do siebie podobni. Szarzy, posępni, bez nadziei na lepsze jutro. Wkrótce, jeśli plan się powiedzie, będą ślepo i bezwzględnie posłuszni. Wszyscy. Program obowiązkowych szczepień przeciwko grypie miał wystartować za kilka miesięcy, gdy tylko będzie gotowa odpowiednia liczba miniaturowych układów scalonych. Wreszcie nastąpi Królestwo Boskie na Ziemi. Znikną herezje, nieprawomyślność, grzech i występek. Ludzie szybko się nauczą, że każde odstępstwo, dosłownie każde, zostanie wykryte i surowo ukarane. Później, gdy minie pierwszy szok i ból, zrozumieją, że to był jedyny sposób, aby utrzymać ład i porządek, a wtedy przestaną być szarzy i posępni, będą zadowoleni. To był główny powód, dla którego patriarcha zdecydował się na przybycie do Rzymu. Zatajenie tak ważnych informacji mogło okazać się katastrofalne w skutkach dla całego przedsięwzięcia. Nie mógł do tego dopuścić. Samochód, który Jan wysłał po patriarchę, zbliżał się do Watykanu. Stolicy Kościoła również nie ominęła wojenna pożoga. Połowa Bazyliki świętego Piotra została zniszczona, kopuła zawaliła się. Z innych budynków nie pozostał kamień na kamieniu. Na szczęście, nim do tego doszło, papież zdołał uciec zabierając ze sobą i ukrywając większość zbiorów biblioteki i muzeum. Bazylika została odbudowana i stanowiła wierną kopię samej siebie sprzed Dżihadu. Zbiory muzealne i biblioteczne znajdowały się w podziemiach Watykanu i nikt poza hierarchami Kościoła nie miał do nich dostępu. Poza bazyliką, pozostałe budynki powstały w podobnym stylu, jaki cechował inne miasta. Jednak, jako że była to siedziba Kościoła, architekci, za zgodą Rady, zmodyfikowali nieco projekty Papieża. Wysokie, łukowo sklepione okna wpuszczały dużo światła do przestronnych sal, masywne drzwi strzeżone przez gwardzistów były pokryte pięknymi płaskorzeźbami o tematyce religijnej. Na fasadach pomiędzy posągami świętych wyryto cytaty z Nowego Testamentu. Budynki oddzielone były od siebie starannie utrzymanymi trawnikami i niewielkimi skwerami, znalazło się nawet miejsce na mały park z zagajnikiem. To był zupełnie inny świat, co podkreślał wysoki, betonowy mur otaczający cały Watykan, przed którym rozciągał się szeroki na pół kilometra i sięgający brzegu Tybru pas ziemi niczyjej. Zaminowany i patrolowany przez uzbrojonych żołnierzy stacjonujących w pobliskim garnizonie. Do Watykanu prowadziła tylko jedna droga. Pielgrzymów i mieszkańców Rzymu wpuszczano na teren placu Świętego Piotra i do bazyliki wyłącznie w niedziele, aby mogli wysłuchać orędzia papieża
i zanieść modły. Samochód zatrzymał się przed szerokim budynkiem, w którym znajdowały się kwatery dla gości. Natychmiast pojawił się służący, aby odebrać bagaże patriarchy i zanieść je do pokoju. U stóp prowadzących do wnętrza schodów stał Jan. Christophera uderzyło, jak bardzo jego mentor posunął się w latach, odkąd widzieli się ostatnio. Był przygarbiony, jakby skurczony, ale wciąż biła od niego dawna siła. Gdy tylko ujrzał dawnego ucznia, pomarszczoną, gładko ogoloną twarz Jana rozjaśnił uśmiech. Otworzył ramiona i ruszył ku patriarsze. – Christopher – zawołał. – Witaj. – Janie – patriarcha ukłonił się nisko, jak nakazywał obyczaj przy spotkaniu z członkiem Rady Apostołów. – Daj spokój, przyjacielu – powiedział Jan zamykając hierarchę w uścisku. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę. – Ja również, choć obawiam się, że nie przynoszę dobrych wieści. – Domyślam się. Ale o tym później, mój drogi, później. Najpierw musisz odpocząć po podróży. Jak minął lot? – Dziękuję, dobrze. Ruszyli po schodach. Marmurowy hol przywitał ich przyjemnym chłodem. Jan poprowadził gościa do windy. – Obawiam się, że muszę z tobą porozmawiać natychmiast – rzekł patriarcha, gdy kabina mijała kolejne piętra. – Na pewno nie pojawiłbyś się tu tak niespodziewanie, gdybyś nie miał czegoś bardzo ważnego do powiedzenia – stwierdził apostoł. Wysiedli na najwyższym piętrze, które całe zajmował jeden apartament, zarezerwowany dla wysokiej rangi dostojników. Posiadał dwie sypialnie, dużą łazienkę, przestronny i jasny pokój dzienny oraz gabinet. Opływał w luksusy. Żaden biskup nie widział go od środka, chyba że został zaproszony.
Jan usiadł na kanapie. – Mów więc, o co chodzi. Patriarcha stanął przy oknie, założył ręce na plecy i zapatrzył w rozciągający się poniżej park. Przechadzało się po nim kilkoro księży i sióstr zakonnych. – Chodzi o Zakon Syjonu – powiedział w końcu. – Co masz na myśli? Dostojnik odwrócił się, aby spojrzeć apostołowi w oczy. – Zakon istnieje i ma się dobrze. Mam powody uważać, że coś szykuje. Widział, jak twarz Jana pobladła w jednej chwili. – To niemożliwe – szepnął. – Obawiam się, że to prawda. Kieruje nim mój brat. – Skąd wiesz. – Skontaktował się ze mną… ktoś. Patriarcha usiadł w fotelu naprzeciwko Jana i rozpoczął swą spowiedź.
***
Na skę, Wiktora i Aterona czekał w marsylskim porcie kuter rybacki. Całą trójkę na pokładzie powitał kapitan, stary szmugler nie pałający miłością do Kościoła. Kilka lat przesiedział w więzieniu za przemyt narkotyków. Był tradycjonalistą, który uważał, że wilk morski bez brody, fajki i tatuażu nie zasługuje na to miano. Preferowana była broda gęsta, splątana i siwa, ale jako że był człowiekiem stosunkowo młodym, zadowolił się czarną i starannie przystrzyżoną.
– Witajcie na pokładzie Wesołego Rogera! – zawołał na widok trójki pasażerów. – Jeszcze tylko haka zamiast dłoni brakuje – mruknął Ateron wchodząc po trapie. Przypomniał sobie ilustrowaną książeczkę o piratach, którą czytał jeszcze w sierocińcu. – O mały figiel sam byś taki miał – odparła sca i puściła do niego oko. Kapitan po kolei uścisnął wszystkim rękę. Kern poczuł się jak w imadle. – Pozwólcie, że zaprowadzę was do kajuty. – Jednej? – zapytał Ateron. – To jest kuter, a nie transatlantyk – odparł kapitan, którego Kern w myślach już przezwał Hakiem. – Nie mamy tu takich wygód, jak oddzielna kabina dla każdego. Wiktor tylko uśmiechał się pod nosem. Kajuta była mała. Większą jej część zajmowało piętrowe łóżko, obok którego położono materac. – Ja śpię na dole! – zawołała natychmiast sca. Wiktor bez słowa rzucił swoją torbę na górę, więc Ateronowi został tylko materac. Westchnął. – To i tak tylko na jedną noc – pocieszyła go sca. Kern popatrzył na nią wilkiem, aż się roześmiała. – Za chwilę odbijamy – powiedział kapitan. Wyszli na pokład. Robotnicy na brzegu właśnie odcumowywali kuter. Kapitan zniknął w przybudówce. Odezwały się silniki spalinowe, rozległy się okrzyki marynarzy i statek powoli zaczął oddalać się od brzegu. sca, Wiktor i Ateron stali oparci o burtę na rufie, patrząc na znaczący ich kurs kilwater. Dwie potężne śruby mieliły wodę. Z góry, z krzyża zawieszonego na maszcie, spoglądał na nich cierpiący Jezus. Ateron spojrzał w malowane emalią oczy i po
raz kolejny w ciągu mijających dni zastanowił się, kim był tak naprawdę człowiek, którego wizerunki znajdują się w każdym kościele i domu Europy. Poszukał dłoni ski i zamknął ją w swojej. Wiktor spojrzał na nich. Wyciągnął papierosa i mruknął: – Macie dwadzieścia minut. Ateron nie czekał. Pociągnął dziewczynę do kajuty. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi kabiny, pchnął ją na materac. Pochylił się i pocałował gorące usta. sca zaczęła zdejmować z niego bluzę i podkoszulek. Syknął, gdy materiał otarł się o bandaż na lewym ramieniu. – Boli jeszcze? – zapytała, delikatnie gładząc opatrunek. – Trochę szczypie. Chyba można to już zdjąć, jak myślisz? – zapytał i nie czekając na odpowiedź zerwał plastry. Pod nimi krył się świeży tatuaż. Czerwony krzyż o równych, rozszerzających się i rozszczepionych na końcach ramionach. – Nasz artysta odwalił dobrą robotę – oceniła sca. – Teraz jesteś templariuszem. Uśmiechnęła się i pociągnęła Aterona ku sobie. Stoczyli się na zimną podłogę kajuty. sca wyprostowała się. Siedziała mu na udach, opierając dłonie o jego klatkę piersiową. Po chwili powolnym ruchem zdjęła swoją bluzę i rozpięła stanik. Ateron z błyskiem w oczach wpatrywał się w jej piersi. Zamknął je w swoich dłoniach, ściskając lekko. sca cicho jęknęła. Po chwili chwyciła go za nadgarstki i, pochylając się nad nim, położyła je na podłodze za jego głową. Ateron skorzystał z okazji chwytając w zęby sutek lewej piersi. – Nie ruszaj się – rozkazała. Wstała, a Ateron posłusznie leżał z rękami skrzyżowanymi za głową. Wyciągnęła ze swoich spodni pasek. Przyklęknęła przy nodze pryczy i zapięła go wokół niej. Drugim końcem związała ręce Ateronowi. – Teraz mogę z tobą zrobić, co chcę – powiedziała stając nad nim okrakiem z dłońmi wspartymi na biodrach. Po jej twarzy błąkał się szelmowski uśmiech, gdy zdjęła z siebie spodnie i
majteczki. Ateron przeżywał katusze nie mogąc jej dotknąć i dokładnie o to jej chodziło. Potem wsunęła dłoń w jego spodnie i zaczęła go drażnić. – Podoba ci się – mruknęła, rozpinając mu rozporek. Dosiadła go, opierając znów dłonie o jego klatkę piersiową. Unosiła się i opadała we własnym, słodkim tempie. Odrzuciła głowę do tyłu, cicho pojękując. Ateron wpatrywał się w jej piersi, falujące w rytm jej ruchów. Chciał je chwycić w dłonie i pieścić, ale sca związała go mocno. Jego szarpanie na nic się nie zdało. W końcu poczuł, jak jej paznokcie zaczynają orać jego ciało, niezawodny sygnał, że zbliżała się do orgazmu. Przyspieszyła, jej jęki stawały się coraz głośniejsze. Ujeżdżała go coraz gwałtowniej, aż z krzykiem opadła na Aterona w momencie, gdy on również doszedł. Przez chwilę leżeli bez ruchu, odpoczywając. Wreszcie sca wstała i zaczęła się ubierać. – Hej – powiedział Ateron. Spojrzała na niego zaciekawiona. – Może mnie rozwiążesz? – W zasadzie podoba mi się, że leżysz taki bezbronny. – Mnie też, ale Wiktor może wejść w każdej chwili. – Taa… – mruknęła. – Nie chcielibyśmy, żeby zobaczył cię w takiej sytuacji. Jej uśmiech powiedział mu, że coś knuje. Te domysły potwierdziły się, gdy chwyciła za klamkę. Powoli otworzyła drzwi i wyszła tyłem, przez cały czas patrząc mu w oczy i uśmiechając się. – sca! – zawołał, gdy zamykała za sobą drzwi, ale nie zareagowała. – sca! Zaklął szpetnie.
***
Było już późno, gdy ktoś zapukał do drzwi. Pogrążony w lekturze patriarcha drgnął. Zamknął książkę i odłożył na stół. – Proszę – powiedział. Do pokoju wszedł Jan. Patriarchę uderzyło, jak blada była twarz przyjaciela i mentora w świetle lamp. Usiadł ciężko w fotelu. Twarz ściągnięta smutkiem wydawała się starsza o dziesięć lat. Wyznanie Christophera przytłoczyło go, przygniotło jak kamień. – Przyjmą cię jutro. Z samego rana. – Co im przekazałeś? – Tylko tyle, że Zakon Syjonu istnieje i że przyjechałeś tu w związku z tym. Nie powiem, wyglądali na zaniepokojonych. Może nawet wystraszonych. – Natomiast ty, przyjacielu, wyglądasz na wyczerpanego. Jan uśmiechnął się blado. – Bo tak się czuję. Jestem stary, takie rzeczy to już nie na moje zdrowie. Przez chwilę siedzieli w ciszy, pogrążeni w myślach. – Pójdę już – powiedział w końcu apostoł. – Jest późno, a coś mi mówi, że jutro czeka nas ciężki dzień. Ty też powinieneś się przespać. Wstał i ruszył do drzwi. – Dobranoc – rzucił patriarcha, gdy Jan wychodził. Nie doczekał się odpowiedzi. Sięgnął po książkę, ale nie był w stanie się skupić na lekturze. Głęboko zranił Jana i zawiódł jego zaufanie. Gdyby nie okoliczności, nadal przed nikim nie przyznałby się do syna. Teraz jednak chodziło o zagrożenie, którego nie sposób zignorować, a nie mógł go ujawnić nie przyznając się jednocześnie do posiadania syna. I tak Papież przeanalizuje jego zeznania i jeśli pojawią się jakiekolwiek wątpliwości, będzie żądał wyjaśnień. Tak więc lepiej będzie od
razu opowiedzieć o Ateronie, niż ryzykować podłączenie do wykrywacza kłamstw. Wcześniej czy później prawda i tak wyszłaby na jaw.
***
Statek kołysał się na łagodnych falach. Silnik pomrukiwał monotonnie. Noc była jasna, pomimo że księżyc nie świecił. – Zastanawiam się, czy to dobry pomysł – powiedział Ateron. – Co takiego? – spytała sca. Stali przy burcie, zapatrzeni w mrok. Wiał chłodny wiatr, więc musieli się ciepło ubrać. Ateron machnął ręką. – Ten statek – wyjaśnił. – Podróż nim. Przecież może nas złapać straż przybrzeżna. – Nie martw się. Gideon o wszystko zadbał. Jakby ktoś pytał, kapitan wynajął swój kuter włoskiemu armatorowi na sezon. Dokumenty są w porządku. Czule potargała mu włosy. – Masz rację. Poza tym jest przemytnikiem, prawda? Musi wiedzieć, jak uniknąć patroli. Westchnął. – Coś cię gnębi? – zapytała sca. Chwyciła go za ramię i przytuliła się. Ateron pogładził ją po kruczoczarnych włosach. – Chodzi o to, że jeszcze niedawno walczyłem z takimi jak ty czy Wiktor. Z heretykami i przestępcami jak nasz kapitan Hak. Pracowałem, aby zachować ład
i porządek. A teraz sam stałem się jednym z tych, których ścigałem. Stałem się elementem chaosu. – Nie miałeś wyjścia. – Wiem, zginąłbym. – Poza tym dowiedziałeś się o sobie wielu ważnych rzeczy, prawda? – Istotnie. Potomek Chrystusa – zaśmiał się gorzko. – Fałszywego proroka, jak się okazuje. Nawet, gdybym chciał wrócić do służby Kościołowi, nie potrafiłbym. Nie mógłbym oddać się temu szczerze, z całego serca, jak wcześniej. Moje życie wywróciło się do góry nogami, a teraz płynę do Watykanu, aby… sca przerwała mu, kładąc delikatnie palec na jego wargach. Zauważył, że często to robiła, a jemu całkiem się to podobało. Pocałował opuszek długiego, smukłego palca. – Masz jeszcze jakieś wątpliwości? – zapytała. – Po prostu trudno mi w to wszystko uwierzyć. Silnik ucichł. – Co się dzieje? – zaniepokoiła się sca. – Krótki postój – powiedział zbliżający się do nich kapitan. Jego oczy lśniły odbitym światłem gwiazd. – Musimy uzupełnić paliwo. – Gdzie jesteśmy? – U wybrzeży Korsyki. Mniej więcej w połowie drogi. Do znajdującego się na dziobie reflektora podbiegł marynarz. Włączył go na moment dwa razy. Chwilę potem z oddali mignęło w odpowiedzi jasne światło. – Wszystko zgodnie z planem – mruknął Hak. Choć Ateron tego nie widział, mógłby się założyć, że na ustach kapitana pojawił się uśmiech. Kilkanaście minut później usłyszeli nadpływającą jednostkę. Zapłonęły
reflektory. Z mroku wyłonił się statek dwa razy większy niż kuter, którym podróżowali członkowie Zakonu. Silnik został wyłączony i statek zbliżył się do kutra dryfując. Marynarze zaczęli się nawoływać. Rzucono liny, stuknęły o siebie burty i oba statki złączyły się, jak para kochanków. – To nie potrwa długo – rzucił kapitan i odszedł w stronę marynarzy, którzy podawali już sobie z rąk do rąk długi wąż. – Chyba nic tu po nas – stwierdziła sca. – Zepsuli cały nastrój – mruknął Ateron. Dziewczyna uśmiechnęła się. – Chodź – powiedziała. – Jutro ciężki dzień, musimy się wyspać. – O której będziemy na miejscu? – Nie wiem dokładnie. Na pewno wcześnie. Zeszli pod pokład. Korytarz oświetlały kołyszące się, gołe żarówki w drucianych oprawach. – Na czym tak w zasadzie polega twoje i Wiktora zadanie? – zapytał Ateron. sca spoważniała. – Lepiej, żebyś nie wiedział. My mamy do zrobienia swoje i ty także. – Po co ta tajemnica? sca zatrzymała się gwałtownie i odwróciła. – Na wypadek, gdyby kogoś z nas złapali. Ja także nie wiem, jaka jest twoja rola i nie chcę wiedzieć. Tak jest dobrze i tak powinno zostać. – Pytam tylko, bo się o ciebie martwię. Poza tym na wypadek gdyby mnie złapano, mam kapsułkę cyjanku zaszytą w rękawie. – Wiem – chciał coś dodać, ale znów położyła mu palec na ustach. – Wiem też, że zgłosiłeś się na ochotnika, aby być blisko mnie. Nie bój się, dam sobie radę.
Gdy otworzyła kabinę, do ich uszu doszło głośne chrapanie. – Jego chyba nic nie obudzi – rzucił Ateron. – Wiktor ma mocny sen. Powinniśmy wziąć z niego przykład. Dobranoc – cmoknęła Kerna w policzek i zawinęła się w koc. – Dobranoc. Przez chwilę patrzył w okrągły bulaj, za którym jaśniała łuna z reflektorów. Jakiś czas później zgasła, silnik ożył i kuter ruszył w dalszą drogę. Ateron zastanawiał się, jaką misję mają do przeprowadzenia jego towarzysze. Cokolwiek to było, musiało być ryzykowne, ale też niezwykle ważne. Inaczej Gideon nie ryzykowałby wysyłając swoich najlepszych ludzi do twierdzy wroga. Chciał za jednym zamachem osiągnąć jak najwięcej, dlatego jemu przydzielił inne zadanie, niż sce i Wiktorowi. Ateronowi nie do końca o to chodziło, gdy się zgłaszał na ochotnika. Miał nadzieję towarzyszyć swojej kochance, ale Gideon wyjaśnił mu, jak ważna jest jego misja. – Ponadto twoja wiedza o zabezpieczeniach, jakie stosuje Kościół jest niezwykle ważna – powiedział wtedy Wielki Mistrz. – Będziesz pełnił bardzo ważną rolę na samym początku. Musicie wtargnąć do pilnie strzeżonej twierdzy. Porozmawiaj z Wiktorem, wspólnie zadecydujcie jak najlepiej się do tego przygotować. Ateron tak też zrobił, a efektem tej burzy mózgów były dwie wypchane torby leżące obok koi, zawierające sprzęt, jak uznali, że może się przydać. Wielki Mistrz wierzył, że jeśli uda im się dostać na teren Watykanu, będzie to jednorazowa okazja i musi z tego wyciągnąć jak najwięcej. Dla Aterona jednak najważniejsze było być blisko ski. Nie zniósłby chyba czekania w nieskończoność na informacje o sukcesie bądź porażce misji. Spojrzał w spokojną twarz śpiącej ski i po chwili sam również zasnął.
***
Ledwo na wschodzie zaczęło jaśnieć niebo, a znów stali na pokładzie, tym razem w trójkę. Było chłodno, w wilgotnym powietrzu wisiała mgła. Silnik kutra zamilkł i zaległa cisza tak absolutna, jakby mleczna zawiesina pochłaniała wszystkie dźwięki. Nie było słychać nawet szumu fal. Gdyby nie lekkie kołysanie statku, mogliby zapomnieć, że znajdują się na morzu. – Ta mgła jest nam całkiem na rękę – stwierdził Ateron. Jego głos zdawał się przytłumiony. – Nie będzie nas widać. – Jak daleko do brzegu? – zapytał Wiktor. – Około pięciu kilometrów – odparł kapitan Hak. – No to w drogę – zakomenderowała sca. Po kolei uścisnęli wielką dłoń Haka. Kapitan dał znak. Kilku marynarzy opuściło niewielką szalupę z silnikiem. Trójka towarzyszy zeszła do niej po drabince sznurowej. Marynarze podali im ich torby. Wiktor natychmiast wyjął ze swojej i uruchomił odbiornik GPS. Ateron usiadł przy sterze i odpalił silnik. – Tam – rzucił Wiktor wskazując kierunek. Kern podkręcił obroty i łódź odbiła od burty kutra, który po chwili również ruszył w swoją drogę. Silnik szalupy należał do cichszych modeli, ale we mgle jego warkot wydawał się ogłuszający. Wiktor nieustannie wpatrywał się w ekran nawigacji i co jakiś czas wskazywał w niemym geście: „tam”. Ateron korygował wtedy kurs. Na kilometr przed brzegiem nawigator uniósł dłoń. Na ten z góry umówiony sygnał Kern wyłączył silnik i wraz z Wiktorem usiadł na środkowej ławce. sca przesunęła się do tyłu, podczas gdy oni wyciągnęli wiosła, ułożyli je w dulkach i zaczęli wiosłować. Teraz Malusardi wskazywała drogę. W końcu pod deskami zaszurało dno, łódź zakołysała się i zatrzymała. Cała trójka wskoczyła do wody i szybko wyciągnęła szalupę na brzeg. Mgła przerzedziła się przepuszczając nieco słońca, więc mogli się rozejrzeć. Wylądowali na plaży w pobliżu miejscowości o nazwie Tarquinia w okręgu Viterbo, niewielkiej mieściny liczącej nieco ponad pięć tysięcy mieszkańców. Niegdyś, przed Dżihadem, miasto żyło z turystyki i populacja dochodziła do
piętnastu tysięcy. Latem przeżywało oblężenie wczasowiczów napływających z całej Europy. Niewielka odległość od Rzymu sprawiała, że było świetną bazą wypadową; do Wiecznego Miasta było stąd niecałe sto kilometrów. Obecnie przypominało miasto duchów. Większość ośrodków wypoczynkowych zostało dawno zamkniętych, te, które jeszcze były otwarte, dogorywały. Sporo domów stało opuszczonych. Straszyły oknami bez szyb, drzwiami zabitymi deskami i zaniedbanymi ogródkami. Mieszkańcami byli w przeważającej części starsi ludzie, którym w zupełności wystarczała skromna emerytura czy renta. Potrafili całymi dniami przesiadywać przed knajpkami i wspominać dawne czasy bądź grać w szachy lub w bocce, popijając przy tym wino. Młodsi wyjechali szukać szczęścia w większych miastach. Plaża była wąska, ale rozciągała się daleko. W zasięgu wzroku ski, Aterona i Wiktora nie było nikogo. Miasto wyłaniało się z mgły na prawo od miejsca, w którym przybili do brzegu. Zaciągnęli łódź w rosnące nieopodal krzaki. Odczepili silnik i przewrócili szalupę do góry dnem, ukrywając go pod nią. Z burt płatami odchodziła wyblakła farba, łódka wyglądała, jakby miała dobrych kilkanaście lat. Nawet, jeśli ktoś ją dostrzeże, nie powinna budzić zainteresowania. Na wszelki wypadek nakryli ją gałęziami. Planowali nią uciec, lepiej więc, żeby wciąż była na swoim miejscu, gdy wykonają misję. Wiktor ponownie posłużył się nawigacją. – Powinien być niedaleko – mruknął i ruszył przez krzaki. sca i Ateron zarzuciwszy torby na ramiona poszli za nim. Wkrótce trafili na gruntową drogę, która zaprowadziła ich w niewielki zagajnik. Tam, ukryty pod brezentem i gałęziami, czekał samochód. Szary, nie wyróżniający się niczym sedan, jak się okazało po zdjęciu płachty. Wiktor kiwnął z uznaniem głową. Otworzył drzwi od strony kierowcy. Kluczyki, zawieszone na breloczku z wizerunkiem świętego Krzysztofa, były w stacyjce. Sięgnął pod kierownicę i otworzył klapę bagażnika. – Niezła organizacja – pochwalił Ateron chowając torbę. – To nasza specjalność – odparła sca. – W Rzymie nie mamy swojej komórki, tylko kilku agentów, ale świetnie się spisują – dodał Wiktor. Nie wspomniał, że po tej akcji znikną.
Wsiedli do samochodu. Silnik zaskoczył za pierwszym razem. Wyjechali z lasku na polną drogę, która po kilkuset metrach łączyła się z asfaltową szosą. Planowali dojechać do Rzymu w ciągu dwóch godzin.
***
Patriarcha obudził się w zaskakująco dobrym humorze, zważywszy na okoliczności. Za kilka godzin miał stanąć przed Radą Apostołów, a czuł, że to co miał do powiedzenia będzie kosztować go stanowisko. Może to właśnie nieuchronność skutków powodowała ten dobry humor? Wszak jeśli nie można niczego zmienić, po co się martwić? Podejrzewał też, że już samo zrzucenie tego ciężaru poprawi mu samopoczucie. Po chwili jednak naszła go refleksja, że równie dobrze po przesłuchaniu przez Radę może skończyć w lochu Świętej Inkwizycji. Dobre samopoczucie prysło. Zjadł lekkie śniadanie, a potem, nie mając nic lepszego do roboty niż czekać na wezwanie, udał się na spacer do ogrodu. Przechadzał się powoli zacienionymi alejkami ze spuszczoną głową i rękami założonymi za plecami. Biała peleryna powiewała wokół jego kostek. Pogoda była ładna, słońce przyjemnie grzało nic sobie nie robiąc z jesieni, a rzadkie chmury płynęły leniwie po błękitnym niebie. Oprócz patriarchy w ogrodzie było niewiele osób, a te, które mijał, pozdrawiały go pełnymi szacunku ukłonami. Wieść, że patriarcha Paryża przybył do Rzymu z ważnymi informacjami obiegła już cały Watykan. W końcu, zmęczony chodzeniem, spoczął na ławce i wystawił twarz do słońca. Ktoś chrząknął dyskretnie. Patriarcha podniósł wzrok i ujrzał młodego mężczyznę, który zatrzymał się o dwa kroki od ławki. – Panie – rzekł cicho – Rada Apostołów oczekuje cię, panie, w sali obrad. Po czym nie czekając na odpowiedź ukłonił się i odszedł. Dostojnik wstał i ruszył na spotkanie swojego losu. Ogromnych, dwuskrzydłowych, bogato rzeźbionych drzwi strzegło dwóch gwardzistów. Stali wyprostowani jak struny, żaden z nich widząc idącego
szerokim korytarzem hierarchę nawet nie drgnął. Dopiero gdy patriarcha zbliżył się na kilka kroków, jeden z nich otworzył przed nim drzwi. Dostojnik wszedł do komnaty nie zwalniając kroku, z podniesioną głową. Rada już się zebrała. Dwanaście par oczu zwróciło się ku nowo przybyłemu. Sześciu apostołów z jednej i pięciu z drugiej strony długiego stołu. Patriarcha powiódł wzrokiem po wszystkich twarzach. Dostrzegł Jana. Wyglądał na zmęczonego, jakby nie spał dobrze tej nocy. Na koniec spojrzał na dwunastą osobę, siedzącą u szczytu stołu. Papież. Jego się tu nie spodziewał. Papież niezbyt często brał udział w posiedzeniach Rady, choć miał do tego prawo. Apostołowie praktycznie samodzielnie kierowali Kościołem, korzystając z pomocy Papieża - komputera, a papieżowi - człowiekowi to odpowiadało. Mówiło się, że nie lubił podejmować decyzji, ani brać za nie odpowiedzialności, co czyniło z niego idealną głowę Kościoła w oczach Rady, zwłaszcza obecnego apostoła Pawła. To właśnie on był szyją, która ową głową kręciła. Cóż więc miało oznaczać pojawienie się papieża na tym przesłuchaniu? Patriarcha dostrzegał w tym rękę swojego mentora, Jana. Obecny papież, w przeciwieństwie do swojego poprzednika, był człowiekiem łagodnym. Nie lubił radykalnych rozwiązań i unikał ich, jeśli tylko istniała inna droga. Paweł z kolei nie uznawał kompromisów, był za to zwolennikiem surowych kar za wszelkie przewinienia. A więc jednak grozi mi loch, pomyślał dostojnik. Co najmniej. – Wasza Świątobliwość – powiedział kłaniając się. – Apostołowie. Papież w odpowiedzi lekko skinął głową, po czym otwartą dłonią wskazał krzesło u drugiego końca stołu. – Witamy, patriarcho. Proszę spocząć. – Dziękuję, Wasza Świątobliwość. – Jan przekazał nam, że Wasza Eminencja ma nam coś ważnego do powiedzenia. – Owszem. – I w tym celu przybyła do Watykanu.
– Tak, Wasza Świątobliwość. – Słuchamy więc. Christopher Kerival vel Tournier, jeszcze patriarcha okręgu Paryż, odetchnął głęboko. Nie było sposobu, żeby przekazać tę wieść w sposób łagodny, przeszedł więc od razu do sedna. – Zakon Syjonu wciąż istnieje i stanowi zagrożenie dla Kościoła. Podniósł się szum. Apostołowie zaczęli się przekrzykiwać jeden przez drugiego. Większość głosów skierowana była do patriarchy, nieliczni rozmawiali między sobą. Papież zachował spokój. – Cisza! – zawołał w końcu. Poczekał aż apostołowie się uspokoją i dodał: – Skąd Wasza Eminencja ma takie informacje? – Skontaktowano się ze mną. – Kto konkretnie? – drążył papież. – Mój syn. Apostołowie podnieśli rwetes. Jan spuścił głowę. – Spokój! – nawoływał papież. – Spokój! Po chwili ucichli, ale wpatrywali się w patriarchę jak głodne wilki. Christopher wiedział, że jego upadek oznaczać będzie także koniec kariery Jana, ale nie mógł nic na to poradzić. – Syn – powtórzył papież w zamyśleniu. – Syn i Zakon Syjonu. Chyba będzie musiała Wasza Eminencja wyjaśnić wszystko od początku. Tak więc patriarcha raz jeszcze opowiedział historię, którą wcześniej poznał Jan. – Znacie mnie jako Christophera Tourniera – powiedział. – Ale to nie jest moje prawdziwe nazwisko. Prawdziwe brzmi: Kerival. Spodziewał się, że znów rozlegnie się harmider, ale panowała cisza. Wilki poczuły krew i czekały na dogodny moment, żeby dobić ranną ofiarę.
– Moim ojcem był Malcolm Kerival, Wielki Mistrz Zakonu Syjonu. O tym, że mam syna, dowiedziałem się dopiero kilka miesięcy temu. Obawiam się, że przystał do heretyków, którymi obecnie kieruje mój brat, Gideon Kerival. – Jak śmiesz mówić o heretykach, gdy sam jesteś jednym z nich! – nie wytrzymał Paweł. – Jestem chrześcijaninem i wyznaję wiarę katolicką – odparł spokojnie Christopher. – Wyrzekłem się herezji i mojej rodziny lata temu. To dzięki moim informacjom możliwe było zniszczenie Zakonu. – To prawda? – zwrócił się Paweł do Jana, który potwierdził skinięciem głowy. – Zdrajcy! – Gdzie widzisz zdrajców, Pawle? – zapytał papież. – Wyhodowaliśmy żmiję na naszym łonie! – Ja widzę skruszonego grzesznika, nawróconego nieszczęśnika, który dobrze służył Kościołowi – ciągną papież, jakby nie słyszał Pawła. Patrzył w oczy patriarsze. – Przez nich Papież był karmiony błędnymi danymi – wycedził apostoł przez zęby, mając na myśli kwantowy superkomputer. – Więc wprowadźcie niezbędne poprawki. – A co z nim? – spytał Paweł wskazując głową patriarchę. – Czy masz coś jeszcze do dodania, Christopherze Tournier? – zapytał papież. Posłużył się jego przybranym nazwiskiem. Patriarcha odetchnął. Zrozumiał, że stanowisko straci, ale życie zachowa. – Mój brat żyje – powiedział. – Jestem o tym przekonany. Po ataku i zdobyciu Montségur znaleziono ciało Malcolma, jednak Gideon zdołał zbiec. Wszystkie te lata poświęcił na odbudowę potęgi Zakonu. – Dlaczego nie mówiłeś o tym wcześniej? – wtrącił Paweł.
– Nie miałem pewności. Wciąż łudziłem się, że mój brat leży razem z innymi członkami Zakonu w anonimowym grobie, że jego ciało tam jest, po prostu pozostało nierozpoznane. Gdy mój syn skontaktował się ze mną… – Trzeba sprawdzić tę transmisję, może pozostał ślad – przerwał inny apostoł, patriarsze wydawało się, że był to Jakub. – Wojsko nie wykryło żadnych nieautoryzowanych przekazów – stwierdził Christopher. – Wątpię, abyście coś znaleźli. Rozległ się pomruk niezadowolenia, ale tym razem papież nie reagował. Kiedy apostołowie ucichli, patriarcha podjął wątek: – Gdy mój syn skontaktował się ze mną, wiedziałem, że mógł to uczynić jedynie z pomocą Gideona. Wtedy zyskałem pewność i dlatego tu jestem. Zakon istnieje i coś szykuje. – Skąd to przypuszczenie? – zapytał Paweł. – Inaczej nie pozwoliliby Ateronowi na rozmowę ze mną. – Chodzi o Aterona Kerna? – zapytał apostoł Andrzej. – Tego, który został oskarżony o herezję i zabójstwo inkwizytora Alexandra Vanzeena? – Tak. Kolejna fala szeptów między zgromadzonymi. – W jaki sposób Zakon zdołał zwerbować Aterona? – Musieli pomóc mu w ucieczce. Myślę, że to wystarczy, jeśli alternatywą jest śmierć przez powieszenie. – Twój syn przeszedł na stronę heretyków – podsumował papież. – Podczas gdy ty przeszedłeś na stronę Kościoła. – Na to wygląda, Wasza Świątobliwość – zawahał się na moment. – Jest coś jeszcze. Jak Wasza Świątobliwość i Rada wiedzą, jakiś czas temu doszło do pojmania Doskonałego. Pod koniec przesłuchania powiedział coś, co nie znalazło się w raporcie, który otrzymałem od inkwizytora Vanzeena.
W komnacie panowała niezmącona cisza. – Powiedział: przyjdzie Zbawiciel, przyjdzie Niszczyciel. Wierzę, że mówił o moim bracie. Apostołowie jak jeden mąż poderwali się z miejsc i zaczęli wrzeszczeć. – Cisza! – wołał papież. – Spokój! Stopniowo apostołowie zaczęli milknąć. W końcu ostatni zajął swoje miejsce. Przez chwilę panowała niczym niezmącona cisza. W końcu odezwał się papież: – Christopherze Tournier. Zostajesz pozbawiony stanowiska patriarchy okręgu Paryż i wszystkich związanych z tym przywilejów. Twoje miejsce zajmie wyznaczony przeze mnie i Radę Apostołów następca. Opuścisz mury Watykanu nie później niż w ciągu trzech dni. Opuścisz również pokoje, które zajmowałeś jako patriarcha. Nie podjąłem jeszcze decyzji odnośnie przeniesienia, zostaniesz o tym, jak i o pokucie, którą ci zadam, powiadomiony w odpowiednim czasie. – Przeniesienia? – oburzył się Paweł. – Należy mu się stryczek! – Pawle, proszę, abyś się uspokoił. A ty, Christopherze Tournier, możesz odejść. – Dziękuję, Wasza Świątobliwość. Krzesło skrzypnęło nieprzyjemnie, gdy je odsunął. W ciszy, jaka zapadła, brzmiało to jak jęk potępionej duszy. Były patriarcha okręgu Paryż skłonił się głęboko, po czym odwrócił i wyszedł z sali.
ROZDZIAŁ 27
Christopher Kerival słabo pamiętał Dżihad i następującą po nim Krucjatę. Miał wtedy osiem lat, o dwa więcej niż jego brat Gideon. Pamiętał strach. Nie wiedzieli zbyt dokładnie co się dzieje, nikt im nic nie mówił. Matka była przestraszona, a ojciec nerwowy. Byli bezpieczni wewnątrz góry, pod ruinami Montségur, ale nie pozwalano im wychodzić na zewnątrz ani bawić się na zamkowym dziedzińcu. Dni pełne niepokoju płynęły wolno. Pod ziemią trudno było się zorientować czy jest dzień, czy noc. Czasem gdzieś z daleka dochodził przytłumiony odgłos przypominający grzmot. Matka mówiła, że to burza, ale ona nie bała się nigdy burz, a drżała na każdy taki dźwięk. Poza tym obaj z bratem wiedzieli, że burza brzmi inaczej, ale nikt nie chciał im powiedzieć, co się dzieje naprawdę. Gdy był starszy dowiedział się, że to nie były grzmoty, tylko wybuchające pociski. Ojciec opowiedział mu wszystko o Dżihadzie i Krucjacie. – Któregoś dnia zostaniesz Wielkim Mistrzem – rzekł. – A żeby skutecznie kierować Zakonem Syjonu, musisz wiedzieć czym jest i czym był kiedyś. Musisz znać jego historię i cel istnienia. Musisz wiedzieć o co walczymy i z kim. Oboje musicie. Ojciec życzył sobie, aby Christopher jako pierwszy syn objął po nim przewodnictwo w Zakonie. Młodszy o dwa lata Gideon miał zostać seneszalem Christophera. I nagle coś się zmieniło. Malcolm wpadł na inny pomysł. Postanowił wysłać pierworodnego syna do seminarium. – O czym ty mówisz, ojcze? – zdziwił się Christopher, gdy usłyszał o tym po raz pierwszy. – Do seminarium? Żebym został księdzem? Byli wtedy w prywatnym gabinecie Wielkiego Mistrza. Zza ściany dobiegały ich dźwięki koncertu skrzypcowego Niccolò Paganiniego w wykonaniu Victorii Kerival. – Przecież to niedorzeczne! – wołał. – Mylisz się, synu. Jesteśmy na wojnie.
– Więc pozwól mi walczyć w pierwszej linii. – Nie widzisz co się dzieje? – Malcolm poderwał się z fotela i zaczął przechadzać po pokoju z rękami założonymi na plecach. – Katedra w każdym wielkim mieście. Trybunały Świętego Oficjum. Oskarżenia o herezję. Zakon Syjonu jest na celowniku papieża. Nie pokonamy Kościoła w otwartej walce. – Imada Udina pokonaliśmy – mruknął Christopher. Malcolm uśmiechnął się. – To prawda, pokonaliśmy. A właściwie pomogliśmy powalić olbrzyma na kolana podcinając mu ścięgna. Wtedy nie byliśmy sami, teraz jesteśmy. Po udanej Krucjacie Europa stała się ultrakatolicka, innowiercy są plamą na nieskazitelnej bieli chrześcijańskiej szaty. Nie pozbyli się nas tylko dlatego, że nie wiedzą, gdzie szukać. Ale Doskonali sami wpadają im w ręce. Nie dalej jak trzy dni temu powieszono jednego w Paryżu. – Słyszałem. – Sam więc widzisz, że jesteśmy zmuszeni chwytać się wszelkich środków. – Ale wysyłać mnie do seminarium?! – Wciąż nie pojąłeś. To nie byle jakie seminarium, tylko paryska wylęgarnia władzy. Będziesz musiał ukrywać swe pochodzenie i poglądy, ale opłaci się. Będziesz musiał ciężko pracować i zawsze być najlepszym. Nie licz na to, że cię zauważą, sam pchaj się pod oczy ludziom ważnym. A gdy ukończysz naukę i zaczniesz karierę duchownego, bądź jeszcze bardziej ambitny. Chcę, żebyś doszedł na same szczyty. Chcę, żebyś został apostołem. Wtedy wspólnie rzucimy Kościół na kolana. Christopher przez chwilę milczał, wpatrując się tylko w ojca. Zastanawiał się kiedy ten silny i dumny człowiek postradał zmysły? Jego plan był czystym szaleństwem i nie miał najmniejszych szans na realizację. Nawet jeśli Christopher będzie najlepszy i tak mogą go wysłać do jakiejś zabitej dechami parafii. Co wtedy? Zapytał o to. – Wtedy uznam, że zawiodłeś – rzekł Malcolm ze smutkiem. – Ale będziesz mógł do nas wrócić. Jeśli Zakon jeszcze będzie istniał…
Zawiesił głos, dając do zrozumienia, że egzystencja organizacji będzie spoczywać na jego, Christophera, barkach i on będzie odpowiedzialny za jej przetrwanie bądź nie. – To niedorzeczne – stwierdził głośno. – Wręcz przeciwnie – odezwał się znajomy głos. Christopher odwrócił się i ujrzał w drzwiach swojego brata, Gideona. – Jak długo tu stoisz? – zapytał Christopher. – Dość długo, żeby zrozumieć, że uważasz pomysł ojca za idiotyczny – odparł Gideon wchodząc do gabinetu. – A przecież wcale taki nie jest. Sojusznik na wysokim stanowisku w Kościele, zdolny siać w nim zamęt, dezinformację, a może nawet rozłożyć go od środka, to prawdziwy skarb. – Rozłożyć od środka? – Christopher nie wierzył własnym uszom. – Jesteście szaleni. Obaj. – Decyzja została podjęta – uciął dyskusję Malcolm. Spojrzał na wiszący na ścianie zegar i dodał: – Czas na odprawę przed misją. Spotkamy się w dużej sali. To powiedziawszy, wyszedł z gabinetu, a jego synowie podążyli za nim. – Nie mogę w to uwierzyć – powiedział Christopher. Gideon klepnął go w ramię. – Nie martw się, Chris. Dasz sobie radę, a apostoł z Zakonu naprawdę nam się przyda. Zastanowił się przez chwilę i rzekł: – Wiesz, że to ostatnia z akcji odwetowych? Powinniśmy to uczcić po powrocie, co ty na to? No i oblejemy twoją nową ścieżkę kariery, na którą wstąpisz pierwszego października. Christopher zdobył się na uśmiech. – Brzmi dobrze.
***
Gdy ludzie witali wracających z akcji żołnierzy jak bohaterów, Christopher niepostrzeżenie się wymknął. Zakradł się do gabinetu ojca i zwinął butelkę whisky razem ze szklanką. W końcu z pochodzenia był Irlandczykiem. Potem zaszył się w dużej sali, tej samej, w której odbyła się odprawa. Nie odważył się zająć dużego, obitego skórą i przeznaczonego wyłącznie dla Wielkiego Mistrza krzesła u szczytu długiego stołu. Usiadł na swoim zwyczajowym miejscu, po prawej stronie ojcowskiego siedziska. Nalał sobie podwójną porcję trunku i uniósł szklankę w niemym geście pozdrowienia w kierunku symbolu widniejącego na ścianie za krzesłem Wielkiego Mistrza. Był to duży, czerwony krzyż o rozwidlonych końcach, otoczony mottem Zakonu: Non nobis Domine, non nobis sed nomini tuo da gloriam. Nie dla nas, Panie, nie dla nas, lecz na chwałę Twojego imienia. Pomyślał, że gwardziści, którzy zginęli w Trets mogliby powiedzieć to samo. Wychylił szklankę, skrzywił się i nalał ponownie. Misja przebiegła zgodnie z planem. Mieszkańcy dostali nauczkę, Kościół poniósł straty, ostatnio powieszony Doskonały został pomszczony. Christopher nie czuł się jednak dobrze, ponieważ zrobił coś, o co nie podejrzewał się w najgorszych snach. Butelka była już w jednej trzeciej pusta, gdy do sali wszedł nieco już podchmielony Gideon. – Zacząłeś beze mnie – zauważył, siadając naprzeciwko brata. Christopher nie odpowiedział, tylko nalał sobie whisky i wypił duszkiem. – Dobra – odparł Gideon. Uderzył dłońmi w stół, wstał i wyszedł. Wrócił po kilku minutach ze szklanką. Usiadł na tym samym miejscu co poprzednio i bez słowa podsunął bratu szklankę. Christopher zmierzył go wzrokiem, ale nalał.
– Za co pijemy? – zapytał Gideon unosząc szkło. – Za pomyślność Zakonu Syjonu! – zawołał głośno Christopher. Podniósł szklankę w kierunku Gideona, rozlewając nieco bursztynowego płynu na wypolerowany blat. Stuknęli się, wypili, skrzywili, szklanki uderzyły o stół. Christopher polał. – A tak naprawdę co się dzieje? – spytał Gideon. – Nic. Absolutnie nic. – Daj spokój, Chris. Siedzisz tu sam, pijesz nawet nie do lustra, tylko do ściany i to tuż po tym, jak wróciłeś z udanej akcji. Co się dzieje? Starszy z braci przez chwilę nic nie mówił. Napił się whisky i wbił wzrok w blat. Gideon nie poganiał go. – Zgwałciłem dziewczynę – wyrzucił z siebie w końcu Christopher. – Co? Christopher podniósł wzrok. – Zgwałciłem dziewczynę – powtórzył. – Była wśród tych, których zatrzymaliśmy na rynku. Złapałem ją za ramię, zaciągnąłem do sklepu i zgwałciłem. – Czy ktoś to widział? – Z naszych? Nie sądzę. Zresztą, co to ma za znaczenie… – Co to ma za znaczenie?! – wybuchnął Gideon. – Jesteś synem Wielkiego Mistrza Zakonu Syjonu! To, co zrobiłeś, kładzie się cieniem na całej organizacji, Chris! Christopher skulił się w sobie. Znów wbił wzrok w blat. Bawił się pustą szklanką. – Coś ty sobie myślał, Chris, na miłość Boską – ciągnął Gideon.
– Nie myślałem, OK?! To był impuls, nawet nie wiem, co mnie napadło! Ja nie robię takich rzeczy! Zapadła niezręczna cisza. – Może ojciec ma rację – powiedział w końcu Christopher. – Pójdę do seminarium, przywdzieję sutannę… Niech to będzie moją pokutą. Gideon spojrzał ostro na brata. – W jednym na pewno ja mam rację. Nie nadajesz się do kierowania Zakonem. W jednej chwili Christopher doznał objawienia. – To twoja sprawka – stwierdził. – To był twój pomysł, aby wysłać mnie do seminarium. Gideon potwierdził wzruszeniem ramion. – Ale dlaczego? – zapytał Christopher, po czym sam sobie odpowiedział – Chodzi o władzę, prawda? Zawsze byłeś ambitny. Chcesz samodzielnie kierować Zakonem. Stanowisko seneszala nigdy nie zaspokoiłoby twoich żądzy. Mogłem się domyślić. – Ty za to nie masz problemu z zaspokajaniem swoich – wtrącił Gideon. – Czy ojciec o tym wie? Domyśla się chociaż, jak nim manipulujesz? – Mam szczerą nadzieję, że nie. I liczę na to, że tak zostanie, chyba że chcesz, aby dowiedział się, co ty zrobiłeś. Wtedy seminarium będzie twoim najmniejszym zmartwieniem – wypił kolejną szklaneczkę whisky i wstając rzucił jeszcze: – Ta pokuta chyba naprawdę ci się przyda. Trzymaj się, Chris. Po wyjściu brata, Christopher siedział w zadumie przez kilkanaście minut. Próbował pozbierać myśli. Nie mógł uwierzyć w to, co zrobił Gideon. Teraz, gdy ojciec w końcu odda władzę, to on, Gideon będzie rządził zamiast Christophera. Gideon był porywczy i Christopher bał się, że jego brat zrobi coś głupiego. Ale co mógł na to poradzić? Pójść do Malcolma i wyjawić mroczy plan jego młodszego syna? Wielki Mistrz doprowadziłby do konfrontacji, Gideon wszystkiego by się wyparł, natomiast zbrodnia Christophera wyszłaby
na jaw. Zapytany wprost nie byłby w stanie skłamać, nie własnemu ojcu, a wtedy seminarium naprawdę przestałoby być problemem. Nie, to nie był sposób. Christopherowi przyszło do głowy, że najlepszą, a właściwie i jedyną strategią, było podporządkować się żądaniom ojca i obserwować sytuację z daleka. Gideon zapewne liczył na to, że jego brat po prostu zniknie z życia Zakonu, może stanie się podrzędnym duchownym, bez szans na wyższe stanowisko, a jeśli wróci, to tylko okryty hańbą. Tak więc on, Christopher, musi za wszelką cenę udowodnić Gideonowi, że się pomylił. Tylko wtedy będzie miał jakiekolwiek szanse, aby odzyskać wpływ na to, co dzieje się w Zakonie. Wtedy ojciec zacznie słuchać jego zamiast Gideona.
***
Pięć lat w paryskim seminarium minęło jak mgnienie oka. Christopher, noszący od momentu wstąpienia nazwisko Tournier, był najlepszy na roku, a przez swoje zaangażowanie poznał kilku wpływowych ludzi. W tym czasie niemal nie kontaktował się z rodziną. Podczas krótkich rozmów dowiadywał się jedynie, że ojciec jest dumny z jego postępów, a matka coraz bardziej zbliża się do osiągnięcia statusu Doskonałej, czy też Dobrego Człowieka, jak sami woleli się określać. Z bratem nie rozmawiał. Jego praca dyplomowa, poruszająca temat herezji, wywołała poruszenie swoją głębią, wnikliwością i znajomością tematu. Według rektora, który wręczał mu dyplom ukończenia seminarium, od lat nikt nie napisał niczego podobnego. Christopherowi zaproponowano wstąpienie do Świętego Oficjum, ale odmówił. Kiedy nie zgodził się także na objęcie stanowiska na uczelni, jego mentorzy zrozumieli, że ma wyższe aspiracje. Święcenia kapłańskie przyjął z rąk samego patriarchy okręgu Paryż, Jakuba Goutnera. Kiedy po ceremonii Christopher przywdział w końcu sutannę, patriarcha zapukał do jego drzwi. – Panie – Christopher był szczerze zdumiony. Patriarcha zamknął za sobą drzwi i gestem nakazał, aby Christopher usiadł.
– Odrzuciłeś propozycję objęcia urzędu w Inkwizycji – powiedział bez żadnych wstępów. – Nie chciałeś też zostać na uczelni. Dlaczego? – Ponieważ chcę się uczyć, panie. – Czyż uczelnie nie są krynicą wiedzy? – Są skostniałe, panie. Świeże idee przebijają się niczym źdźbła traw przez betonową płytę, często z tym samym skutkiem. Na pewno wiesz, panie, z jakim zaskoczeniem przyjęto moją pracą. – Przeczytałem ją i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. – Po prostu wysnułem wnioski z opracowań i materiałów, jakimi dysponowałem. – Dość zaskakujące. Ale dość już o tym. Czego pragniesz, Christopherze Tournier? – Jak mówiłem, panie, chcę się uczyć. Od najlepszego. Patriarcha uniósł brew. Po chwili krótko skinął głową i wyszedł. Następnego dnia posłaniec przyniósł Christopherowi wezwanie do komnat Jakuba Goutnera. Patriarcha zaproponował mu objęcie stanowiska osobistego asystenta, a on się zgodził. W ciągu następnych lat wytworzyła się między Jakubem a Christopherem szczególna więź, oparta na wzajemnym szacunku i zaufaniu. Patriarcha przekonał się, że może polegać na osądzie swojego asystenta. Z kolei Christopher korzystał z ogromnego doświadczenia patriarchy, a jego całkowite poparcie otwierało przed nim wiele drzwi. Z czasem ta więź przekształciła się w przyjaźń. Przyjaźń, która została poddana ciężkiej próbie, a wszystko za sprawą nieoczekiwanej wizyty. Christopher zapamiętał, że była to środa, ponieważ tylko w ten jeden dzień tygodnia pełnił dyżur w konfesjonale. Wszedł do Katedry wczesnym rankiem. Jego kroki odbijały się echem od wysokich ścian. Było chłodno, jak zawsze wewnątrz tych murów i Christopher miał na sobie gruby sweter, aby nie zmarznąć, choć wiedział, że i tak wyjdzie zziębnięty. Mógłby przysiąc, że świątynia była pusta, lecz gdy tylko zajął swoje miejsce, w cienką drewnianą ściankę oddzielającą kapłana od grzesznika, zapukał pierwszy wierny.
– Słucham cię, synu – powiedział, odsuwając małą przesłonę. – Witaj, Chris. Te dwa słowa zmroziły krew w żyłach asystenta patriarchy. – Gideon – szepnął. Tylko na to było go stać. – We własnej osobie. – Co tu robisz? – Nie chcesz ze mną rozmawiać, więc pomyślałem, że wpadnę z wizytą – rzucił beztrosko Gideon. – Zwariowałeś? Wiesz, co mogą ci zrobić, jeśli cię złapią? – A skąd ktokolwiek miałby wiedzieć, że tu jestem? I kim w ogóle jestem? Chyba nikomu nie powiesz, co, Chris? – zapytał lekko Gideon, nie wiedząc, że wkrótce pożałuje tych słów. Przez chwilę nic nie mówili. Christopher próbował zebrać myśli, a Gideon po prostu rozkoszował się szokiem, jaki wywołał. W końcu to on pierwszy się odezwał. – To nie jest wizyta towarzyska – rzekł nagle poważnym tonem, który od razu zaalarmował Christophera. – Co się stało? – Matka nie żyje. Ojciec kompletnie się załamał. – Jak? – Endura – rzucił Gideon. – Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. Pogrzeb będzie za dwa dni. To rzekłszy, Gideon wyszedł z konfesjonału, pozostawiając brata pogrążonego w niewysłowionym żalu i nie dając mu szansy na dalsze dociekania. Christopher przez godzinę jeszcze siedział w konfesjonale. Gdy w końcu doszedł do siebie, udał się wprost do patriarchy i poprosił o krótki urlop. Wyjawił prawdziwy
powód, lecz skłamał co do przyczyny zgonu oraz miejsca, w które się udaje. Jakub okazał mu szczere współczucie. – Masz tyle czasu, ile potrzebujesz – powiedział, kładąc dłonie na barkach swojego asystenta. – Będę się modlił za duszę twojej matki. Następnego dnia Christopher po raz pierwszy od lat przekroczył bramę zamku Montségur. Dziedziniec był pusty, lecz nie dziwiło go to. Członkowie Zakonu nie wychodzili na powierzchnię nie upewniwszy się wcześniej, czy nad ich głowami nie wisi akurat wojskowy satelita, ani czy w pobliżu nie ma śmigłowców Gwardii. Christopher z przyzwyczajenia od razu za bramą skręcił w lewo i posuwał się wzdłuż muru. Wartownicy zostali wcześniej uprzedzeni, nikt więc go nie niepokoił, gdy schodził do podziemi. Członkowie organizacji witali go spojrzeniami pełnymi współczucia i żalu. Wszyscy kochali Victorię Kerival. Na poziomie zajmowanym całkowicie przez Wielkiego Mistrza i jego rodzinę, powitał go Gideon. – Co z ojcem? – zapytał Christopher. – W rozsypce. Chodź, sam się przekonasz. Malcolm ledwie uniósł głowę znad szklanki z whisky, gdy weszli do jego gabinetu. Z głośników płynęła melodia koncertu skrzypcowego Paganiniego. Wielki Mistrz miał na sobie rozchełstaną koszulę, jego włosy były zmierzwione, a twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Wyglądał, jakby od tygodnia się nie mył. – Tato? – Christopher stanął przy biurku. – Jak się czujesz? Malcolm nie odpowiedział, być może zbyt zamroczony alkoholem, aby poznać syna. Christopherowi wydał się o wiele starszy, niż powinien być. W przeciągu ostatnich lat widywał ojca tylko w tych rzadkich przypadkach rozmów przez zabezpieczone łącze audiowizualne. Miał pięćdziesiąt sześć lat, a wyglądał na siedemdziesiąt. – Nie trzeźwieje od dnia, gdy umarła – powiedział Gideon. Christopher jeszcze przez jakiś czas próbował nawiązać kontakt z ojcem, ale gdy
nie przyniosło to żadnych skutków, zwrócił się do Gideona: – Chcę ją zobaczyć. – Oczywiście. Chodź. Ciało Victorii znajdowało się w kaplicy, poziom wyżej. W Montségur nie często urządzano pogrzeby. Najczęściej odbywały się w którejś z okolicznych wiosek, ale nie, gdy umierał ktoś wysoki rangą lub Doskonały. W takich przypadkach ceremonię przeprowadzano wewnątrz góry, ciało poddawano kremacji, a urnę wmurowywano w ścianę kaplicy. Kaplica była przestronną, wysoko sklepioną komnatą. Przylegały do niej dwa pomieszczenia. Z jednej strony pokój, w którym przygotowywano zmarłych, a z drugiej – krematorium. W świątyni ustawiono dwa rzędy długich ław, ciągnących się od drzwi niemal pod sam witraż wstawiony w przeciwległą ścianę. Rozświetlał go ukryty za nim reflektor. Przedstawiał czerwony krzyż o rozwidlonych końcach, wokół niego zaś umieszczono obrazy z Nowego Testamentu. Było wesele w Kanie Galilejskiej, Kazanie na Górze, ale były też sceny niezgodne z naukami Kościoła. Ukazywały Jezusa w ramionach Marii Magdaleny z dwójką dzieci obok. Ostatni fragment przedstawiał Marię Magdalenę z dziećmi w łodzi kierującej się w stronę wybrzeża Francji. Na przeciwległym brzegu, z którego łódź wypłynęła, stał Jezus z dłonią uniesioną w geście pożegnania. Między witrażem a ławkami ustawiony był ołtarz, a przed nim katafalk. Spoczywała na nim trumna. W wysokich lichtarzach stojących wokół paliły się świece. Christopher podszedł bliżej, Gideon zatrzymał się kilka kroków z tyłu. Victoria miała na sobie powłóczystą, czarną suknię, jej kasztanowe włosy, dokładnie uczesane i ułożone, okalały piękną twarz. Ludzie często mówią, że zmarli wyglądają, jakby spali, ale nikt nie śpi z dłońmi splecionymi na podołku i z idealną fryzurą. Christopher ukląkł przy trumnie i zapłakał. – Nie wiedziałem, że ma zamiar to zrobić – rozległy się nagle słowa, wyrywając Christophera z odrętwienia. Poderwał zaczerwienioną od łez twarz i ujrzał siedzącego w ostatnim rzędzie Dominique’a Colliera. Był młodszy od Malcolma, lecz lata surowej dyscypliny i wyrzeczeń wyżłobiły na jego twarzy gęstą sieć zmarszczek. Od dawna już nie szkolił templariuszy, ten
obowiązek przypadł w udziale jego dawnemu rekrutowi, Wiktorowi Skolence i, o ile Dominique mógł to ocenić, szło mu bardzo dobrze. – Nie wiedziałem, że chce popełnić endurę – powiedział, gdy Christopher zbliżył się do niego. Siedział zgarbiony, ale wzrok miał utkwiony w trumnie. – Rozmawialiśmy o tym, oczywiście, bo to należy do naszej doktryny. Ale gdybym wiedział… Christopher usiadł obok i położył mu dłoń na ramieniu. – Nie wiń się, Dominique’u. Victoria sama dokonała tego wyboru – jego łagodny głos zdawał się koić Doskonałego. Przeniósł spojrzenie na Christophera i ten dostrzegł, że oczy Dominique’a są zaczerwione od łez. – Mówiłem jej, że już tego nie praktykujemy. – To był jej wybór, Dominique’u – powtórzył Christopher. – Tylko jej, nikogo więcej. Gideon stał obok z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
***
Uroczystości pogrzebowe miały się rozpocząć rankiem następnego dnia. Christopher leżał w łóżku w swoim dawnym pokoju i nie mógł zasnąć. Wciąż miał przed oczami martwą twarz matki. Zupełnie, jakby to ona nie pozwalała mu zapaść w sen, jakby chciała mu coś powiedzieć. O co chodzi, mamo? Nie odpowiedziała, oczywiście, ale jej wizerunek nie chciał zniknąć spod powiek Christophera. W końcu zapalił światło, ubrał się i wyszedł. Korytarz był pusty, cichy i ciemny. Nocą wygaszano część świateł, zostawiano jedynie tyle, aby można było poruszać się po kompleksie bez obijania się o ściany. Jego kroki dudniły, gdy
wspinał się po metalowych stopniach. Wreszcie stanął na progu kaplicy. Świece wciąż się paliły, witraż rzucał kolorowe refleksy na ściany, ale poza tym nie było innego światła. Ciarki przeszły Christopherowi po plecach. Zastanawiał się, czy nie włączyć górnego oświetlenia, ale nie zdecydował się na to. Było niesamowicie cicho. Gdy był tu wcześniej, wokół rozbrzmiewały dźwięki codziennej krzątaniny. Ludzie chodzili korytarzami, rozmawiali ze sobą. Teraz, gdy całe Montségur spało, kaplica zdawała się być tajemniczym i złowieszczym miejscem. Christopher wolnym krokiem podszedł do katafalku. Przez chwilę zbierał się na odwagę, nim zajrzał do trumny. Migotliwy blask świec rzucał dziwne cienie na twarz Victorii, jakby wykrzywiała się w różnych grymasach. – O co chodzi, mamo? – szepnął Christopher i przestraszył się, że Victoria może otworzyć swoje szkliste oczy i rzeczywiście mu odpowiedzieć. Ale nic takiego się nie stało. – Śpij, mamo – powiedział. Pocałował swoje palce i przytknął je do zimnych warg Victorii. Gdy je odjął, zauważył, że niechcący starł trochę makijażu. Na dolnej wardze ukazał się ciemniejszy ślad. Christopher pochylił się, ale nie był w stanie stwierdzić, co to jest. Wyjął chusteczkę higieniczną z kieszeni spodni, poślinił ją i przetarł usta matki, ale ślad nie zniknął. Christopher wyciągnął ze świecznika jedną ze świec i nachylił się z nią, uważając, aby gorący wosk nie padł na twarz Victorii. Przejechał palcem po ciemniejszym miejscu. Teraz widział dokładnie i czuł, że to był niewielki strup. Odłożył świecę na miejsce i usiadł w pierwszej ławce. Patrzył na otwartą trumnę i zastanawiał się, skąd wzięła się ta rana. Christopher wcześniej miał okazję przejrzeć raport lekarza na temat śmieci Victorii. Matka popełniła samobójstwo zażywając środki nasenne. Znaleziono ją kilka godzin później. Leżała na łóżku, a na szafce obok stała pusta buteleczka po tabletkach. Wnioski były oczywiste. Tylko czy mogła przy tym przygryźć sobie wargę? Istniało wiele trucizn, które powodowały drgawki i w takim przypadku nie byłoby to niczym niezwykłym, ale tabletki na sen tak nie działały. Była za to jedna substancja szeroko stosowana w Zakonie Syjonu, która mogła wywoływać przedśmiertne konwulsje, a mianowicie cyjanek potasu. Templariusze mieli zaszyte kapsułki z trucizną w rękawach munduru. Przegryzali je, jeśli istniało
niebezpieczeństwo, że zostaną schwytani przez Gwardię. Kościół nigdy jeszcze nie wziął żywcem żadnego templariusza. Christopher był pewien, że w aktach medycznych jako przyczynę zgonu podano przedawkowanie środków nasennych. Nie było żadnej wzmianki o cyjanku. Nie przeprowadzono badań toksykologicznych, bo i po co? Pusta buteleczka mówiła sama za siebie. Ale skąd zatem strup na wardze? Pchnięty nagłym impulsem, Christopher znów podszedł do trumny. Schylił się ze świecą w ręce nad trumną. – Przepraszam, mamo – szepnął, delikatnie rozwierając jej wargi. Stężenie pośmiertne już ustąpiło, nie miał więc z tym żadnego problemu. Czuł się bardzo niezręcznie, zaglądając Victorii w usta, ale miał wrażanie, że musi. Delikatnie pomacał język. Poczuł coś pod palcami. W chybotliwym świetle świecy dostrzegł ślady zębów. Wyprostował się gwałtownie. Victoria nie tylko przygryzła sobie wargę, ale też ugryzła w język. Zdecydowanie zażyła cyjanek. Lecz co w takim razie robiła pusta butelka po tabletkach nasennych? Czyżby nie zadziałały i Victoria postanowiła sięgnąć po bardziej drastyczne środki? Mało prawdopodobne, tym bardziej że ze słów Malcolma wynikało, iż jego żona nie miewała problemów ze snem. Tabletki nie były jej, dostała je od kogoś albo ukradła. Jeśli była zdecydowana popełnić endurę, musiała się upewnić, że wzięła dość tabletek, aby się już nie obudzić. Ponadto znaleziono ją prawie w takiej samej pozycji, w jakiej leżała teraz w trumnie. To był jasny przekaz: wiedziałam, co robię. Christopher złapał się za głowę. To wszystko nie miało sensu. Z jednej strony pusta butelka i ułożenie ciała odpowiadało samobójstwu poprzez przedawkowanie środków nasennych, z drugiej ślady po ugryzieniach sugerowały zatrucie cyjankiem. Po zażyciu tej trucizny Victoria nie miałaby szans na utrzymanie pozycji, w jakiej ją znaleziono. Drgawki są zbyt gwałtowne. To wszystko sugerowało obecność kogoś trzeciego. Czy Victoria mogła prosić kogoś o pomoc w popełnieniu samobójstwa? Pierwszym, naturalnym podejrzanym był Dominique Collier, ale on się zarzekał, że o niczym nie wiedział, a Christopher mu wierzył. Łzy i żal Doskonałego były zbyt prawdziwe, zbyt szczere. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Był środek nocy, a miniony dzień obfitował
w emocje. Jutro z samego rana porozmawia z Gideonem o swoich podejrzeniach. Ale rankiem Gideon był nieosiągalny. Wciąż w ruchu czynił ostatnie przygotowania do uroczystości, które miały się rozpocząć w południe. Christopher nie mógł w niczym pomóc, więc snuł się po bazie bez celu. Widział mnóstwo nowych twarzy, wielu nowych członków Zakonu, których nie znał. W większości byli młodzi i biła z nich jakaś aura wojowniczości. U tych, którzy nosili bezrękawniki Christopher dostrzegał wytatuowany na ramieniu czerwony krzyż. Kiedyś też miał taki, ale musiał go usunąć, nim wstąpił do seminarium. Ślad wciąż był widoczny, ale tym, którzy go o to zapytali, mówił, że to blizna po oparzeniu. Christopherowi nagle przyszło do głowy skojarzenie. Malcolm gromadził armię, a ci młodzi ludzie to rekruci. Ale po co? Kościół wciąż jeszcze usiłował umocnić tu swoją władzę. Okoliczne wioski zamieszkiwali członkowie organizacji i ich rodziny. Owszem, musieli się ukrywać, a zaatakowani - bronić, ale Christopher wyczuwał, że tu chodzi o coś więcej. Siłą Zakonu była jego niewielka liczebność, jeśli zbytnio się rozrośnie, może zostać odkryty i zniszczony. Poczuł jeszcze silniejszą potrzebę rozmowy z bratem. Gdy przyszło południe, kaplicę wypełnili członkowie Zakonu Syjonu. Christopher przepchnął się do pierwszego rzędu i stanął obok brata. – Musimy porozmawiać – szepnął. – Po pogrzebie. Gideon uniósł brew, ale nic nie powiedział. Zza niego wychyliła się dziewczyna. Odgarnęła kruczoczarne loki z twarzy i spojrzała bystro na Christophera. Ten zdziwił się, że trzyma Gideona za rękę. Ile ona może mieć lat? Szesnaście? Siedemnaście? – To jest sca – przedstawił dziewczynę Gideon. – sco, mój brat, Christopher. Christopher skinął jej głową nic nie mówiąc. Kolejny temat do poruszenia w rozmowie w cztery oczy z bratem… Za pulpitem znajdującym się obok niewielkiego ołtarza stanął Dominique Collier.
– Moi drodzy – rozpoczął. – Zebraliśmy się tu, aby pożegnać naszą siostrę, Victorię Kerival, Dobrego Człowieka. Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli, po czym podjął: – Wszyscy ją znaliśmy, nie będę więc mówił o tym, jak wspaniałą była osobą. Jak jej dobroć i ciepło napełniały nas radością, dzięki której z optymizmem patrzyliśmy w przyszłość. Znów przerwał. – Popełniła endurę – kontynuował Dominique. – Dawniej, w średniowieczu, była to znana praktyka wśród Dobrych Ludzi. Wierny, który otrzymał consolamentum często, aby nie ryzykować utraty czystości, decydował się na zagłodzenie na śmierć. Victoria nie zagłodziła się. Wzięła tabletki nasenne w ilości, która gwarantowała jej wieczny sen i zbawienie. Christopher skrzywił się na te słowa. Według niego samobójstwo nie prowadziło do zbawienia, było co najwyżej drogą ucieczki. Poza tym był przekonany, że jego matka zażyła cyjanek, a nie środki nasenne i ktoś jej w tym pomógł. Pytanie, czy była to pomoc wedle czy wbrew woli zmarłej pozostawało otwarte. – A jeśli nawet Ewangelia nasza jest ukryta, to tylko dla tych, którzy idą na zatracenie, dla niewiernych, których umysły zaślepił bóg tego świata. Doskonały mówił jeszcze przez jakiś czas, ale Christopher tak pogrążył się w rozmyślaniach, że prawie nie słuchał. Dopiero szmer wstających ze swych miejsc ludzi wyrwał go z odrętwienia. – Módlmy się – Dominique rozkładając ramiona zaintonował jedyną modlitwę uznawaną przez katarów. – Ojcze nasz, który jest w niebiosach, niech Twoje imię będzie święte, to co Ty chcesz, niech się stanie. Chleba naszego niebiańskiego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Bo Twoje jest królestwo i cnota i chwała na wieki. Amen. – Amen – powtórzył chór głosów. – Nim pożegnamy na zawsze naszą siostrę w wierze, Wielki Mistrz prosił, aby mógł do was przemówić. Zanim jednak go tu zaproszę, mam wam coś jeszcze
do przekazania. Przez chwilę wodził wzrokiem po zebranych, nim powiedział z mocą: – I wy byliście umarłymi, na skutek waszych występków i grzechów, w których żyliście niegdyś według doczesnego sposobu tego świata, według sposobu Władcy mocarstwa powietrza, to jest ducha, który działa teraz w synach buntu. Po tych słowach Dominique zszedł z podium, a jego miejsce zajął Wielki Mistrz Zakonu Syjonu, Malcolm Kerival. Miał na sobie czarny garnitur i czarną koszulę. Był gładko ogolony i trzeźwy. Trzymał się prosto i jedynie nieznaczne drżenie dłoni zdradzało, że niedawno wyszedł z delirium. – Nie zajmę wam dużo czasu – zaczął. Jego głos był spokojny i mocny. – Jak wiecie, bardzo kochałem moją żonę. Jej śmierć, tak nagła i niespodziewana, była dla mnie wstrząsem. Zawsze stawiałem Zakon na pierwszym miejscu, przed rodziną. Dopiero teraz, po fakcie, widzę, co przez to straciłem. Oddaliliśmy się od siebie. Znacznie. Przerwał szukając odpowiednich słów. – Nie czuję się na siłach przewodzić nadal Zakonowi Syjonu – rzucił w końcu, a przez salę przeszedł szmer. – Dlatego też zrzekam się funkcji Wielkiego Mistrza na rzecz mojego syna, Gideona. Szmer stał się głośniejszy. Christopher spojrzał na brata. Gideon patrzył przed siebie, ale Christopher dostrzegł nieznaczny uśmiech na jego twarzy. Przejęła go zgroza. Czy to możliwe, żeby za samobójstwem Victorii stał Gideon? Czy to był od początku jego plan? Był zdolny do takiej zbrodni? Nie mógł nie powiedzieć o śmierci matki swojemu bratu, to oczywiste, ale Christopher podejrzewał, że Gideon w swej arogancji chciał również, aby był świadkiem jego tryumfu. To niemożliwe, przekonywał siebie Christopher, ale twarz Gideona mówiła coś zupełnie innego. W końcu trumnę z ciałem Victorii wyprowadzono z kaplicy do mieszczącego się obok krematorium. Tam wstęp już mieli tylko najbliżsi. Malcolm, Gideon i Christopher stanęli przy podajniku w towarzystwie Dominique’a Colliera. Patrzyli, jak otwiera się paszcza pieca. Był jeszcze wygaszony, gdy krótki taśmociąg ruszył, wprowadzając trumnę do wnętrza. Drzwi z niewielką szybą
pośrodku zamknęły się. Nagle, bez żadnego uprzedzenia, buchnęły płomienie. Czterech mężczyzn patrzyło, jak ogień pochłania ciało kobiety, którą kochali. Jej prochy zostaną później zebrane do urny, którą następnie wmuruje się w ścianę kaplicy. Stali tam, dopóki płomienie nie zgasły.
***
– Chciałeś się ze mną spotkać – powiedział Gideon, witając brata. Christopher zastał go w gabinecie Wielkiego Mistrza. Gideon nalał po kieliszku czerwonego wina sobie i bratu. – Proszę, usiądź – gestem wskazał kanapę stojącą pod ścianą. Postawił kieliszki na stole i zajął skórzany fotel stojący obok. – O czym chcesz porozmawiać? Christopher nie tknął trunku. – Nawet nie wiem, od czego zacząć – powiedział. Gideon się roześmiał. – Elokwencja nigdy nie była twoją mocną stroną. – Co ty wyprawiasz? – zapytał Christopher oburzony. – A jak ci się wydaje? – Wydaje mi się, że wykorzystałeś śmierć naszej matki do przejęcia władzy w Zakonie. Gideon pokiwał głową. – Nie powiem, to była okazja, której nie mogłem przepuścić. – Okazja? – Christopher był wstrząśnięty. – Okazja?!
– Tak, okazja – przyznał Gideon. – Jej endura pokazała, jak słaby jest Malcolm. A słaby Wielki Mistrz, to słaby Zakon Syjonu. Nie mogę na to pozwolić, jeśli mamy kontynuować naszą misję. – A jakaż to misja? Obrona mitycznego grobu Jezusa? – On nie jest mityczny – szepnął Gideon nachylając się ku bratu. – On istnieje. – Więc gdzie jest? Widziałeś go kiedyś? Czy ktokolwiek go widział? – Podejrzewam, że oprócz ojca przynajmniej Dominique. Christopher prychnął. – Dominique jest Doskonałym. Już samo to nie pozwala mu wierzyć, że istnieje coś takiego jak grób Boga. Przecież doktryna katarów zakłada, że Jezus był istotą duchową. Zaprzecza śmierci Chrystusa na krzyżu i Jego zmartwychwstaniu. Nie może uznawać, że Jezus w ogóle mógł pozostawić po sobie jakieś ciało, które mogłoby być złożone do grobu! – Ale Zakon uznaje. Wiesz przecież o tym. Musisz rozdzielić Zakon od katarów. Katarzy to ruch religijny, który ma swoje wierzenia, tak jak katolicyzm. Przyjęliśmy ich pod swoje skrzydła zgodnie z zasadą, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Natomiast Zakon stoi na straży grobu Jezusa i jego żyjących potomków, czyli nas. Chronimy go przed Kościołem, którego jedynym pragnieniem, jest jego zniszczenie. – Zwariowałeś. – Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdybyśmy ujawnili, że Jezus nie tylko nie umarł na krzyżu, ale też nie został wniebowzięty? Że Jego ciało pozostało tu, na Ziemi, a my wiemy, gdzie jest Jego grób? Że miał dzieci, których potomkowie żyją po dziś dzień? – Obecnie ściągnie to na was zagładę. Nie zdążycie powiedzieć jednego zdania, nim runie na was cała potęga, jaką dysponuje Kościół. – Na was… – ze smutkiem powtórzył Gideon. – Już się od nas odciąłeś. Już nasiąkłeś kościelnymi bzdurami.
– Nie – zaprzeczył Christopher. – To ty nasiąkłeś bzdurami, jakie kładł nam do głowy ojciec. To szaleństwo. I ta cała gadka, że niby jesteśmy w prostej linii potomkami Chrystusa… Christopher czuł się bezradny. To on miał być przyszłym Wielkim Mistrzem, ale przez manipulacje brata zostało mu to odebrane. Teraz, nawet gdyby chciał przejąć władzę, nie miał tu żadnego poparcia. Nikt nie pójdzie za wodzem, który był nieobecny przez dziewięć lat. – Zawsze pragnąłeś tylko władzy – powiedział. – A teraz szykujesz się na wojnę. Nie chcesz bronić jakiegoś grobu. Chcesz uderzyć na Kościół. – Najlepszą obroną jest atak – potwierdził Gideon. – Nie macie szans. Zakon zostanie zgnieciony. I w imię czego? – Naszej wiary! – wrzasnął Gideon podrywając się z fotela. – I prawdy! – Czy ta prawda była warta śmierci naszej matki?! – krzyknął Christopher, również wstając. Wskazał palcem brata. – Wiem, że ją zabiłeś! Dałeś jej cyjanek, a kiedy nie chciała go połknąć, zmusiłeś ją do tego! Gideon stał jak wryty. – No, no – powiedział w końcu. – Nie doceniłem cię. – Jak myślisz, co się stanie, kiedy powiem o tym ojcu? Gideon zaśmiał się. – Nic się nie stanie. Nic! A wiesz, dlaczego? Ponieważ Malcolm Kerival, przepełniony smutkiem po stracie żony i nie mogąc się z tym pogodzić, pije na umór. Zaczął zaraz po tym, jak trumna z ciałem Victorii spłonęła. Obawiam się, że szybko nie skończy. Możesz do niego iść, i tak cię nie usłyszy. A nawet jeśli usłyszy, to nie zrozumie. Jeśli zaś zrozumie - nie uwierzy. Pogódź się z tym, ja jestem teraz Wielkim Mistrzem i dziedzicem Chrystusa. – Ale ja znam prawdę. – Nikt ci nie uwierzy – Gideon lekceważąco machnął ręką. – Jesteś tu nikim,
Chris. A ja mam wszystko. Przez chwilę bawił się kieliszkiem, spoglądając krzywo na brata. – I lepiej nie rób głupstw. Wysoko zaszedłeś w Kościele. Nie chciałbyś, żeby twój patriarcha dowiedział się, kim naprawdę jesteś. Podszedł do drzwi i otworzył je, dając Christopherowi do zrozumienia, że uważa ich rozmowę za zakończoną. – Żegnaj, Chris. Zostań tam, gdzie jesteś. I nie wracaj.
***
Christopher wyjechał jeszcze tego samego wieczora. Chciał się pożegnać z ojcem, ale Gideon miał rację. Malcolm był pijany w sztok i nie miał pojęcia, co się dzieje wokół. Christopher był roztrzęsiony. Wciąż nie mógł uwierzyć, że jego brat zamordował matkę, aby zdobyć tytuł Wielkiego Mistrza. Na samo wspomnienie uśmiechniętej twarzy Gideona robiło mu się niedobrze. Ambicja Gideona była niezaspokojona. Teraz, gdy Zakon Syjonu wreszcie był jego, zamierzał wszcząć wojnę z Kościołem. Wojnę, której nie mógł wygrać, w której zginą tysiące ludzi i to wszystko w imię obrony grobu Jezusa! Co za hipokryzja! To była kolejna sprawa, która nie dawała mu spokoju. Ojciec był przekonany, że prawdziwym celem istnienia Zakonu Syjonu było odnalezienie ciała Chrystusa i ochrona Jego grobu. W tym celu zostali powołani templariusze, ale zawiedli. Dopiero on, Malcolm, odnalazł ciało Jezusa i sprowadził do Francji, aby mógł być bliżej swej żony, Marii Magdaleny. Wierzył, że Maria Magdalena miała z Jezusem dzieci i przywiozła je do Francji po tym, jak Jezus został ukrzyżowany. On, Malcolm, miał się wywodzić z linii potomków Chrystusa, a co za tym idzie, jego synowie również. Christopher dowiedział się o tym wszystkim w dniu swoich osiemnastych urodzin i uznał za bzdurę. Żądał, aby ojciec przedstawił jakiś dowód na poparcie swojej tezy i pokazał grób, ale ten odmówił. Powiedział, że jeszcze nie czas na to. Dał mu za to do przeczytania coś, co
nazwał Ewangelią Jezusa. Tekst miał przekonać Christophera o słuszności twierdzeń Wielkiego Mistrza, lecz on pozostał sceptyczny. Co innego Gideon. On uwierzył we wszystko i widział siebie w roli Zbawiciela. Może był to też powód, dla którego Christopher został odsunięty na boczny tor? Gideon przekonał Malcolma do szalonego planu, według którego Christopher miał być Niszczycielem Kościoła, a on, Gideon, Zbawicielem. W tym momencie Christopher stracił resztki wpływu w Zakonie, choć jeszcze o tym nie wiedział. Uświadomiły mu to dopiero ostatnie dni. Katarzy w służbie Zakonu Syjonu wydawali się Christopherowi żartem. Ich wiara zakładała, że Jezus nie był człowiekiem z krwi i kości, ale istotą duchową. Nie da się ducha przybić do krzyża, nie można też jego ciała złożyć do grobu. Jak więc katarzy nie uznający człowieczeństwa Chrystusa mogli chronić Jego potomków i grób samego Zbawiciela? Musisz rozdzielić Zakon od katarów. Przyjęliśmy ich pod swoje skrzydła zgodnie z zasadą, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Kościół jednakowo pragnął zniszczenia katarów, jak i Zakonu. Zjednoczenie pod wspólnym sztandarem dawało im siłę. Katarzy słynęli także ze swojej tolerancji dla innych wierzeń. Christopher podejrzewał, że ci, którzy walczyli w szeregach templariuszy, dbali głównie o swoją skórę. Poza tym o istnieniu rzekomego grobu wiedzieli jedynie ci najbardziej godni zaufania. Tylko wybrani dostąpili najwyższego kręgu wtajemniczenia, ale nawet oni nie widzieli grobu Jezusa. Dowiadywali się jedynie, że takowy istnieje, a na czele Zakonu stoją potomkowie Jezusa. Dla całej reszty opowieść o tym, że Jezus przeżył ukrzyżowanie, a Maria Magdalena przywiodła ich dzieci do Francji była co najwyżej legendą. Heretycką, kuszącą i tajemniczą, ale tylko legendą. Członkowie Zakonu, ci prawdziwi, którzy stanowili jego rdzeń, kręgosłup, wierzyli jednak w nią bezgranicznie i byli gotowi umrzeć w jej obronie. Oprócz Christophera. Za karę został wygnany z Zakonu przez jego Wielkiego Mistrza i własnego brata. Gideon mówił prawdę. Christopher nie miał po co tam wracać. W Zakonie był nikim. Nie mógł liczyć na odzyskanie dawnej pozycji. Nikt by go nie poparł, może z wyjątkiem Dominique’a. Tak, on jeden stanąłby w obronie praw Christophera i może zdołałby przekonać jeszcze kilku ludzi. Doprowadziłoby to tylko do rozłamu w organizacji, a w konsekwencji do jej rozpadu. To nie miało sensu. Przyszłość Christophera leżała teraz w Kościele, który miał za zadanie zniszczyć. Ironia losu… Ale i ta przyszłość była niepewna
w świetle ostatnich słów Gideona. To była jasna groźba, nie próbował jej nawet ukryć. Przyjdzie dzień, w którym Jakub Goutner, patriarcha okręgu Paryż dowie się, kim naprawdę jest Christopher Tournier. Christopher już teraz wiedział, że zapytany wprost nie będzie w stanie okłamać przyjaciela. Westchnął. Nie było sposobu, żeby do tego nie dopuścić. Gideon był ambitny, arogancki i mściwy. Zdradziłby brata dla samej satysfakcji, gdyby nie miał innych powodów. Jedyne, co Christopher mógł zrobić, to postarać się, aby Jakub poznał prawdę z jego ust. Pozostałą część podróży poświęcił na umocnienie się w tej decyzji.
***
Patriarcha bez słowa opuścił konfesjonał. Christopher, który właśnie wyznał swoje grzechy, jak również pochodzenie, wydając przy tym Zakon Syjonu i swoją rodzinę, pognał za nim. Dogonił go w nawie głównej i chwycił za ramię. Patriarcha odwrócił się gwałtownie. – Nie dotykaj mnie – syknął, a Christopher go puścił. – Wysłuchaj mnie – poprosił. – Już cię wysłuchałem. Wyhodowałem węża na swoim łonie. – To nie tak. – A jak! – zawołał patriarcha, zwracając tym samym na siebie uwagę kilku zgromadzonych w Katedrze wiernych. – Jak? – powtórzył ciszej. – Jesteś synem najniebezpieczniejszego terrorysty w Europie. Jak mam według ciebie zareagować? Christopher milczał. – Muszę to zgłosić – powiedział Jakub.
– Nie możesz! Obowiązuje cię tajemnica spowiedzi! – Myślę, że w tym konkretnym wypadku Rada Apostołów, a nawet sam papież zwolni mnie z obowiązku jej dotrzymania. Przez chwilę patrzył w oczy Christophera, a po jego twarzy przebiegały grymasy, których ten ostatni nie potrafił rozszyfrować. – Chyba że… – zaczął patriarcha. – Że co? – Christopher nie potrafił znieść niepewności. – Przyjdź do mojego gabinetu za godzinę – rzucił patriarcha. Jego biała szata zawirowała, gdy odwrócił się od Christophera i szybkim krokiem odszedł do prywatnej windy ukrytej w jednym z filarów świątyni. Przez następną godzinę Christopher krążył po kompleksie Katedry jak niespokojny duch. Zajrzał nawet do kantyny Gwardii, gdzie wypił kieliszek whisky na uspokojenie. Towarzyszyły mu zaciekawione spojrzenia weteranów. Gdy przyszedł czas, stanął przed kabiną windy prowadzącej do komnat patriarchy. Wcisnął przycisk dzwonka i czekał, spoglądając w nieruchome oko zamontowanej wyżej kamery. – Wejść – usłyszał i ciężkie drzwi rozsunęły się przed nim. Jakub Goutner był sam. Christopher uznał to za dobry znak. Patriarcha siedział w głębokim fotelu, biel jego szaty odcinała się ostro od czerni mebla. Mierzył Christophera twardym spojrzeniem. – Usiądź – rozkazał. Patriarcha nie wskazał mu miejsca, wybrał więc róg kanapy, z dala od dostojnika. – Mam z tobą problem, Christopherze Kerivalu – powiedział w końcu. – Wszystko we mnie mówi, że powinienem cię wydać w ręce Inkwizycji i patrzeć, jak płoniesz na stosie.
Christopher zbladł. – Powinienem cię wydać na tortury, podczas których wyznałbyś wszystko, co wiesz – ciągnął patriarcha, a Christopher nagle pożałował, że nie wziął z Montségur kapsułki z cyjankiem. – Ale to postawiłoby mnie w złym świetle. Obdarzyłem cię bezgranicznym zaufaniem. Jestem odpowiedzialny za ciebie i twoje czyny. Dlatego dam ci wybór. Christopher zrozumiał już, do czego zmierza patriarcha. – Nie – szepnął. – Proszę. – Masz więc wybór – stwierdził Jakub, ignorując słowa Christophera. – Powiesz mi wszystko sam, dobrowolnie. Nie zataisz niczego, a w zamian ja nie wydam ciebie. Co więcej, gdy przyjdzie czas, kiedy Zakon zostanie zniszczony, a ja zasiądę w Radzie Apostołów, ty zajmiesz moje miejsce. Rozłożył ręce. – Zostaniesz patriarchą okręgu Paryż. Christopher ukrył twarz w dłoniach. Jakub Goutner, znany później jako apostoł Jan, postawił sprawę jasno. Albo Christopher wyda mu Zakon Syjonu i pomoże w jego zniszczeniu, albo zginie w męczarniach. Stos raczej nie wchodził w grę, tych praktyk zaniechano już dawno, ale perspektywa szubienicy nie była wcale lepsza. – Nie zapytam drugi raz – zagroził patriarcha. – Daj mi chociaż trochę czasu! – rozpaczliwie błagał Christopher. – Nie. Musisz zdecydować teraz. Takie są moje warunki. Jakub Goutner był nie w ciemię bity. Dojrzał okazję i miał zamiar ją wykorzystać do awansowania w kościelnej hierarchii. To, że proponował Christopherowi stanowisko patriarchy, było marchewką, mającą ułatwić mu podjęcie decyzji. Inkwizycja była kijem. Christopher bił się z myślami. Poświęcić życie, czy dzieło życia jego ojca? Zakon był jego domem, a inni członkowie rodziną. Wychował się wśród nich, dorastał z nimi, kochał ich, a oni jego. Potem przed oczami stanęła mu martwa twarz matki w otoczeniu płomieni.
Zapijaczony ojciec, który utracił kontakt z rzeczywistością. Gideon z szerokim, triumfalnym uśmiechem na twarzy. – Powiem ci, co chcesz wiedzieć – odrzekł w końcu, a jego twarz przybrała kamienny wyraz, jaki później znali wszyscy, którzy stanęli przed obliczem patriarchy okręgu Paryż.
***
Operacja Czyściec, która rozpoczęła się trzy dni później, była rzezią. Gwardia otoczyła kordonem górę, na której szczycie wznosiły się ruiny zamku Montségur. Zaczęli od pacyfikowania okolicznych wiosek, wskazanych przez Christophera jako miejsca zamieszkania członków Zakonu oraz katarów. Pierwsze słupy dymu wzbiły się w powietrze przed świtem, przesłaniając gwiazdy i księżyc. Gdy niebo zaróżowiło się, zapowiadając wschód słońca, Gwardia w asyście śmigłowców bojowych klasy Ezechiel rozpoczęła szturm na szczyt. Podejście było strome, wąskie i łatwe do obrony. Templariusze, zaalarmowani dymem z pobliskich wiosek i pojawieniem się śmigłowców, stawili zaciekły opór. Wiedzieli, że wewnątrz murów mają nikłe szanse, rozbiegli się więc po całym stoku, kryjąc między drzewami. Ścieżkę prowadzącą na szczyt wkrótce zasłały trupy gwardzistów. Ezechiele ostrzeliwały zbocze rakietami, wzniecając pożary lasu. Serie z potężnych karabinów maszynowych ścinały drzewa i kryjących się za nimi templariuszy. Gdy Gwardia podeszła pod bramę, śmigłowce zostały odwołane, aby nie narażać żołnierzy Kościoła na śmierć od przyjacielskiego ognia. Kiedy gwardziści wdarli się na zamkowy dziedziniec, Gideon wpadł do pokoju ojca. – Jesteśmy atakowani! – zawołał, ale jego słowa nie wywołały zamierzonego skutku. Malcolm nadal siedział w fotelu i popijał whisky. – Ojcze! – Gideon podbiegł do fotela. – Nie słyszałeś.
– Słyszałem. – Musimy uciekać! – Po co? – zapytał Malcolm i spojrzał zadziwiająco trzeźwym spojrzeniem na syna. – Wszystko stracone. Zakon przestaje istnieć. – Będzie istniał tak długo, jak będziemy żyć! Były Wielki Mistrz nie odpowiedział. Wyjął z kieszeni małą kapsułkę, rozgniótł ją w palcach, wrzucił do szklanki i zamieszał. – Ojcze! – Gideon próbował wytrącić szklankę z ręki Malcolma, ale ten miał jeszcze dość sił, aby się temu oprzeć i jednym łykiem opróżnić szkło. Gideon mógł jedynie patrzeć, jak życie ucieka z Malcolma w ciągu kilku sekund. W bezsilnej złości z wrzaskiem rozbił o ścianę butelkę whisky. Przez chwilę patrzył na ciało ojca dysząc ciężko, potem wybiegł. Na dziedzińcu trwały brutalne walki. Gwardziści rozbiegli się po placu niczym czarna szarańcza i z każdą chwilą było ich coraz więcej. Obrońcy byli w mniejszości, ale za to mieli lepsze pozycje i strzelali do żołnierzy, jak do kaczek. Ale w miejsce każdego poległego gwardzisty pojawiało się dwóch kolejnych i wkrótce wojsko Kościoła dotarło do wejść do podziemi. – sca! – wrzasnął Gideon wbiegając do swojego gabinetu. – sca! – Co tam się dzieje? – zapytała dziewczyna wychodząc z sypialni. – Gwardia – rzucił Wielki Mistrz. – Musimy uciekać. Zaczął krążyć po pokoju, zbierając różne papiery. – Dawaj walizkę! Szybko! – ponaglił, widząc, że sca stoi w miejscu. Po chwili wspólnie upychali w neseserze najważniejsze dokumenty dotyczące Zakonu Syjonu, zebrane przez Malcolma. Były wśród nich jego dzienniki, Ewangelia Jezusa i kopie drzew genealogicznych dowodzące, że ród Kerivalów jest spokrewniony z Chrystusem.
Nagły wybuch wstrząsną twierdzą. Z sufitu posypał się tynk. sca zaczęła piszczeć. – Przestań! – krzyczał Gideon. – Są jeszcze daleko! Dziewczyna skuliła się na podłodze, nie przestając piszczeć. Gideon zamachnął się i uderzył ją w twarz. – Nie mamy na to czasu – syknął, dźwigając ją na nogi. – Musimy uciekać. Chwycił walizkę, wziął wciąż oszołomioną skę za rękę i wyprowadził z pokoju. W drzwiach odwrócił się. Wyjął z kieszeni benzynową zapalniczkę, odpalił i rzucił na stos papierów piętrzących się na biurku. Po chwili, gdy płomień buchnął wysoko, pobiegł korytarzem, ciągnąc kobietę za sobą. Do kompleksu wtargnęły główne siły oddziałów Kościoła. Ci żołnierze mieli na plecach butle z gazem i miotacze ognia w dłoniach. Głównodowodzący uznali, że w wąskich tunelach będzie to najodpowiedniejsza broń i nie mylili się. Wkrótce korytarze wypełniły wrzaski palonych żywcem ludzi. Gwardziści wchodzili po kolei do każdego pomieszczenia i „oczyszczali” je płomieniami. Nie szczędzono kobiet ni dzieci. Na najniższej kondygnacji do Gideona i ski dołączył Dominique Collier, Wiktor Skolenko i garść innych, którzy w ślepej panice zbiegli na sam dół, uciekając przed ogniem. – Gdzie twój ojciec? – zawołał Doskonały. – Nie żyje. Popełnił samobójstwo. Dominique zaklął tak szpetnie, że Gideon zdziwił się, iż Doskonały w ogóle zna takie słowa. Siepacze Kościoła byli coraz bliżej. Nieliczni pozostali przy życiu członkowie Zakonu wciąż się bronili, ale wkrótce odgłosy strzałów zastąpiły potępieńcze wrzaski, gdy dosięgały ich płomienie. Gideon i jego grupa zatrzymali się przy ślepej ścianie. – Jesteśmy zgubieni – szepnęła przerażona sca.
Wielki Mistrz nie odpowiedział, tylko zaczął obmacywać skałę. W końcu natrafił na ukryty mechanizm i w ścianie ukazała się szczelina. Pchnął ją do wewnątrz i oczom wszystkich ukazał się wąski, ukryty tunel. – Idźcie – powiedział, przepuszczając przodem swoją kochankę i towarzyszy. Kolejni ocaleli wbiegali do tunelu, gdy na odległych schodach pojawił się odblask ognia. Gideon wiedział, że nie może już dłużej czekać. Przepuścił ostatniego mężczyznę, wskoczył do tunelu i zaczął zamykać drzwi. Widząc to, pozostali, którzy nie zdążyli wejść za Gideonem, podnieśli wrzask. Kerival nie słuchał. Zatrzasnął wejście i zablokował ciężką, metalową sztabą. Nie było to konieczne, gdyż nikt poza nim nie wiedział, gdzie znajduje się mechanizm odblokowujący drzwi, ale ostrożności nigdy za wiele. Biegnąc za pozostałymi, słyszał krzyki pierwszych ludzi, których dosięgnął ogień gwardzistów. Znaleźli się w przestronnej komnacie wypełnionej skrzyniami z zapasami żywności i wody. Pierwotnie był to po prostu magazyn, lecz widząc, jak w Europie rozprzestrzenia się władza Kościoła, Malcolm wstawił w połowie korytarza ciężkie drzwi i stworzył z pomieszczenia tajny schron. Teraz stłoczyli się tam ostatni ocaleli członkowie Zakonu Syjonu. Gideon usiadł na jednej ze skrzyń. Po chwili obok usiadła sca. – Co się stało? – zapytała. – Zostaliśmy zdradzeni – odparł Gideon. Adrenalina napędzająca go do tej pory przestawała działać i czuł się wyczerpany. – Ale przez kogo? – dopytywała sca. – Przez mojego brata. Christophera. Zaległa cisza, którą przerwał dopiero Dominique. – Co zamierzasz? – Przeczekać. Mamy dość jedzenia i picia. Komnata ma oddzielny generator prądu i system wentylacji, więc się nie udusimy. Potem stąd wyjdziemy i
odbudujemy Zakon. Przywrócimy mu dawną potęgę. I będziemy walczyć. Zacisnął palce w pięść i dodał: – Christopher zapłaci za swoją zdradę, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię – przysiągł, podczas gdy resztki Zakonu trawił ogień.
ROZDZIAŁ 28
Szary sedan zatrzymał się przed dwupiętrową kamieniczką położną na przedmieściach Rzymu. Miała już swoje lata, co było widać po odłażącym tynku, niemalowanych framugach i pękniętych szybach. Wydawało się, że nikt w niej nie mieszka. sca, Wiktor i Ateron wysiedli z auta, zabrali z bagażnika swoje torby i weszli do budynku. Wąskimi schodami wspięli się na drugie piętro. Wiktor zapukał w określony sposób do odrapanych drzwi i czekał. Po kilku sekundach uchyliły się na szerokość łańcucha i w prześwicie pojawiło się pół twarzy. Jedno oko zlustrowało intruzów, po czym drzwi się zamknęły. Dał się słyszeć zgrzyt zdejmowanego łańcucha i po chwili znów się otworzyły. Cała trójka weszła do środka. Ateron zamknął za sobą. Lokator mieszkania stał pod oknem. Był to starszy człowiek, chudy i wysoki. W ręce trzymał pistolet. Wiktor bez słowa otworzył swoją torbę i wysypał jej zawartość na stół. Widząc pliki banknotów tworzących nieregularny stosik, mężczyzna odetchnął i odłożył broń. – Wiesz, że gdyby to byli żołnierze albo Inkwizycja, nie pomógłby ci ten nędzny łańcuszek ani pukawka? – zapytał Wiktor. – Ostrożności nigdy za wiele. Mówcie mi… Enzo – przedstawił się agent. Jego francuski był poprawny, choć obcy akcent utrudniał czasem zrozumienie. – To jest F… – Nie, nie, nie! – przerwał mu Enzo, gwałtownie wymachując rękami. – Nie chcę wiedzieć. I tak mam już dość problemów. – Jakich problemów? Agent odetchnął. – Nie udało mi się zdobyć dla was karty magnetycznej, która gwarantowałaby odpowiednio wysoki poziom dostępu. – Cholera – przeklął Ateron. – Powiedz, że wzięliśmy sprzęt do łamania
szyfrów. – Owszem, wzięliśmy – potwierdził Wiktor. – Wolałbym jednak mieć odpowiednią kartę. – Będzie musiał wystarczyć – stwierdziła sca. – Oby… Nie wiem dokładnie, jakie zabezpieczenia ma Watykan, ale na pewno mocne – powiedział Kern. – To jest ryzyko, jakie musimy podjąć – upierała się sca. – Musimy działać z tym, co mamy. – Sądzę, że powinniśmy zaczekać i postarać się o pewny klucz – powiedział Ateron. – Nie możemy. Zrozum, że nasza misja w Watykanie to część większego planu, na którego fiasko Zakon nie może sobie pozwolić. – Nikt mi o tym nie powiedział – mruknął Kern. – I tak już wiesz więcej, niż powinieneś – zdenerwował się Wiktor. – Nie uczyli cię w wojsku, że każdy oddział ma dysponować informacjami pozwalającymi wykonać zadanie i nic ponadto? – Przyjdę po was wieczorem – powiedział Enzo zbierając się do wyjścia. – Odpocznijcie. – Oby zadziałało to, czym dysponujemy– powiedziała sca, patrząc na drzwi, za którymi zniknął agent. – Coś mi mówi, że czekać nas będą poważne problemy – odparł Ateron. – Och, co do tego nie mam żadnych wątpliwości – dodał Wiktor z wilczym uśmiechem. – Ciebie to bawi – Kern nie krył zdziwienia. – Jak Boga kocham, ciebie to naprawdę bawi…
***
Były patriarcha zjadł obiad i po raz pierwszy od bardzo dawna nie wiedział, co ze sobą począć. Wieści od papieża nie nadchodziły, a on nienawidził czekać bezczynnie. Przeczytał do końca książkę, którą ze sobą przywiózł. Zaczął krążyć po apartamencie, jak dzikie zwierzę w klatce. Przynajmniej zachowa życie. Straci stanowisko, ale tego akurat się spodziewał. Gdzie go przeniosą? Jeśli Paweł będzie uparty, Christopher trafi do jakiegoś odosobnionego klasztoru, daleko stąd, gdzie dokona żywota. Widocznie tak miało być. Niezbadane są wyroki Boskie. Nim jednak to nastąpi, miał trochę czasu. Postanowił, że po raz ostatni uda się na spacer po terenie Watykanu. Ubrał się i wyszedł do parku. Zauważył że ludzie, którzy przechadzali się zacienionymi alejkami, przestali mu się kłaniać. Zdawali się wręcz go omijać, starali się nie zauważać. Wieści szybko się rozchodzą. Cały Watykan wiedział już, że patriarcha okręgu Paryż popadł w niełaskę, choć powód pozostawał nieznany. Na wszelki wypadek jednak lepiej się nie narażać. Usiadł na tej samej ławce, na której znalazł go wcześniej posłaniec. Jak poprzednio wystawił twarz do słońca i popadł w zadumę, z której po jakimś czasie wyrwał go znajomy głos: – Nie tak to miało wyglądać, prawda? To był Jan. Przysiadł na brzegu ławki. Łokcie oparł na kolanach, a dłonie splótł jak do modlitwy. – Zakon miał przestać istnieć ostatecznie i definitywnie – ciągnął apostoł. – Za kilka lat trafiłbyś tu jako członek Rady, a zamiast tego czeka cię, co tu dużo mówić, zesłanie. Musiałeś przyjeżdżać? – Przykro mi, że zniszczyłem twoją karierę – odparł Christopher na niewypowiedziany głośno, lecz doskonale wyczuwalny zarzut. Apostoł parsknął. – Mój przyjazd był konieczny – kontynuował były patriarcha. – Gideon coś
knuje, czuję to. – Ale dowodów nie masz. – Mówiłem przecież, że skontaktował się ze mną syn. Nie mógłby tego dokonać bez pomocy Zakonu. Nie tak, żeby nie pozostał żaden ślad. – Chodzi mi o to, że nie masz dowodów na istnienie Zakonu. – Wiem, że to oni – upierał się Christopher. – I wiem, że coś szykują. – Mam szczerą nadzieję, że się nie mylisz – stwierdził Jan wstając. – Bo jeśli twoje przeczucia okażą się bezpodstawne, to właśnie wyrzuciłeś swoje i moje życie w błoto. Christopher nie odpowiedział. Nie było takiej potrzeby. Nie mógł nie przyznać racji przyjacielowi, który właśnie odchodził ścieżką. Czy może raczej: dawnemu przyjacielowi, bo nie sądził, żeby ich przyjaźń mogła nadal trwać. Westchnął.
***
Enzo wrócił po zmroku. Trójce czekających na niego z niecierpliwością wysłanników Zakonu czas dłużył się niemiłosiernie. – Już czas – powiedział agent. – Potrzebne nam jest coś jeszcze? – zapytał Wiktor. – Musimy o czymś wiedzieć? Enzo pokręcił głową. – O ile mi wiadomo, to nie. – Dobrze – powiedziała sca. – W takim razie ruszamy. – Mam was zaprowadzić do Zamku Świętego Anioła. Tam, w podziemiach, jest stare wejście do tunelu. Dalej będziecie zdani na siebie.
– Spokojnie – rzekł Wiktor. – Mamy pewne pojęcie o zabezpieczeniach Kościoła. – „Pewne” może nie wystarczyć. – W razie co, jest z nami ekspert. Klepnął Aterona w plecy tak mocno, że ten się zatoczył. – Nie praw mi więcej komplementów, proszę cię – powiedział Kern rozcierając bark. – Są zbyt bolesne. Kilka minut później szary sedan z czwórką pasażerów ruszył w drogę. Nad Rzymem zapadał zmierzch. Czerwona kula słońca chowała się za budynkami. Enzo prowadził ich pewnie zatłoczonymi ulicami Rzymu. Jazda zajęła im prawie pół godziny. W końcu przewodnik kazał skręcić w boczną, wąską alejkę. – Zaparkuj tu. Dalej pójdziemy pieszo. Ze znalezieniem miejsca nie było problemu. Ulica była niemal pusta. Trzech mężczyzn i kobieta wysiedli. Kierowca wyjął z bagażnika dwie torby, jedną z nich podał Ateronowi. – Ciężka – stwierdził. – Dziwne. Wzięliśmy same najpotrzebniejsze rzeczy – odparł Wiktor szerząc zęby w uśmiechu. Ateron pokręcił głową. – Dokąd teraz? – zwrócił się do przewodnika. – Za mną – powiedział Enzo ruszając przodem. Cienie wyraźnie się wydłużyły i zrobiło się chłodniej. Klika minut później stanęli nad brzegiem Tybru. Wiktor gwizdnął. Przed nimi, nieco na lewo od miejsca, w którym stali i na drugim brzegu, znajdował się Zamek Świętego Anioła. Pierwotnie był to grobowiec cesarza Hadriana, lecz w toku dziejów służył jako
twierdza obronna, więzienie, schronienie papieży i muzeum. Na podstawie na planie kwadratu wznosiło się koliste mauzoleum, które z kolei zostało przykryte kopułą. Do zamku prowadził most, po którego obu stronach stały posągi uskrzydlonych szaleńców, czyli aniołów, zaprojektowane przez Berniniego. Tak było kiedyś, przed Dżihadem. To, co ujrzeli Wiktor, Ateron i sca w niczym nie przypominało tamtej budowli. Kopuła i mauzoleum pod nią praktycznie nie istniały, pozostało po nich jedynie gruzowisko. Podstawa była również mocno zniszczona. Mniej więcej w połowie długości most był przerwany. Z lotu ptaka wyglądało to, jakby jakiś olbrzym odgryzł kawał budowli, pozostawiając półkolistą wyrwę. Z szerokiego na dziewięć metrów przejścia, pozostał niecały metr po prawej stronie. Pojedynczy człowiek mógł się przedostać na drugą stronę, pod warunkiem, że był bardzo ostrożny i patrzył, gdzie stawia stopy. Każdy z uskrzydlonych szaleńców Berniniego był ranny. Niektórym brakowało kończyn, innym głów. Gdy odbudowywano Rzym i Watykan, Zamek Świętego Anioła pozostał ruiną, jako symbol. W każdej stolicy Europy można było znaleźć taki swoisty pomnik, który nie pozwalał zapomnieć o pożodze wojennej. Paryż miał jeden jedyny filar Wieży Eiffela, w Berlinie było to pół Bramy Brandenburskiej, w Warszawie straszyło spalone truchło Pałacu Kultury i Nauki. Spoglądając nieco dalej, można było dostrzec wysokie, betonowe mury otaczające Watykan i oczyszczone pole, naszpikowane minami, rozpościerające się aż do brzegu rzeki. To pole minowe ciągnęło się wzdłuż całej długości muru, który szerokim łukiem omijał zamek. – Mam nadzieję, że do tego tunelu można się dostać – mruknął Ateron. – Och, z tym nie ma problemu – zapewnił żywo Enzo. – Tylko że jest zamurowane. – Taa… Spodziewaliśmy się tego. – Właśnie na taki przypadek Ateron dźwiga te wielkie młoty – dodał Wiktor. – Młoty? – Enzo był zdezorientowany. – Udarowe i takie zwykłe, z długim trzonkiem. Jakoś musimy wejść do Watykanu.
– Czuję się jak członek ekipy budowlanej – mruknął Ateron. sca czule położyła mu dłoń na karku. – Mmm… To miłe – powiedział. – Szkoda, że nie mamy na to czasu – rzucił Skolenko. – Lepiej już chodźmy – powiedział Enzo przechodząc na drugą stronę ulicy. Ateron pocałował skę, nim ruszyli śladem przewodnika. – Chodźcie, chodźcie – ponaglił ich Wiktor. – Nie zostawajcie z tyłu. Zapadał już zmrok. Ulica oraz chodnik były jasno oświetlone i na ich szczęście niemal puste. Minęły ich dwa samochody, kilkoro pieszych przeszło drugą stroną chodnika nie zwracając na nich uwagi. Gdy dotarli do mostu, rozejrzeli się jeszcze szybko i stwierdziwszy, że droga wolna, zanurkowali pod filar, na którym stał jeden z aniołów bez głowy. Na wszelki wypadek odbiegli kawałek chroniąc się w cieniu. Przykucnęli przy barierce. Gdyby ktoś przystanął teraz pod latarniami rzucającymi jasny blask na chodnik i jezdnię, i spojrzał na most, dojrzałby jedynie ciemniejszą plamę wśród cieni. Wiktor przez chwilę szperał w swojej torbie, po czym wyjął i rozdał małe latarki. – Wybacz, ale o tobie nie pomyślałem – rzucił przepraszająco w stronę Enza, dla którego zabrakło latarki. Przewodnik wzruszył ramionami. – Nie szkodzi, wziąłem swoją. Przemknęli do miejsca, w którym most był uszkodzony. Ateron stanął przy krawędzi i poświecił w dół. Promień światła wyłowił z Tybru stertę kamieni. Po kolei, ostrożnie, świecąc sobie pod nogi i trzymając się barierki, przeszli na drugą stronę wyrwy. Idący na końcu Ateron pomógł sce. Już chcieli ruszać, gdy Enzo zatrzymał ich gwałtownym ruchem ręki. Przykląkł przy filarze, którego strzegł anioł z jednym skrzydłem i przyświecając latarką, wskazał na
ledwie widoczny czarny wbudowany w kamień. Wyprostowany człowiek miałby go na wysokości biodra. – Czujnik ruchu? – domyślił się Ateron. – Yhm… Mysz czy kot przebiegnie pod wiązką podczerwieni, ale człowiek uruchomi alarm. Proponuję przejść dołem. Jako pierwszy położył się na betonie, co nie było łatwe, zważywszy, że za plecami ziała dziura. Sprawdził jeszcze, czy nie przeoczył jakiegoś czujnika, przepchnął swoją torbę i przeczołgał się. Minął detektor ruchu pod czujnym okiem anioła i wyprostował się. Następna przeszła sca, po niej Wiktor, a na końcu Ateron, podając najpierw Wiktorowi torbę, którą dźwigał. Szli dalej ostrożnie, świecąc sobie pod nogi i uważnie oglądając filary oraz barierki, ale na moście nie trafili już na żadne niespodzianki. W końcu dotarli do kamiennej podstawy zamku. Jej front był niemal całkowicie zniszczony i stanowił bezładne gruzowisko. W czasie Dżihadu musiał tu uderzyć pocisk. Dla Enzo jednak nie stanowiło to problemu, bez wysiłku wynajdywał drogę wśród kamieni. Klucząc wspinali się coraz wyżej, aż dotarli na szczyt gruzowiska. Zaczęli schodzić i po jakimś czasie znaleźli się w zamku. Enzo prowadził ich dalej pewnie, przez korytarze i komnaty, aż kilka minut później stanęli przed ścianą. – To tu – powiedział przewodnik. – Za tym murem znajduje się komnata, a w niej przejście do Watykanu. Tu was opuszczę. Musicie sobie dalej radzić sami. Traficie do samochodu? – Tak – mruknął Wiktor. – Jeśli wszystko pójdzie dobrze. – Powodzenia. – Dzięki. Enzo odwrócił się i wyszedł. – Daj mi tę torbę – zwrócił się Wiktor do Aterona. Natychmiast zaczął w niej grzebać. – Aż dziw, że to przejście istnieje – stwierdził Kern dotykając gładkiej ściany.
– Nie tak dawno temu okazało się całkiem użyteczne – odparła sca. – Papież uciekł nim z Watykanu, gdy rozszalał się Dżihad. Tymczasem Wiktor znalazł w torbie to, czego szukał: małą, akumulatorową wiertarkę. Dobrał grube wiertło i zaczął wiercić. Urządzenie było bardzo ciche. Ateron domyślił się, co zamierza Wiktor, gdy ujrzał leżące obok inne urządzenie. Była to niewielka kamera na giętkim kablu, na którego drugim końcu znajdował się monitor. Służąc w Gwardii korzystał wielokrotnie z podobnego sprzętu, gdy trzeba było sprawdzić co kryje się za rogiem, nie wystawiając się przy tym na ostrzał. Wiertło przeszło na wylot. W powstały otwór Wiktor wsunął kamerę i uruchomił monitor. sca i Ateron stłoczyli się przy nim. – Nie widzę strażników – mruknął Wiktor. – Co nie jest dziwne. W końcu po co stawiać straże przed ślepą ścianą? Ale co ważniejsze, nie widzę też żadnych urządzeń alarmowych. Skierował kamerę w inną stronę. – A cóż to tam w rogu? Fotokomórka? sca przyjrzała się bliżej. – Nie – orzekła. – Moim zdaniem to nietoperz. Ateron parsknął śmiechem. – Bardzo śmieszne – skwitował kwaśno Wiktor. – Lepiej łap za młot udarowy. – Czekajcie – zawołała sca, gdy Kern sięgał do torby. – Chcę wam o czymś przypomnieć. Spojrzeli na nią z uwagę. – Wchodzimy na terytorium wroga. Więcej nawet, pchamy się w gniazdo szerszeni. Gorąco wierzę, że nam się uda. Gdyby jednak nie… Zawiesiła głos, odetchnęła i kontynuowała:
– Gdyby coś poszło nie tak, musimy pamiętać po co mamy w rękawach zaszyte kapsułki z cyjankiem. Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała. Zrozumieli. Kiwnęli głowami i sięgnęli po narzędzia. – Dobra – rzekł Wiktor. – Kujemy razem. Ty tu, ja tu. I miej na uwadze, że nie chodzi o zburzenie tej ściany, tylko o wykucie otworu, przez który będziemy mogli przejść. – Jasna sprawa. Włączyli urządzenia i w komnacie rozległ się hałas niemal nie do wytrzymania. Tynk szybko zaczął pękać, odsłaniając cegły i spojenia między nimi. Ateron i Wiktor skupili się na zaprawie łączącej cegły. Gdy udało im się kilka wybić, Skolenko dał znak i hałas ustał. – Teraz młoty – zadecydował. – Cegły powinny łatwo ustąpić. – No to trzy, cztery… Rozległo się łupnięcie. Po chwili drugie. I kolejne… Kilka minut później mogli odstawić narzędzia. Dziura, którą wykuli na wysokości torsu była na tyle duża, że dorosły człowiek mógł się przez nią spokojnie przecisnąć, o ile się schylił. – Robiłeś to już kiedyś? – zainteresował się Wiktor. – Mówisz o rozwalaniu ścian? To był mój pierwszy raz. – Dobra robota. – No, chłopcy, dość tego poklepywania się po plecach – wtrąciła sca. – Mamy misję do wykonania. Ateron spakował sprzęt do torby i ruszył za pozostałą dwójką przez dziurę w ścianie. Zapalili latarki, aby swobodnie rozejrzeć się po wnętrzu. Pomieszczenie było niezbyt duże, o surowym wystroju. Rzeczywiście, w rogu wisiał do góry nogami nietoperz. Musiał znaleźć jakąś dziurę w murze, przez którą dostał się do środka. Tym, co zwróciło ich uwagę, było natomiast łukowo sklepione wejście do ciasnego i ciemnego korytarza o gładkich ścianach.
– Oto jest – szepnęła sca. Ateron był gotów się założyć, że gdyby było jaśniej, dostrzegłby blask w jej oczach. – Wejście do Watykanu. Il etto, czyli po prostu przejście, powstało w 1277 roku na rozkaz papieża Mikołaja III. Było niczym innym, jak wąskim, arkadowym korytarzem biegnącym od Zamku Świętego Anioła do zabudowań Watykanu w pobliżu Bazyliki świętego Piotra. Miało około ośmiuset metrów długości i na wzór akweduktu ciągnęło się ponad dawnymi ulicami Rzymu. Wyrastało z niego w nierównych odległościach kilka wieżyczek, które mogły służyć do obrony. Korzystał z niego między innymi papież Klemens VII. Tak było dawniej, Dżihad zmienił wszystko. Teraz, zamiast ciasnej zabudowy niskich kamieniczek, pod korytarzem rozciągało się pole minowe. Samo przejście było widoczne z brzegu Tybru jedynie do momentu, gdzie niknęło w murze okalającym Watykan. Nikt nie wiedział, jak wyglądało dalej, ani czy w ogóle istnieje. Kamienny przedsionek dość gwałtownie kończył się kilkoma załomami, przed którymi Wiktor każdorazowo zatrzymywał się i wyglądał niebezpieczeństw oraz pułapek za pomocą kamery. Kamień ustąpił miejsca zimnemu metalowi. Było też jaśniej. Przed ostatnim załomem Wiktor poinformował scę i Aterona, że korytarz przed nimi rozjaśniają świetlówki. – Pora na kolejne zabawki – rzekł sięgając znów do swojej torby. Wyjął z niej trzy pistolety z tłumikami. – Magazynki są pełne – poinformował podając broń towarzyszom. – Chciałem wziąć jeszcze pistolet automatyczny MP5, ale uznałem, że jeśli będziemy zmuszeni go użyć, to równie dobrze możemy poprzegryzać swoje rękawy. Nie dostrzegłszy nigdzie żadnych urządzeń sugerujących istnienie alarmu, pierwszy wyszedł zza rogu i stanął na środku korytarza. Miał nadzieję, że nikt nie zauważył ulgi, jaką odczuł, gdy nie rozległy się syreny alarmowe. Ruszyli dalej. W korytarzu trzy osoby z trudem mogłyby iść obok siebie ramię w ramię, szli więc nierówną tyralierą. Wiktor prowadził, sca zamykała niewielki pochód. Przejście wydawało się sterylne. Każdy krok odbijał się echem, jasne światło jarzeniówek nie pozostawiało miejsca na żaden cień.
Byli mniej więcej w połowie drogi, kiedy Wiktor zauważył dwa czarne e ciągnące się na obu ścianach od podłogi aż po łukowo sklepiony sufit. Nakazał pozostałym zatrzymać się. – Oho – powiedział Ateron. – Większy kolega czujnika z mostu. Wiktor kiwnął głową. – Jak go ominiemy? – spytała sca. – Będziemy musieli go rozbroić. – Jesteś pewny, że się uda? – No cóż, przywieźliśmy ze sobą zestaw małego mechanika. Okazaliśmy się na tyle przewidujący, że przytargaliśmy młoty, wiertarkę, broń… Śrubokręty też mamy. I obcęgi. Wiktor odwrócił się. Był uśmiechnięty od ucha do ucha, a w dłoniach trzymał dwa śrubokręty. Obaj z Ateronem przykucnęli przy ścianach i przyjrzeli się om. – Okej, czujniki są rozmieszczone po dwa na jednej płytce – zauważył Ateron. – Czyli nie musimy zdejmować całych i, wystarczy rozmontować, ja wiem… dwie dolne pary czujników? – Taa, myślę, że to wystarczy. – Znów będziemy się czołgać? – zapytała sca. – Spokojnie. Jeśli boisz się ubrudzić, przypominam, że dzięki uprzejmości Enzo mamy komplet gustownych habitów, które narzucimy na grzbiety, nim stąd wyjdziemy. Płytki, w których znajdowały się czujniki, były przykręcone czterema śrubami, po jednej w każdym rogu. Wymagało dużej uwagi wykręcenie ich tak, aby nie przerwać wiązki niewidzialnych gołym okiem promieni i nie uruchomić alarmu. Kolejny problem stanowił fakt, że oczka detektorów ruchu były umieszczone wewnątrz otworów wyciętych w metalowych płytkach, więc próba ich odłożenia na bok również skutkowałaby uruchomieniem alarmu.
Ateron odchylił delikatnie pierwszą płytkę. Serce mu przy tym waliło, jak młot, którym wcześniej burzyli ścianę. Czuł, jak strużka potu płynie mu po plecach. Mimo to rękę miał pewną. – Poświeć tu – poprosił Wiktora, a gdy światło latarki rozjaśniło ciemność panującą za em, dodał: – Brązowy kabel. Widzisz go? – Tak. – Przetnij go. – Jesteś pewien, że to ten? – Tak. – Okej – mruknął Wiktor. Sięgnął do środka obcęgami i przeciął brązowy przewód. – Dobra, teraz ten drugi brązowy, który biegnie do górnego czujnika. Chwilę później i on został przerwany. – Gotowi na chwilę prawdy? – zapytał retorycznie Ateron, po czym nie czekając na odpowiedź opuścił trzymaną w ręku płytkę. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech i z westchnieniem wypuścił powietrze. – Chyba się udało. – Mogłeś uruchomić jakiś cichy alarm – podpowiedziała sca. – Nie sądzę – wtrącił Wiktor. – Gdy wychodziliśmy zza ostatniego załomu, zauważyłem w suficie szczelinę. Sądzę, że gdyby rzeczywiście uruchomił alarm, za nami, a może i przed nami, opadłyby grodzie, odcinając nas całkowicie od reszty korytarza. – Poza tym nie słychać krzyków, ani stukotu ciężkich, wojskowych butów – dodał Ateron – Więc chyba możemy być spokojni.
W parę minut uporali się z kolejnym em i ostrożnie przeczołgali się na drugą stronę. Kilkanaście kroków dalej korytarz zdawał się rozszerzać na większą komnatę. Dawniej w tym miejscu znajdowała się jedna z wież obronnych. Ponownie się zatrzymali, a Wiktor wysunął za róg kamerę. – Oho – mruknął i przeszedł pod przeciwległą ścianę korytarza i zajrzał za drugi róg. – Tak myślałem. – Coś nie tak? – zapytała sca. – Kolejne czujniki ruchu, tym razem dźwiękowe. To będzie wymagało trochę kombinowania. – Są dwie drogi ominięcia takich czujników – stwierdził Ateron. – Spodziewaliśmy się takiej niespodzianki i jesteśmy przygotowani. Nie będziemy musieli spędzić tu dużo czas. – Czy jest coś, czego nie macie w tych torbach? – zainteresowała się sca. – Owszem. Czarodziejskiej różdżki i latającego dywanu. – Dowcipniś… – W każdym razie – kontynuował Kern – najprostszym sposobem jest przejście przed czujnikiem bardzo, bardzo powoli. – Więc dlaczego z tego nie skorzystamy? I co on tam kombinuje? – zapytała Malusardi wskazując Wiktora, który rozłożył wokół siebie jakieś metalowe rurki. Siedząc wśród nich na podłodze wyglądał jak dziecko zachwycające się nowymi zabawkami. – To by trwało jakąś godzinę – odparł Ateron. – Potrzeba by około dwudziestu minut, aby jedna osoba przeszła przed detektorem nie wykryta. No i szansa, że czujnik jednak by się uruchomił, jest spora. A Wiktor wykorzystuje drugi sposób. Skolenko skonstruował dwa krzyże łącząc ze sobą metalowe rurki. Później owe krzyże złączył poprzeczną rurką. Podniósł całą konstrukcję za rurkę łączącą krzyże, które teraz skierowane były w stronę ścian.
– Stań za mną – powiedział do Aterona. – Złap mnie za biodra. – Zdajesz sobie sprawę, że homoseksualiści są zsyłani do obozów pracy? – zainteresował się Kern. – A jesteśmy w Watykanie… – Mam ci przyłożyć? – zapytał retorycznie Wiktor. – Musimy być blisko siebie. sca, ty stań za naszym podejrzliwym kolegą i zobacz, czy ramiona krzyży sięgają za ciebie. – Tak jest – potwierdziła po chwili. – Sięgają. – Dobrze. Możesz się rozluźnić, Ateronie. Na razie… – Czy to obietnica? – Jak mali chłopcy… – westchnęła sca. Wiktor tym czasem wyjął z torby dwa długie kawałki białego płótna i rozwiesił je na metalowych krzyżach. – Będziemy udawać duchy? – Biały materiał tak jakby pochłania dźwięki – wyjaśnił Ateron. – Kryjąc się za nim, będziemy mogli przejść niepostrzeżenie przed czujnikami. – Dobra gołąbki, będzie trochę niewygodnie – rzucił Wiktor znów podnosząc prowizoryczny stelaż. Materiał zakrywał ich całkowicie z obu stron, od głów, po stopy. Zawiesił sobie torbę na ramię, Ateron to samo zrobił z drugą. Trzymając się za biodra i tuląc do siebie mocno, weszli powoli w sferę „widzianą” przez detektory ruchu. Kilkanaście mocnych uderzeń serca później byli po drugiej stronie. Wiktor opuścił stelaż. – Idziemy dalej – zakomenderował. – Nie bierzemy tego? – zapytała sca wskazując metalową konstrukcję. – Jak będzie potrzebne, to wrócę po to – stwierdził Wiktor i ruszył przed siebie. sca spojrzała na Aterona, a ten tylko wzruszył ramionami. Poszli za
towarzyszem. Stelaż okazał się już niepotrzebny. Kilka minut ostrożnego marszu później stanęli u wylotu Il etto. Zamkniętego. Korytarz kończył się okrągłą, metalową grodzią. Nie było żadnego u kontrolnego, jedynie niewielka szczelina po prawej stronie, a nad nią dwie diody. Ta położona niżej świeciła się na czerwono. – Za chwilę przekonamy się ile wart jest sprzęt Zakonu – stwierdził Ateron. – Ale najpierw przebieranki – powiedział Wiktor wyciągając z torby zwinięte habity. Wkrótce przed drzwiami stało dwóch mnichów i zakonnica, każde z pistoletem ukrytym pod ubraniem i kapsułką cyjanku zaszytą w rękawie. Zaciągnęli kaptury. – Nikt nas nie będzie zaczepiał – rzekł Ateron spoglądając na habit. Wiktor uniósł brwi. – Macie na sobie stroje dominikanów – wyjaśniła sca. – Domini canes, czyli psy Pańskie, inkwizytorzy. Enzo się postarał. Szkoda, że dominikanki nie cieszą się taką estymą… Wiktor w tym czasie wydobył dwa urządzenia. Wyglądały jak karty magnetyczne połączone kablem z niewielkimi, czarnymi pudełkami – Chwila! – zawołał Ateron. – A co z torbami? – Myślę, że możemy je tu zostawić – powiedział Wiktor. – Nie wygląda na to, żeby ktokolwiek ostatnio zaglądał do tego korytarza. Wszystko czego potrzebuję, mam przy sobie. Umiesz się tym posługiwać? Ateron wziął od niego jedno z pudełek z dołączoną do niego kartą. – Tak. Użyłem podobnego, aby się włamać do biblioteki Inkwizycji w Paryżu. – Świetnie – oznajmił Wiktor, po czym dodał: – Gotowi? – Ani trochę…
– Za późno – wsunął jedną z kart w otwór. Przez chwilę, która zdawała się trwać wieki, nic się nie działo. Cała trójka wstrzymała oddech. Wreszcie zabrzmiało ciche „klik”, czerwona dioda zgasła, a zapaliła się zielona. Metalowa gródź z sykiem uniosła się i zniknęła w suficie. Opuściła się za nimi automatycznie, gdy tylko minęli próg. Pomieszczenie było puste i tak samo sterylne, jak korytarz, którym przyszli. Znajdujące się w nim schody prowadziły w dół. – Chyba nie będzie problemu z wyborem drogi – rzekł Ateron i ruszył ku schodom. – Czekaj – mruknął Wiktor wyciągając nadajnik GPS. – Nie chcesz chociaż wiedzieć, gdzie jesteś? Cała trójka stłoczyła się, spoglądając na maleńki ekranik. – Jesteśmy blisko bazyliki – stwierdził Wiktor. – Niedaleko stąd znajduje się park, ale gdzie jest twój cel, to już musisz sam wiedzieć. – Pamiętam mapy, które pokazywał mi Gideon. Znajdę. – A nasz cel? – zapytała sca. Wiktor spojrzał na nią i wzruszył ramionami. – Nie wiecie, gdzie macie iść? – niedowierzał Ateron. – Jak… – Cicho – upomniała go Malusardi. – Też znajdziemy. – Spotykamy się tu najpóźniej za półtorej godziny – wtrącił Wiktor. – Jak ktoś się spóźni, będzie drałował do Francji pieszo. I tak, mam tu na myśli ciebie, bo ja i sca będziemy razem. – W takim razie jeszcze całus na drogę i już mnie nie ma – powiedział wesoło Kern. sca nachyliła się i pocałowała go mocno w usta. Potem pogładziła go po policzku tym na wpół smutnym, na wpół czułym gestem, który zdążył tak
bardzo polubić. – Ooo, ja też dostanę? – zainteresował się Wiktor. – Co najwyżej dostaniesz ode mnie w zęby, jak się nie odczepisz od mojej dziewczyny – Ateron mrugnął i ruszył schodami w dół. Na dole znajdował się krótki korytarzyk, a na jego końcu metalowe drzwi. Były lekko uchylone. Ateron stał tuż przy schodach, a gdy tylko zobaczył towarzyszy, nakazał gestem ciszę. Potem wskazał swoje oczy, wysunął przed siebie dwa palce i pokazał ścianę po obu stronach wyjścia. Wiktor kiwnął głową, zrozumiał: dwóch strażników, po jednym po każdej stronie drzwi. Skończyła się zabawa w podchody. Ateron raz jeszcze spojrzał przez szparę. Przezornie, zanim uchylił drzwi, zgasił światło. Gdyby nie to, strażników mógłby zaalarmować blask dochodzący z pomieszczenia. sca w tym czasie wyciągnęła pistolet. Kern bardzo powoli otworzył drzwi na całą szerokość; na szczęście otwierały się do wewnątrz. Oboje z Wiktorem błyskawicznie wychylili się z korytarzyka, złapali strażników i wciągnęli ich do środka. Żaden nie zdążył nawet wydać dźwięku. sca momentalnie zamknęła drzwi. Po krótkiej szarpaninie dwóch wartowników leżało na podłodze ze skręconymi karkami. – Tu się rozdzielamy – powiedział Wiktor. – Pamiętaj, półtorej godziny. Ateron kiwnął głową. – Powodzenia – powiedział i wyszedł w mrok.
ROZDZIAŁ 29
– Półtorej godziny – powtórzyła sca, gdy po chwili wraz z Wiktorem wychodzili z korytarzyka, w którym zostawili dwa trupy. – Myślisz, że zdążymy? – Musimy. Każda minuta tutaj spędzona naraża na niebezpieczeństwo nasz zakon. A poza tym ty i Ateron… – Co z nami? Wiktor westchnął. – Chodzi mi o to, że ty jesteś seneszalem Gideona, a on jego bratankiem. Krwią z krwi Chrystusa. Gdyby was złapano… – Po to mamy cyjanek. – Jeśli zdążymy go zażyć… – I tak już za późno, żeby się tym martwić. Trzeba było porozmawiać o tym z Gideonem przed misją. – Rozmawiałem. Jest uparty, jak już raz wbije sobie coś do głowy, to nie ma mocnych. – Skup się, Wiktorze. Mamy misję do przeprowadzenia. Potrzebuję cię. Skolenko westchnął ponownie. – Wiesz – powiedział. – W sumie cieszę się, że nie wiemy nic o jego zadaniu, ani on o naszym. W razie wpadki nie zdradzimy się nawzajem. – Ruszajmy – zarządziła sca ucinając w ten sposób dyskusję. Spod drzwi prowadziły dwie ścieżki. Jedna wiła się wśród niskich drzew na wprost, druga biegła wzdłuż muru. Zdecydowali się na tę pierwszą i po chwili
dotarli do parku. Było już ciemno, ale liczne latarnie rozjaśniały mrok. Dostrzegli jeszcze kilku spacerowiczów w oddali. – Przynajmniej nie będziemy wzbudzać podejrzeń – zauważył Wiktor. Przez jakiś czas szli w milczeniu, dyskretnie się rozglądając. – Gdzie mogli schować ten przeklęty komputer? – zastanawiał się głośno. – Którędy do sali posiedzeń Rady? Wiktor wyjął GPS. – Według mnie to tutaj – powiedział wskazując duży budynek za Bazyliką świętego Piotra. – Tam zaczniemy szukać. Nikt nie zwrócił na nich uwagi, gdy weszli do środka. Starali się iść pewnie, jakby doskonale wiedzieli, dokąd zmierzają, jednocześnie rozglądając się czujnie. Stanęli przed szerokimi schodami, na których szczycie znajdowały się duże, dwuskrzydłowe drzwi, przed którymi trzymali wartę strażnicy. – Sala posiedzeń – mruknęła sca. – Papież nie może być daleko. Zauważyła drzwi po prawej stronie. Okazały się otwarte. Skinęła na Wiktora. Przed nimi rozciągał się szeroki korytarz. Po obu stronach znajdowały się zamknięte pokoje, bez numerów ani innych oznaczeń. Przejście kończyło się podwójnymi, metalowymi drzwiami. – Widzisz to samo co ja? Skinęła głową. – Zamek na kartę magnetyczną. Jesteś pewien, że to tu? – Wszystko na to wskazuje. Za chwilę się przekonamy. Podciągnął habit i wyjął z kieszeni palmtopa. Za pomocą krótkiego kabla wpiął go w gniazdo znajdujące się pod szczelinął na kartę i nacisnął przycisk. Po
chwili, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. W przestronnym pomieszczeniu panował chłód. Ściany, podłoga i sufit były oślepiająco białe i zupełnie gładkie. Na samym środku stał terminal, a przed nim krzesło, również białe. Wiktor wyjął pendrive’a z kieszeni spodni. Chciał podejść do terminala, gdy sca złapała go za rękaw i pokazała dwie kamery ukryte w rogach sufitu po obu stronach drzwi. Ich obiektywy skierowane były w stronę komputera. – Bez obaw, mam tu też program, który wyłączy kamery i usunie zapis z ostatnich kilku minut – uspokoił ją Wiktor. Odnalazł port USB i podłączył urządzenie. Ekran terminala rozjaśnił się. Rzędy symboli przewijały się w błyskawicznym tempie. – Ile to potrwa? – zapytała sca. – Kilka minut. Czekali. W końcu ostatnie symbole pojawiły się i zniknęły. Ekran zgasł. Wiktor schował pendrive’a. – Możemy iść – powiedział. – Za kilka godzin cała kościelna sieć będzie zainfekowana. Bez problemu udało im się wyjść z budynku. Zmierzali już w kierunku Il etto, kiedy nagle sca stanęła jak wryta, złapała Wiktora za ramię i ścisnęła mocno. – Nie wierzę – szepnęła. – Co jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. – Mam nadzieję, że to nie duch. Patrz! Ścieżką z naprzeciwka zbliżał się mężczyzna. Miał na sobie jasną szatę. Gdy przechodził pod latarnią, okazało się, że jest ubrany na biało.
– Któryś z patriarchów – domyślił się Wiktor. – Nie byle „któryś”. To patriarcha okręgu Paryż. Brat Gideona! Wszędzie poznałabym ten charakterystyczny chód. – Przecież ty go na oczy nie widziałaś! Dołączyłaś do Zakonu, tak jak zresztą i ja, gdy jego już nie było! – Raz go widziałam. A Gideona poznałam aż za dobrze… Szybko, zejdźmy ze ścieżki. Schowali się za rosnącym tuż obok drzewem. Gdy mężczyzna przeszedł obok, Wiktor musiał przyznać sce rację. Patriarcha był wyraźnie starszy od Gideona, ale poza bujną brodą bardzo go przypominał. Ręce miał założone na plecach, tak samo jak Gideon, gdy się nad czymś zastanawiał. Wzrok wbił w ziemię i wyglądał, jakby nad czymś dumał. Bez wątpienia szczęście się do nich uśmiechnęło. Wiktor wyciągnął broń, lecz sca złapała go za rękę. Pokręciła głową. Nie tu i nie teraz. Skolenko przez chwilę walczył z pokusą, w końcu jednak schował pistolet. Niedługo potem, nie zaczepiani przez nikogo, stanęli przed grodzią prowadzącą do Il etto. Wiktor wsunął kartę w szczelinę. Wejście do Il etto stanęło otworem. Nim przekroczyli próg, Skolenko ponownie użył palmtopa. – Co robisz? – zainteresowała się sca. Wiktor nie odpowiedział. Wybrał z menu jakąś funkcję. Malusardi zdołała jedynie dostrzec, jak klika w okienko z napisem „OK”. – Co zrobiłeś? – zapytała, wyraźnie już zaniepokojona. – Chodźmy – odparł Wiktor i ruszył przed siebie. – Co zrobiłeś?! Skolenko zatrzymał się, odwrócił i wyciągnął przed siebie dłoń. – sco, wybacz mi. Musiałem. A teraz proszę cię, chodź. I tak nie możesz
mu już pomóc. Zrozumiała, że mówił o Ateronie. Przez moment nie mogła uwierzyć, ale gdy spojrzała mu w oczy, wiedziała, że ma rację. Miała wrażenie, że jej serce przestało bić. Była jak sparaliżowana, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. – Chodź – powtórzył Wiktor miękko. Wezbrał w niej gniew. Przez jedną krótką chwilę miała ochotę wyciągnąć pistolet i zastrzelić go, ale co by to dało? Wykonał rozkaz Wielkiego Mistrza, to na nim powinna wyładować swoją nienawiść. Poza tym nie zdążyłaby. Wiktor wyciągnął w jej stronę lewą dłoń, ale w prawej trzymał broń. Niewłaściwa decyzja mogła kosztować ją życie. Po krótkiej chwili wahania poszła za Wiktorem. Najpierw powoli, jakby niepewnie, a później coraz szybszym, zdecydowanym krokiem. W jej ciemnych oczach lśniły łzy.
***
Ateron podążał w przeciwnym kierunku, niż sca i Wiktor. Według planów, które pokazał mu Gideon, biblioteka znajdowała się na drugim końcu ogrodów watykańskich, gdzieś wśród budynków mieszkalnych. Przeciął park i znalazł się w labiryncie uliczek. Szedł pewnie, jak człowiek, który doskonale wie, dokąd zmierza. Nie trwało długo, nim stracił orientację. Szybko uświadomił sobie, że po prostu się zgubił. Przeklinając własną głupotę, doszedł do sporego placu, na środku którego stała fontanna. Ze skweru, otoczonego bliźniaczo podobnymi, piętrowymi budynkami, rozchodziło się promieniście pięć uliczek. Nie pamiętał tego miejsca z planów. Próbował sobie przypomnieć co pokazywał GPS Wiktora, ale bezskutecznie. Nie miał pojęcia, gdzie się znalazł. Wokół fontanny ustawione były ławki, latarnie między nimi zalewały plac jasnym światłem. Nie mając lepszego pomysłu, Ateron usiadł na jednej z ławek,
aby zastanowić się w spokoju nad sytuacją. Był w kropce. Nie wiedział gdzie jest, a czas uciekał. Doszedł do wniosku, że bezczynne siedzenie również nie ma sensu, wstał więc i opuścił skwer alejką, którą do niego trafił. Sądził, że być może uda mu się wrócić po własnych śladach do jakiegoś miejsca, które rozpozna. Widząc jednak nadchodzącego z naprzeciwka młodzieńca, wpadł na lepszy pomysł. – Przepraszam, bracie. Zgubiłem się. Czy możesz wskazać mi drogę do biblioteki? – zapytał wprost. Młody kapłan, którego zaczepił był kompletnie zaskoczony. – Ale… – zaczął, lecz rozpoznawszy habit dominikanina, umilkł. Uśmiech na twarzy Aterona, który w założeniach miał wzbudzać zaufanie, w rzeczywistości sprawiał, że czuł się nieswojo. – Tak? – To całkiem niedaleko. Tą uliczką na wprost, na placu pierwsza w prawo, potem w lewo. – Niech cię Bóg błogosławi – podziękował Ateron i odszedł w kierunku wskazanym przez kapłana. Wiedział, że to co zrobił, nie było najmądrzejsze, ale nie miał wyboru. Problemem pozostawało jeszcze wydostanie się z tego labiryntu, ale tym się zajmie, gdy przyjdzie czas. Wskazówki duchownego okazały się dokładne i kilka minut później Ateron stanął przed wysokim na trzy piętra budynkiem ze stali i szkła. Napis nad drzwiami głosił: Bibliotheca Apostolica Vaticana. Nie było wątpliwości, że trafił we właściwe miejsce. Założona przez papieża Mikołaja V w 1448 roku jako biblioteka publiczna Rzymu, rozrastała się przez wieki, aby w końcu zgromadzić w swoich trzewiach grubo ponad milion tekstów, od starożytnych po współczesne. Ateron stał przed nowym budynkiem biblioteki. Stary został zniszczony podczas Dżihadu, jak większość Watykanu. Aż dziw, że udało się uratować tyle bezcennych zbiorów.
Gdy stanął przed drzwiami, te automatycznie rozsunęły się i Kern stanął w przestronnym holu. Kątem oka zauważył ruch. Odwrócił się i ujrzał umundurowanego strażnika wychodzącego zza ogromnego biurka. Prawą dłoń trzymał na kaburze pistoletu. Nie było czasu bawić się w subtelności. Ateron nie namyślając się wyszarpnął spod habitu broń i oddał dwa strzały. Wartownik upadł na plecy, czapka z daszkiem potoczyła się pod biurko. Nie zdążył nawet odpiąć guzika przy kaburze. Kern chwycił trupa pod pachami i zaciągnął za biurko. Pobieżne przeszukanie kieszeni pozwoliło mu znaleźć kartę magnetyczną. Było na niej zdjęcie oraz imię i nazwisko wartownika. Na wszelki wypadek zabrał kartę. Czapkę z daszkiem rzucił na ciało. Rozejrzał się. Jeszcze przed wejściem zauważył, że w całym budynku świecą się światła. W holu było jasno jak w dzień. Na wprost szerokie schody prowadziły na piętro. Obok nich zauważył dwa wejścia do wind. Przed schodami, na planszy wielkości człowieka, znajdował się plan biblioteki. Ateron podszedł do niego i zaczął studiować. Po chwili uśmiechnął się. Archivum Secretum Apostolicum Vaticanum, czyli Tajne Archiwa Watykanu, znajdowały się na poziomach minus jeden i minus dwa. To było idealne miejsce na teksty tak niebezpieczne, jak Ewangelia Jezusa. Jedyne schody, które dojrzał prowadziły w górę, więc do archiwum można było się dostać jedynie windą. Podszedł do wind. Zauważył szczelinę na kartę magnetyczną i przeciągnął przez nią kartę zabraną strażnikowi. Rozległ się cichy pisk i kabina stanęła otworem. Wszedł do środka i wcisnął guzik oznaczony „-1”. Kilkanaście sekund później widna zatrzymała się na wskazanym poziomie i drzwi ponownie się otworzyły. Znalazł się w krótkim korytarzu, na którego końcu znajdowało się większe pomieszczenie, podobne do holu wyżej. Tu także po lewej stronie znajdowało się biurko, ale nikt za nim nie siedział. Dalej rozciągała się szklana ściana, odgradzając przedsionek od właściwego archiwum, do którego można się było dostać przez dwuskrzydłowe, również przeszklone, drzwi. Obok nich znajdował się czytnik kart. Ateron przeciągnął przez niego kartę strażnika, ale tym razem usłyszał ostre brzęczenie, oznaczające odmowę dostępu. Kern zmełł w ustach przekleństwo wyciągając spod habitu urządzenie, które dostał od Wiktora. Wsunął pseudokartę w szczelinę i uruchomił podłączony do niej deszyfrator. Kilka sekund później odezwał się znajomy pisk. Pociągnął za klamkę i drzwi posłusznie się otworzyły.
Ateron znalazł się wśród regałów wypełnionych książkami. Otoczył go zapach ton papieru. Powietrze było suche, a jedyny dźwięk wydawały klimatyzatory regulujące temperaturę i wilgotność. Przystanął przy jednym z regałów. Tytuły dzieł nic mu nie mówiły, ale grzbiet każdego z nich ozdabiał symbol biblioteki. Archiwum posiadało tysiące egzemplarzy. Gdzieś musiał być katalog, inaczej znalezienie czegokolwiek graniczyłoby z niemożliwością. – Co to ma znaczyć? – usłyszał nagle oburzony głos. – Kim jesteś? Nikogo nie powinno tu być! Ateron odwrócił się. Przed nim stał starszy człowiek w habicie, w dłoni trzymał opasły tom. Patrzył na nieproszonego gościa hardym wzrokiem, minę miał surową. Kern wyciągnął pistolet. Na widok broni oczy mężczyzny zrobiły się okrągłe ze strachu. – Ty tu jesteś bibliotekarzem? Starzec nie odrywał wzroku od pistoletu. – Zadałem ci pytanie! – krzyknął Ateron podchodząc. Mnich z paniką w oczach kiwnął głową, cofając się odruchowo. Przycisnął książkę do piersi obiema rękami, jak gdyby była to tarcza, mogąca go uchronić przed napastnikiem. – Świetnie się składa – stwierdził Ateron. – Gdzie znajdę Ewangelię Jezusa? – C… Co? – Ewangelię Jezusa! Mówię niewyraźnie? – Ja… Nie wiem o co ci chodzi, bracie… – O Ewangelię Jezusa – powtórzył Ateron najspokojniej, jak umiał. – Głuchy jesteś?
– Nie ma czegoś takiego. Są cztery ewangelie, ale żadnej nie napisał nasz Pan. – Taa… – mruknął Ateron. – Na pewno kazali ci tak mówić. A teraz zaprowadź mnie do niej. Wycelował w bibliotekarza. – Przysięgam! – zawołał starzec jeszcze mocniej przyciskając do siebie książkę. – Pół życia tu przepracowałem! Znam wszystkie dzieła w tym archiwum! Nie ma tu czegoś takiego jak Ewangelia Jezusa! Ateron odetchnął głęboko. Zaczynał tracić cierpliwość. Czasu miał coraz mniej, a mnich nie chciał współpracować. – Zaprowadź mnie do katalogów – zdecydował w końcu. – Terminal jest niedaleko… – powiedział bibliotekarz wskazując palcem kierunek. – Idź przodem. Nie uszli trzech kroków, gdy lewym ramieniem Aterona targnął nieopisany ból. Kern wrzasnął i złapał się za pulsującą strasznym bólem rękę, upuszczając pistolet. Widząc to, bibliotekarz rzucił się do ucieczki, jednocześnie modląc się, żeby zdążył, nim ten szaleniec go zastrzeli. Ateron nie miał takiego zamiaru. Zwinął się w kłębek na zimnej podłodze, trzymając się za lewe ramię i wrzeszcząc w niebogłosy. Po chwili usłyszał syrenę i zrozumiał, że bibliotekarz uruchomił alarm. Wszystko stracone. Wciąż krzycząc i płacząc z bólu przyciągnął do ust lewy rękaw habitu. Namacał twardą kapsułkę i prosząc Boga o wybaczenie, zatopił w niej zęby.
***
Christopher Kerival stał przed szarymi, stalowymi drzwiami usiłując przekonać strażników, aby go przepuścili. – Przykro mi panie, ale to niemożliwe – odparł niewzruszenie jeden z nich. – Muszę go zobaczyć – powiedział Christopher. – To mój syn! – Mamy rozkaz od Rady Apostołów, aby nie wpuszczać nikogo – powtórzył wartownik po raz któryś z kolei. Spojrzał ponad ramieniem Christophera i wyprostował się gwałtownie, podobnie jak jego towarzysz. – Spocznij – odezwał się znajomy głos za plecami Kerivala. – Wiedziałem, że cię tu znajdę. Christopher skłonił się przed apostołem Janem. – Wpuście go – powiedział członek Rady. Szczęknął zamek, gdy jeden z wartowników otworzył drzwi swoją kartą. – Dziękuję – rzekł Christopher i przestąpił próg. – Nic więcej nie mogę zrobić – odparł Jan, gdy za przyjacielem zamykały się drzwi. Cela była zimna i ciemna. Jedynym źródłem słabego światła była żarówka zamknięta w drucianej oprawie. – Znów przyszedłeś mnie uratować, ojcze? Ateron leżał na wąskiej, twardej pryczy, z prawym ramieniem podłożonym pod głową i wzrokiem wbitym w sufit. Lewe ramię zostało amputowane powyżej łokcia. Pusty rękaw granatowego więziennego stroju związano. Christopher przysiadł na skraju pryczy. – Obawiam się, że nie tym razem. Ateron powoli usiadł i spojrzał w zmęczone oczy byłego patriarchy. W niczym nie przypominały oczu potężnego człowieka, którym Kerival był jeszcze niedawno. Wydawało się, jakby Christopher w ciągu kilkunastu dni postarzał się
o dziesięć lat. – Dlaczego tu przyszedłeś? – zapytał Ateron. Christopher nie odpowiedział od razu. Spojrzał na kikut. – Usmażyli ci nerwy – stwierdził. – Zrobili coś dużo gorszego. – Cyjanek nie zadziałał. – Bo to nie był cyjanek – odparł Christopher. – Jedynie koktajl ze środków, po których nie mogli cię ocucić przez dwa dni. – Dwa dni? – zdziwił się Ateron. Kerival kiwnął głową. – Czego szukałeś w Tajnym Archiwum? – zapytał. – Przysłali cię, żebyś mnie przesłuchał? – Nie. Chciałem cię zobaczyć, nim wezmą cię na przesłuchanie. – Ha! Nic im nie powiem. – Powiesz, synu – zapewnił Christopher. – Powiesz im wszystko, co będą chcieli wiedzieć. Powiesz im nawet o rzeczach, o których nie wiesz, że wiesz. – Kiedy? – zapytał po chwili Kern. – Niedługo. Ateron wstał i podszedł do drzwi. Wyjrzał przez zbrojone okienko. – Szukałem Ewangelii Jezusa – powiedział cicho. – Nie ma czegoś takiego. Kern odwrócił się gwałtownie.
– Jest! Gideon pokazał mi kopię. Christopher pokręcił głową. – Gideon pokazał ci to, co chciał, żebyś widział. Tekst sfałszowany przez naszego ojca. – Wiedziałeś o nim? – Tak. – Ale… Ewangelia, drzewo genealogiczne… – Jakie drzewo? – zainteresował się Kerival. – To, z którego wynika, że jesteście potomkami Jezusa. A przez ciebie i ja. Christopher uśmiechnął się smutno. – Więc tak do ciebie dotarł… Wmówił ci, że jesteś potomkiem Zbawiciela? Ateron pokiwał głową. – W ten sposób związał cię z Zakonem. Gdy uwierzyłeś w te bzdury, które wygadywał Gideon, byłeś gotów zrobić dla niego wszystko. Zresztą, może on sam też w to wierzy? W każdym razie manipulował tobą od początku. Kern spojrzał wymownie na swój kikut. – Oszukali mnie – powiedział. – Dlaczego? – Podejrzewam, że aby dostać się do mnie. – Do ciebie? – Mój brat nienawidzi mnie od dawna. To się zaczęło jeszcze zanim opuściłem Zakon Syjonu. Byłeś narzędziem, Ateronie. Od początku. A najbardziej boli mnie, że sam się do tego przyczyniłem. – O czym mówisz?
– Gdybym nie zezwolił, abyś wstąpił do Inkwizycji, to wszystko by się nie wydarzyło. Nie włamałbyś się do biblioteki w poszukiwaniu informacji o Zakonie, nie musiałbym cię wydostawać z więzienia i nie wpadłbyś w łapy Gideona. – Kiedy się dowiedziałeś, że jestem twoim synem? – zaciekawił się Ateron. – W dniu, w którym przyszedłeś prosić o przeniesienie do Inkwizycji – powiedział Christopher. – Musiałem jeszcze zrobić test DNA, ale w głębi serca wiedziałem już wtedy. – Czyli sam sobie jestem winien – odparł Kern. – Gdybym nie uparł się, żeby opuścić Gwardię, nie wiedziałbyś, że masz potomka. Kerival położył dłoń na barku Aterona. – Tego akurat nie żałuję – powiedział. Ateron uśmiechnął się, a jego ojciec odpowiedział tym samym. – Gideon wiedział o naszym pokrewieństwie od początku – rzekł po chwili Kern. – Skąd? – Tak jak ci już mówiłem, sądzę, że dostrzegł twoje podobieństwo do mnie, gdy byłem młody – rzekł Christopher. – Ale skoro wiedział, to pewnie i tak starałby się do ciebie dostać. – Czyli tak musiało być – stwierdził Ateron. – Niezależnie od twoich czy moich decyzji, wszystkie drogi prowadziły do tej celi. – Tego nie wiemy. Zapadła cisza. Po pewnym czasie były patriarcha szepnął: – Przepraszam. Ateron dostrzegł lśniącą łzę na policzku ojca. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi celi otworzyły się i stanął w nich strażnik. – Czas minął – powiedział i Christopher posłusznie wstał z pryczy. Wyszedł
zgarbiony, nie oglądając się za siebie. Słysząc szczęk zatrzaskiwanych drzwi, Ateron ukrył twarz w dłoni.
***
Christopher Kerival prosto z więzienia udał się do pokoju, który zajmował odkąd Rada go zdegradowała. Był potwornie zmęczony i postanowił od razu udać się do łóżka. Gdy jednak przechodził obok terminala, ten wydał z siebie dźwięk oznaczający przychodzącą rozmowę. Christopher zdziwił się. Kto mógł chcieć z nim rozmawiać? Usiadł przy komputerze, który ponownie sygnalizował połączenie. Kerival postanowił odebrać. Ekran rozjaśnił się, ukazując twarz Gideona. – Ty… – szepnął Christopher. – Witaj, bracie! – zawołał Gideon. Wydawał się szczerze uradowany. – Już się bałem, że nie odbierzesz. – Skąd wiedziałeś, że tu będę? – Moi agenci mi powiedzieli. Nie widziałeś ich, lecz oni rozpoznali ciebie. Wyszukanie w komputerze informacji o twoim zakwaterowaniu to już doprawdy dziecinna sprawa. – Aż dziw, że wciąż żyję. – Och, daj spokój – Gideon machnął ręką. – Szkoda by było, gdybyś zginął, zanim… – Zanim nacieszysz się swoim tryumfem? – dokończył Christopher. – No cóż, ujmując rzecz w ten sposób, to tak, rzeczywiście. – Czego chcesz? – zapytał zniecierpliwiony Christopher.
Gideon zbliżył twarz do monitora. – Chcę, żebyś wiedział, że to ja. Wkrótce wyłączę Papieża i komputery wszystkich Katedr. Wiedz, że zanim padną, prześlą wszystkie taktyczne i strategiczne dane wojskom, które już tu maszerują. W ciągu trzech dni staną w Rzymie, może prędzej. – O czym ty mówisz?! – Wkrótce się przekonasz. – Zawarłeś pakt z diabłem? Dlaczego? – Bo reżim Kościoła nie może dłużej trwać! To się musi skończyć! Były patriarcha zwiesił głowę. Nagle zdał sobie sprawę, że to wszystko przestało mieć dla niego znaczenie. W tej chwili ważne było tylko jedno. – A Ateron? – zapytał cicho. – To moja osobista zemsta. Zabiłeś Zakon i jego misję, ja zabiję twojego syna. Był moim pionkiem. – Malcolm był szalony. A ty jesteś tak samo szalony, jak on. Gideon westchnął. – Nie wiem, czy się kiedykolwiek jeszcze spotkamy, Christopherze. Wątpię w to. Tak więc żegnaj, drogi bracie. Wkrótce nastąpi tu nowy porządek, mam nadzieję, że zdołasz dostrzec jego pozytywne strony. A przy okazji, jestem pewien, że Ateron podczas przesłuchania zdradzi naszą kryjówkę. Nie łudź się, już nas tam nie ma. Zresztą i tak nie będziecie mieli jak przekazać tej informacji dalej. Aha, jeszcze jedno. Wasze drogocenne chipy… Myślę, że zrobimy z nich dobry użytek. Ekran zgasł.
***
– Działalność wywrotowa. Przynależność do organizacji terrorystycznej. Spisek przeciwko Kościołowi. Herezja. Zabójstwo. Podawanie się za Syna Bożego. Ateron słuchał zarzutów na wpół przytomny. Wciąż był otępiały od narkotyków, którymi go nafaszerowali. Wyciągnęli z niego wszystkie informacje, ale śledczy nie byli zadowoleni. Oskarżony nie potrafił im powiedzieć nic na temat, który ich najbardziej interesował, a mianowicie, co się stało z Papieżem i komputerami Katedr. Szprycowali go serum prawdy tak długo, aż uzyskali stuprocentową pewność, że nic nie wie. O mało przy tym nie zmarł. Nie wiedział nawet, że w podziemiach Watykanu funkcjonuje drugi, krzemowy Papież, który niedługo miał osiągnąć świadomość. W końcu był tylko pionkiem, a pionkom nie zdradza się ważnych informacji. Gdy pytali go o motywy, opowiedział o wszystkim, co przekazał mu Gideon, potwierdzając przy tym istnienie Zakonu Syjonu. Rozprawa była krótka. Dysponując zeznaniami oskarżonego, Wielki Inkwizytor nie musiał się nawet uciekać do przesłuchania świadków. – Orzekam karę śmierci! – zagrzmiał Giovanni di Carlo. Czyż mógł być inny wyrok? Siedzący na miejscu dla publiki Christopher ukrył twarz w dłoniach. Pozostałe miejsca zajmowali mnisi i księża. Osób świeckich nie wpuszczono na teren Watykanu, a informacje dotyczące incydentu, jego skutków i samego procesu ograniczono do minimum. Zwykli ludzie wiedzieli jedynie, że na terenie Watykanu ujęto groźnego terrorystę, którego zamiary pozostawały nieznane. – Egzekucja zostanie wykonana jutro o godzinie dziewiątej rano. A skoro oskarżony uznaje się za Syna Bożego, śmierć nastąpi przez przybicie do krzyża. Do góry nogami! Wielki Inkwizytor wyszedł. Otumanionego Aterona wyprowadziło dwóch strażników. Pewnie nawet nie docierało do niego to, co się właśnie stało. Christopher opuścił salę rozpraw jako ostatni, długo po tym, jak w drzwiach zniknął ostatni z gapiów.
***
Krzyczał, gdy wbijano pierwszy gwóźdź, a każdy krzyk rozdzierał jego ojcu serce. Krzyż był prosty, zbity z nieheblowanych desek, wysoki na trzy metry. Ateron był w pełni świadomy, jego oprawcy zadbali o to. Gdy tuż przed egzekucją w celi raz jeszcze odczytano mu wyrok, nogi się pod nim ugięły. Wczorajsza rozprawa przywodziła na myśl senne majaki, niewiele z niej pamiętał, a jeszcze mniej rozumiał. Wyjaśnili mu wszystko dokładnie, następnie rozebrali do bielizny i wyprowadzili. Prawa ręka była już przymocowana do krzyża solidnym, grubym gwoździem. Szkarłatna krew wsiąkała w drewno i spływała na ziemię. Jako że Ateron nie miał lewej dłoni, kat wyciągnął ze skrzynki z narzędziami dłuższy gwóźdź, aby przybić kikut ramienia. I znów rozległ się wrzask skazańca. Widzów było wielu. Kaźń heretyka miała być przestrogą, więc odbywała się na środku Placu świętego Piotra i była otwarta dla widzów. Krzyż ustawiono tuż przed repliką egipskiego obelisku. Oryginał został zniszczony podczas Dżihadu. Papież i apostołowie obserwowali egzekucję z balkonu bazyliki. Obok stojącego w pierwszym rzędzie Christophera przystanął Jan. – Przykro mi – powiedział kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. Kerival kiwnął głową. – Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Zaprzeczył. – Dlaczego nie jesteś tam, z innymi? – zapytał mając na myśli balkon. – Pomyślałem, że możesz potrzebować wsparcia. Osobiście sądzę, że nie powinno cię tu być. – To mój syn. Jak mógłbym być gdzieś indziej?
Kat skończył z kikutem ramienia i zabierał się za stopy. Wyciągnął ze skrzynki szczególnie gruby i długi gwóźdź. Ułożył stopy Aterona jedna na drugiej, przystawił gwóźdź i uderzył młotkiem. Skazaniec wrzasnął, targnął nogami. Krew trysnęła na ręce kata. Jan odwrócił głowę. Kat przywołał do pomocy dwóch żołnierzy, którzy nieopodal pilnowali przebiegu egzekucji. Podeszli powoli, z ociąganiem, wyraźnie nie mając chęci brać w niej czynnego udziału. Jeden z nich przytrzymał nogi Aterona pod kolanami, drugi chwycił stopy. Kat ponownie uderzył młotkiem. Tym razem wrzask zagłuszyła eksplozja. Gdzieś w mieście coś wybuchło. W niebo wzbił się czarny obłok. Gapiów ogarnęła panika. Kat i żołnierze zawahali się. – Nie przerywać! – krzyknął apostoł z balkonu. Christopher rozpoznał głos Pawła. – Co się dzieje? – zapytał Jan, rozglądając się nerwowo. Christopher nie odpowiedział. Mało go to obchodziło. Nie odrywał wzroku od cierpiącego syna. Ostatni gwóźdź znalazł się na miejscu i zaczęto podnosić krzyż. Pionowe ramię wsunęło się w specjalnie w tym celu wykopany dół. Żołnierze chwycili zwisające z drugiego końca stalowe liny i za pomocą dużych śledzi wbili je w ziemię. Potem odbiegli do swojego oddziału. Kat ulotnił się, gdy tylko przybił do krzyża stopy skazańca. Papież i apostołowie również opuścili swoje miejsca. Wokół nie został nikt, oprócz Christophera, obserwującego jak krew z przebitych stóp strumykiem spływa wzdłuż goleni i ud Aterona, jak nasiąka nią bielizna. Głowa chłopaka znajdowała się jakieś pół metra od ziemi. Kręcił nią konwulsyjnie i jęczał. – Ojcze, ojcze… Dlaczego mnie opuściłeś? – szeptał, gdy w jego polu widzenia pojawiły się czyjeś nogi i drewniana laska. – Jestem, synu – powiedział Christopher przyklękając. – Jestem. Powietrzem wstrząsnęła kolejna eksplozja, tym razem bliżej. Były patriarcha okręgu Paryż rozejrzał się wokół. Nie zauważył nikogo, wyjął więc z kieszeni małą fiolkę. Okręcił ją i podsunął Ateronowi do ust. – Wypij – rozkazał i Kern posłuchał.
Potem Christopher patrzył, jak jego syn traci świadomość.
ROZDZIAŁ 30
sca prawie się nie odzywała, gdy wymykali się z Watykanu Il etto. Wiktor wiedział, że ostatni rozkaz Wielkiego Mistrza będzie dla niej ciosem i bardzo chciał uszanować jej izolację, ale nie mógł. sca była mu potrzebna, musiała być czujna i skupiona. W zasadzie powinna się tego spodziewać. Gideon nie ukrywał swoich planów wobec Aterona. Mimo wszystko jednak Wiktor nie zazdrościł mu spotkania z ską. – Jak się czujesz? – zapytał, gdy wrzucali torby ze sprzętem do bagażnika sedana czekającego na nich tam, gdzie zaparkowali pod przewodnictwem Enzo. – A jak myślisz? – Rozumiem, że jest ci ciężko… – Więc po co pytasz? – syknęła. – …ale przecież wiedziałaś, że to się tak skończy – dokończył Wiktor, siadając za kierownicą. – Skąd miałam wiedzieć? – odwróciła się w kierunku Skolenki, ale ten skupił się na drodze i ani myślał spojrzeć na nią. – Gideon tobie dał detonator, nie mnie. Nie uprzedził mnie, nie wtajemniczył w swój parszywy plan. – Nie potrafiłabyś go wprowadzić w życie, a gdybyś wiedziała wcześniej, Ateron również by się dowiedział. Wtedy ta misja nie powiodłaby się, nie zdołalibyśmy zainfekować Papieża, a nade wszystko sami wpadlibyśmy w łapy Inkwizycji. – Jestem jego seneszalem, na miłość Boską! – wybuchła. – Powinnam mieć w tej sprawie jakieś zdanie! A ty! Czy chociaż spróbowałeś się sprzeciwić? Wiktor wzruszył ramionami.
– Jestem żołnierzem. Wykonywałem rozkazy. – Najstarsza wymówka ludzkości. Przecież lubiłeś Aterona! – Lubiłem też Dominique’a Colliera. Lubiłem Saula Eisenberga. – Mój Boże, czy ty jesteś maszyną? – Nie – w końcu odwrócił się i spojrzał sce w oczy. – Ale Saul zdradził, a w efekcie Dominique został schwytany przez Gwardię i powieszony. Moje sympatie nie przeszkodziły mi w zrobieniu tego, co było konieczne. A Ateron nigdy nie był jednym z nas. Był porucznikiem Gwardii, który próbował zostać świętym, ale mu nie wyszło, bo wsadził nos w sprawy, których istnienia nawet nie powinien przeczuwać. Myślisz, że Zakon i jego Wielki Mistrz przejąłby się jakąś zbłąkaną owieczką, która przez własną głupotę zawędrowała na szubienicę? Ateron Kern był bękartem patriarchy okręgu Paryż. W tym tkwiła jego wartość. Gideon nigdy nie ukrywał swojej nienawiści wobec brata. Ateron miał być narzędziem zemsty i spełnił swoją rolę. sca odwróciła się gwałtownie i zapatrzyła w szybę, za którą majaczyły mijane w pędzie miejskie zabudowania. Miała nadzieję, że Wiktor nie zdążył dostrzec łez wzbierających w jej oczach. Ale Skolenko oczywiście je widział. Był szkolony, aby zwracać uwagę na detale. – Muszę z nim porozmawiać – rzuciła w końcu. Wiktor westchnął. Spodziewał się czegoś takiego. Może nawet była w tym część jego winy, może powiedział za dużo. Teraz jednak musiał spełnić jej prośbę. Na kolejnym skrzyżowaniu zawrócił.
***
– Wasza misja zapewne się powiodła, skoro wróciliście – przywitał ich Enzo, zamykając za nimi drzwi. – Ale dlaczego wróciliście? I gdzie jest wasz
towarzysz? – Na pewno chcesz wiedzieć? – upewnił się Wiktor. Enzo spuścił wzrok i uciekł do kuchni. – Gdzie masz terminal? – zapytała sca, stając w progu. – W sypialni – mruknął rezydent. – Nie powinniście już być w połowie drogi do Francji? – Powinniśmy – przytaknął Wiktor. – Kobiety… Terminal stał na niewielkim stoliku w rogu pokoju. sca wywołała Wielkiego Mistrza. – sca – powiedział, uśmiechając się na widok swojego seneszala. Po chwili jednak zmarszczył czoło. – Coś poszło nie tak? – Dlaczego? – zapytała, nachylając się nad monitorem. – Dlaczego co? – Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi! – krzyknęła. – Widzę, że musimy porozmawiać – stwierdził Wielki Mistrz. Odchylił się w fotelu, zastanawiając się, co powiedzieć, ale sca go ubiegła. – Nie wiem, za co jestem bardziej zła – zaczęła. – Za to, że poświęciłeś Aterona, czy za to, że mnie nie wtajemniczyłeś. – A gdybym ci powiedział, nie sprzeciwiłabyś się mi? – Zabawne, Wiktor powiedział coś bardzo podobnego. Ty go nauczyłeś tej gadki?
– Wiktor jest inteligentny, sam potrafi wyciągać wnioski. Nie musiałem mu tłumaczyć, dlaczego to, o co go prosiłem było konieczne. – Jestem twoim seneszalem! – krzyknęła sca. – Ciszej, moja droga. Mój gabinet jest wygłuszony, ale nie dźwiękoszczelny. – Jestem twoim seneszalem – powtórzyła, już ciszej. – Ja, nie Wiktor. To ze mną powinieneś omawiać takie rzeczy, nie z żołnierzem. Już wcześniej zataiłeś fakt, że kazałeś zaminować Montségur, teraz to… Zastanawiam się, co jeszcze przede mną ukrywasz. – Oddałem Aterona pod twoją opiekę nie bez powodu – odparł Kerival, puszczając mimo uszu ostatnią uwagę ski. – I nie bez powodu nie wtajemniczałem cię w moje plany. – Wyjaśnij mi to. Przez chwilę zbierał myśli, nim odrzekł: – Christopher Kerival o mało co nie zniszczył Zakonu Syjonu. Niemal mu się to udało, mojemu rodzonemu bratu. Nasz ojciec przypłacił to życiem, ale Christopher tym się nie przejął. Tak naprawdę cała operacja Czyściec była wymierzona we mnie, to mnie chciał dopaść. Ale zakon przetrwał. Odbudowałem go i teraz jesteśmy silniejsi, niż kiedykolwiek. Wydarzą się wielkie rzeczy, moja droga. Zmieni się układ sił. A jednak, gdy się dowiedziałem o Ateronie, znalazłem czas i środki, aby go odnaleźć i sprowadzić tutaj. Nie zrobiłem tego z dobroci serca. – Chciałeś się zemścić na Christopherze, wiem. – Jednym z powodów, dla których uczyniłem cię moim zastępcą było to, że zawsze masz swoje zdanie, otwarcie je przedstawiasz i potrafisz bronić, zwłaszcza, jeśli jest przeciwstawne mojemu – Gideon uśmiechnął się lekko, zaraz jednak na powrót przybrał poważną minę. – Ale w tym przypadku to była przeszkoda. Dlatego nie wszystko ci wyjawiłem. Jesteś niezwykłą kobietą, sco. Każdy mężczyzna, który na ciebie spojrzy, znajdzie się pod twoim urokiem, czy tego chce, czy nie. Dokładnie na to liczyłem, a Ateron zareagował tak, jak chciałem. Dzięki tobie łatwiej było mu zaakceptować sam Zakon i pobyt tutaj. Nie przewidziałem tylko, że ty się w nim zakochasz.
– Wykorzystałeś mnie, tak samo jak jego – w głosie ski pobrzmiewała gorycz. – Nigdy nie planowałeś przyjąć Aterona w nasze szeregi. – Pragnąłem zemsty, a żeby jej dokonać, musiałem zdobyć zaufanie Aterona. To, że sam się zgłosił na ochotnika do akcji w Watykanie, bardzo mi to ułatwiło. – Jego zadanie, cokolwiek miał tam zrobić, to była tylko przykrywka, prawda? – Tak. – Dlaczego, Gideonie? Dlaczego w ten sposób? – Bo Christopherowi na nim zależało – głos Wielkiego Mistrza stał się zimny i twardy. – Bo mój brat zniszczył to, co było dla mnie najważniejsze na świecie. Ateron musi zginąć, aby Christopher poczuł to, co czułem ja, gdy do Montségur weszli siepacze Kościoła z miotaczami ognia. I dopiąłem swego. Satysfakcja w głosie Wielkiego Mistrza, jego płonący wzrok przeraziły skę. Wiedziała już dość. Nagle poczuła się bardzo zmęczona. – sco, uciekajcie stamtąd. Wkrótce w Rzymie zrobi się bardzo, bardzo niebezpiecznie. Zwłaszcza dla chrześcijan. – Dla chrześcijan? Dlaczego… Co ty zrobiłeś, Gideonie? – zapytała szeptem, podnosząc gwałtownie wzrok. – Coś ty zrobił? Odpowiedź wyczytała w jego oczach. – Powiedz mi, że to nie prawda – jęknęła. – Czy Dominique o tym wiedział? Dlatego odszedł? I chociaż Wielki Mistrz nie odpowiedział ani jednym słowem, wiedziała, że ma rację. Ekran zgasł, a ona nie miała siły, aby się ruszyć. – Gotowa? – zapytał Wiktor, gdy sca wreszcie wyszła z sypialni. Kiwnęła głową. – W takim razie nie będziemy nadużywali twojej gościnności – Skolenko zwrócił się do Enzo, dopijając herbatę, którą ten go poczęstował.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę – mruknął agent Zakonu. Wyszli na ulicę. Skolenko otworzył drzwi, gdy dobiegł go głos ski. – Nie wracam. Stała w połowie schodów i spoglądała z góry na Wiktora. – Słucham? – Słyszałeś. Nie wracam z tobą do Francji. – Oszalałaś – stwierdził, przytrzymując otwarte drzwi. Światło małej lampki zamontowanej w suficie samochodu nie sięgało jego twarzy, ale sca mogła się domyślić jej wyrazu. Nie zdradzał zaskoczenia, czy niedowierzania. Wiktor nie pozował sobie na takie uczucia inne, niż kamienny spokój. – Jesteś seneszalem Wielkiego Mistrza. Musisz wrócić. – Doprawdy? Czy seneszal nie powinien się cieszyć całkowitym zaufaniem Wielkiego Mistrza? I vice versa? Nie chcę go nigdy więcej widzieć. – Nie mogę pozwolić ci zostać. – Jedź, Wiktorze. W jej dłoni, dotychczas ukrytej w kieszeni habitu, pojawił się pistolet z tłumikiem. – Zastrzelisz mnie? – Bardzo bym tego nie chciała. Dużo przeżyliśmy razem. Nie zmuszaj mnie, aby nasza przyjaźń zakończyła się rozlewem krwi. Przez chwilę stał nieruchomo, nic nie mówiąc. sca zastanawiała się, czy zdąży pociągnąć za spust, jeśli Wiktor sięgnie po broń. Czy w ogóle będzie w stanie. – Powodzenia – powiedział w końcu i wsiadł do samochodu.
sca patrzyła na tylne światła sedana, dopóki nie zniknął za rogiem.
***
Na Plac świętego Piotra dotarła w samą porę. W radiu i na ulicach na okrągło trąbili o schwytaniu groźnego heretyka i terrorysty. Wyrok został ogłoszony, a egzekucję zaplanowano w samo południe. sca nie za bardzo wiedziała, po co tak naprawdę została w Rzymie. Żeby zobaczyć jeszcze raz Aterona? Próbować go uwolnić? Przeprosić? Z Gideonem nie chciała mieć już nic do czynienia, ale przecież mogła wyruszyć dokądkolwiek. Wciąż w przebraniu zakonnicy, wkroczyła na plac. Przedzierała się przez tłum, gdy w niebo wzniósł się krzyk. Przystanęła, a potem z jeszcze większą werwą i determinacją zaczęła się przeciskać między ludźmi. Gdy rozległ się kolejny wrzask, serce podeszło jej do gardła. Rozpychała się już otwarcie, odpychając stojących jej na drodze gapiów i nie zwracając uwagi na ich gniewne okrzyki. W końcu lud się przed nią rozstąpił i wypadła na barierkę otaczającą miejsce egzekucji. Zobaczyła go od razu. Prawą dłoń i kikut lewej ręki miał już przybite do poprzecznej deski. Jęczał i rzucał głową na wszystkie strony, podczas gdy kat przymierzał już gwóźdź do jego stóp. Rosły mężczyzna zamachnął się młotkiem, Ateron wrzasnął i próbował uciec nogami. Aby kat mógł dokończyć wykonywanie wyroku, dwóch żołnierzy musiało przytrzymać skazańca. Nagle niedaleko Watykanu nastąpiła eksplozja. Czarny dym przesłonił niebo. Ludzie dookoła rozglądali się na wszystkie strony, wymieniając uwagi. Dopiero drugi wybuch, bliżej, spowodował, że tłum krzyknął, zafalował i zaczął uciekać z placu. sca wiedziała co to jest: artyleria. A więc Gideon dopiął swego i rozpętał wojnę.
Tymczasem krzyż, do którego przybito Aterona, postawiono do pionu. sca ze zgrozą patrzyła na wiszącego głową w dół chłopaka. Podczas gdy gapie uciekli, jeden mężczyzna zbliżał się do krzyża. Opadł na kolano przy głowie skazańca. Gdy wstał, sca stała tuż za nim. Christopher spojrzał na nią, nic nie mówiąc. – Czy on nie żyje? – zapytała kobieta. Kerival pokręcił głową. – Dałem mu wyciąg z belladonny. Spowolnia funkcje życiowe na tyle, że ten kto ją zażył, może zostać uznany za martwego. Dlaczego tu jesteś? – Sama jeszcze przed chwilą nie wiedziałam – odparła sca zgodnie z prawdą. – Ale skoro i ty tu jesteś, to chyba po to, żeby go stąd zabrać. Bo taki masz plan, prawda? Musimy go z tego zdjąć. – Pójdę po kogoś, kto stwierdzi zgon. Dopiero wtedy wydadzą nam ciało. Kolejna eksplozja wstrząsnęła miastem. Christopher, który już zmierzał w stronę bazyliki, zatrzymał się i odwrócił. – Masz jakieś pojęcie, co się dzieje? – Dżihad. Gideon rozpoczął drugi Dżihad. Były patriarcha pokiwał głową, jakby to była rzecz oczywista. Nad ich głową przeleciały trzy myśliwce w szyku bojowym. – W końcu je poderwali – mruknęła sca. – Nie na wiele się to zda, wiesz o tym – rzucił Christopher i ruszył dalej. Wiedziała, oczywiście. Sieć teleinformatyczna Kościoła, sterowana przez Papieża, przestała istnieć. Gwardia, żeby zdobyć informacje, będzie chyba musiała zacząć używać gołębi pocztowych. Nim się połapią, co jest grane, muzułmanie zdobędą pół Europy. To nawet nie będzie wojna; to będzie rzeź.
Christopher szybko się uwinął. Wrócił w towarzystwie duchownego i dwóch gwardzistów. Kapłan, apostoł, o ile ski wzrok nie mylił, przytknął na chwilę palce do szyi Aterona, po czym machnął na żołnierzy, sam umknął do bazyliki niczym przestraszony zając. – Poczekaj tu – powiedziała Malusardi widząc, że wojskowi zabierają się do położenia krzyża. Nieopodal placu zauważyła małe, nie rzucające się w oczy auto. Ludzie, zaalarmowani eksplozjami, nie zwracali uwagi na zakonnicę. Korzystając z zamieszania, sca rozbiła szybę od strony kierowcy i wsiadła do samochodu. Swego czasu Wiktor nauczył ją kilku przydatnych sztuczek, więc nie miała problemów z uruchomieniem pojazdu. Gdy wróciła pod obelisk wznoszący się w centrum placu, jeden z żołnierzy akurat wyciągał ze stóp Aterona ostatni gwóźdź. Odrzucił go obok dwóch innych, ostrych, grubych i zakrwawionych. sca zadrżała na ich widok. Tymczasem wojskowi przenieśli ciało na rozłożony obok czarny, plastikowy worek. Zamek zasunął się ze zgrzytem. Malusardi poprosiła jeszcze gwardzistów, aby im pomogli ułożyć ciało na tylnim siedzeniu samochodu. Nie mogli odmówić słabej zakonnicy i byłemu patriarsze okręgu Paryż. – Niech was Bóg błogosławi – powiedziała sca, siadając za kierownicą. – Więc jaki masz plan? Bo zakładam, że jakiś masz? Te pytania były skierowane do Christophera, który spoglądał z troską na czarny worek. – Linosa – odparł. – Co? – Linosa. Taka mała wysepka między Sycylią a Tunezją, nieopodal Lampedusy. – Daleko. – W Europie nie mamy czego szukać. Jeśli masz rację, Armia Boga niedługo zaleje Europę. Linosa, w przeciwieństwie do Lampedusy, jest pozbawioną
strategicznego znaczenia malutką, spokojną wysepką. – Może być – uznała sca. Rzym przypominał miasto duchów. Ludzie pochowali się w swoich mieszkaniach, a kto tego jeszcze nie zrobił, przemykał skulony pod murami kamienic. Za to na ulicach pojawiły się czołgi i pojazdy opancerzone. – Wiesz, dokąd jechać? – zapytał Christopher widząc, jak sca kluczy wśród ciasnych uliczek. – Nie mam pojęcia – przyznała – ale wiem, kto będzie wiedział. Zatrzymała się przed budynkiem, w którym spędziła ostatnie kilka dni, oczekując na rozwój wypadków. – Zaraz wracam – rzuciła, wysiadając. Nim wróciła, były dostojnik podarł na pasy swoją szatę i zabandażował rany Aterona. Nie czuł pulsu, ani oddechu, ale tak właśnie powinno być. Później będzie czas na cucenie. – Fiumicino – powiedziała sca, ruszając z piskiem opon. – Mieścina na zachód od Rzymu, chyba najbliżej, gdzie mają port czy przystań dla jachtów. – A wiesz to…? – Od Enzo. To jeden z naszych informatorów. – Więc Gideon wkrótce również będzie wiedział. – Nie będzie – zapewniła sca, a Christopher postanowił nie wchodzić w szczegóły. Wyjeżdżając z Wiecznego Miasta, widzieli kolumnę czołgów zmierzających w tym samym kierunku, co oni. Nad głową przelatywały im formacje bojowe śmigłowców Ezechiel i Cherubin, transportujące oddziały Gwardii. – Nie wygląda to dobrze – uznała sca na widok żołnierzy wypędzających cywili z mieszkań.
Christopher nie skomentował. Rozpoczęła się ewakuacja miasta. Malusardi spieszyła się, aby zdążyć, nim korki zablokują całkowicie drogi wyjazdowe, chociaż wątpiła, aby ktokolwiek chciał się udać na zachód. Do Fiumicino dotarli w dwadzieścia minut. sca prowadziła brawurowo, ścinając zakręty, rozwijając zawrotne prędkości i za nic mając znaki drogowe. Kilkakrotnie ledwo uniknęli zderzenia z innymi kierowcami, lecz były patriarcha nie zamierzał się skarżyć. Na przystań trafili bez problemu, dzięki wszechobecnym znakom. sca minęła opuszczoną siedzibę kapitanatu portu i zatrzymała się na molo. Nieopodal, kołysane łagodnymi falami, unosiły się większe i mniejsze jachty, których ogromna większość należała do dostojników kościelnych. – Mam nadzieję, że uruchamianie jachtu na krótko nie różni się zbytnio od odpalania samochodu – mruknęła. – Który bierzemy? – zapytał Christopher, spoglądając na łodzie. – Ten najbliższy – odparła. – Chyba że masz siły taszczyć Aterona do któregoś z tych super luksusowych. Christopher popatrzył na niewielką łódź. Kabina była nieosłonięta, z pojedynczym miejscem dla sternika. Wzdłuż burt i rufy ustawiono proste ławki, zejście pod pokład mieściło się na lewo od kabiny. – Ma silnik. Wystarczy – odparł Christopher. Wspólnymi siłami przenieśli Aterona na pokład. sca zajęła się rozmontowywaniem kokpitu, natomiast były patriarcha wydobył ciało syna z worka. Przez długą chwilę trwał nieruchomo z palcami przy szyi Aterona, w końcu odetchnął z ulgą. Wyczuł puls. Słaby, rzadki, ale był. – Tak jak myślałam, wystarczy spiąć kontrolki – rzekła sca, gdy silnik ożył z warkotem. – Pomóż mi odczepić cumy. Zasiadła za sterem, przesunęła manetkę przepustnicy i jacht wystrzelił z pomostu. Zakręciła kołem zbyt mocno i łódź przechyliła się gwałtownie, prawie
zrzucając ją z miejsca. Słyszała, jak bezwładne wciąż ciało Aterona przesuwa się po pokładzie i uderza o rufę. – Uważaj! – krzyknął Christopher. – Wybacz, nie mam wprawy. Ruszyła ponownie, tym razem powoli, delikatnie manewrując. Wpłynęła do kanału prowadzącego na pełne morze. Gdy minęli betonowe nadbrzeże, im oczom ukazał się bezmiar wód. – GPS nie działa. – Nic dziwnego, rozwalili sieć komunikacji – stwierdził były patriarcha. – Poszukaj czegoś w pamięci komputera, powinni mieć mapy, zapisy starych kursów… – Ten kuter nie zapuszczał się nigdy tak daleko – odparła sca, przeglądając zawartość komputera pokładowego. – Myślę, że uda mi się wyznaczyć kurs mniej więcej w odpowiednim kierunku, ale co dalej? Nie liczyłabym, że trafimy tam, gdzie chcemy szczęśliwym trafem. – Ja też nie. Sądzę, że za jakiś czas złapiemy sygnał z satelity, jak tylko wydostaniemy się poza kościelną sieć. – Włączyłam autopilota – sca stanęła obok Aterona. – Co z nim? Christopher spojrzał na syna. – Powinien się ocknąć za kilka godzin.
EPILOG
Drewniane molo wychodziło daleko w jezioro. Wieczorna bryza pchała w kierunku brzegu łagodne fale. Na końcu pomostu siedziała kobieta. Podwinięte nogawki spodni ukazywały silne, opalone łydki. Stopy miała zanurzone w ciepłej wodzie. Obok stała wędka i wiadro, w którym tłoczyło się kilka złowionych dziś ryb. Spławik kołysał się leniwie na wodzie. Wędkarz zdjął czapkę z daszkiem i otarł spocone czoło. Czerwone słońce zbliżało się do linii horyzontu i nie grzało już tak mocno. Owady coraz liczniej krążyły nad pomostem. Zaterkotał kołowrotek. Kobieta szarpnęła wędką i zaczęła powoli wybierać żyłkę. To była duża ryba i sprawiała jej problemy. Za którymś razem szarpnęła za mocno i żyłka pękła. Kobieta zaklęła szpetnie i odłożyła wędkę. W pierwszym odruchu chciała się już zbierać, ale po namyśle postanowiła jeszcze chwilę posiedzieć. Wyjęła z kieszeni spodni sfatygowaną paczkę papierosów. Zapaliła i zwróciła twarz ku zachodzącemu słońcu. Ostatnio zaczęła palić o wiele więcej, niż jeszcze kilka tygodni temu. Kiedyś po papierosy sięgała okazyjnie, aby uspokoić skołatane nerwy, teraz był to nałóg. Z papierosa został tylko niedopałek. Pstryknęła nim do jeziora, gdzie zakończył żywot z cichym syknięciem. Potem na mokre stopy założyła sandały, zabrała wędkę oraz wiadro i zeszła z pomostu. Kierowała się w stronę niewielkiej chatki stojącej na wzgórzu nieopodal. Z komina wydobywał się dym. Na ławce, oparty plecami o drewnianą ścianę budynku, siedział starszy mężczyzna. Gładko ogolona twarz była pokryta siecią zmarszczek. – Dziś na kolację ryba – oznajmiła przechodząc obok. – Znów? – mężczyzna stęknął i powoli podniósł się z ławki. Chwycił laskę stojącą obok i podpierając się nią wszedł do domu. – Czekaj, pomogę ci – powiedział widząc, jak jego towarzyszka z ulgą odstawia wiadro i wędkę.
– Nie trzeba. Daję sobie radę. Wyciągnęła z wiadra szamoczącą się rybę. Była śliska i kobieta wypuściła ją z dłoni. Spadła na podłogę. Starszy mężczyzna odstawił laskę, przykucnął, złapał rybę w obie dłonie i położył na stole. Przytrzymując ją lewą dłonią, prawą chwycił młotek i sprawnym ruchem ogłuszył. – Wiem, że chcesz być samodzielna, sco – powiedział zabierając się do patroszenia. – I doskonale cię rozumiem, ale pozwól sobie pomóc. Jesteśmy tu we dwójkę. Christopher dłonią, w której trzymał nóż, wskazał wymownie na siebie i nią. – Masz rację – westchnęła i usiadła na stołku. – Odpocznij, ja przygotuję kolację. Przez chwilę w kuchni słychać było jedynie krzątającego się Kerivala. – Jak długo będziemy tu bezpieczni? – zapytała nagle. Wzniesiony nóż na chwilę się zatrzymał, aby zaraz spaść i uciąć głowę ostatniej rybie, którą tego popołudnia złowiła sca. – Nie wiem – przyznał Christopher. – Myślę, że jeszcze przed kilka tygodni, dopóki zawierucha nie ucichnie. Miał na myśli Drugi Dżihad, szalejący na kontynencie. Ze strzępków informacji, jakie uzyskiwał od handlarzy z targowiska w znajdującym się nieopodal miasteczku, wywnioskował, że był to istny Blitzkrieg. Armie Wielkiego Kalifatu błyskawicznie przetoczyły się przez pół kontynentu i zatrzymały dopiero nad Loarą. Nie wiadomo, czy zrobiły to na rozkaz swojego dowództwa, czy też może zostały zatrzymane przed Gwardię. Christopher podejrzewał, że to pierwsze. Wojska zbierały siły, przegrupowywały się, może czekały na posiłki, ale wkrótce ruszą dalej na zachód. Żołnierze Kościoła, niezdolni do skoordynowania żadnej spójnej obrony, poszli w rozsypkę. Mogło to znaczyć tylko tyle, że plan Gideona zadziałał. Papież przestał funkcjonować i nie udało się przywrócić łączności między Katedrami. Christopher miał rację sądząc, że wyciąg z belladonny osłabi oznaki życiowe na
tyle, że człowieka będącego pod jej wpływem, łatwo wziąć za zmarłego. Kerival jednak żadnym sposobem nie mógł ocucić syna. Długo płakał wraz z ską, gdy sobie uświadomili, że Ateron naprawdę nie żyje. Być może Christopher podał mu zbyt dużą dawkę, a może osłabiony organizm jego syna po prostu nie wytrzymał. Niewielki kopczyk ziemi z prostym, zbitym z gałęzi krzyżem znaczył miejsce ostatniego spoczynku Aterona Kerna. Znajdował się niedaleko od domku i sca z Christopherem często tam chodzili. – Zastanawiam się, dlaczego po prostu nie zarzucili nas atomówkami – sca przerwała rozmyślania Christophera. – Przecież mogli. – Potrzebują Europy czystej, nieskażonej – odparł Kerival rozgrzewając olej na patelni. – Potrzebują przestrzeni życiowej. Europa to ich jedyna opcja. Na wschodzie mają spustoszone Chiny, które przez wysoki poziom promieniowania długo nie będą się jeszcze nadawały do zamieszkania, a na północy Rosję. Rosja nie zawahałaby się użyć swoich głowic jądrowych. A nasze… No cóż, podejrzewam, że twoi koledzy z Zakonu wykonali kawał dobrej roboty. – To nie są moi koledzy – warknęła sca i znów zapadła cisza. – Myślisz o nim czasem, prawda? – zapytał Christopher po chwili. Nie odpowiedziała od razu. – Owszem – odparła w końcu. – Wiesz, że kiedyś go kochałam. Ale to co zrobił… Nie miałam pojęcia, że chce rozpętać Dżihad! Gdybym wiedziała, sprzeciwiłabym się. Pewnie dlatego nie wtajemniczył mnie do końca. Zrozumiałam, że nie tylko Ateron był pionkiem w grze Gideona, ale ja także. Poświęciłby mnie bez mrugnięcia okiem, gdyby miało to służyć jego celom. Dlatego uciekłam. – Miałem na myśli Aterona – sprostował Christopher z uśmiechem. – Ach… No tak. Chciałam go ratować, wiesz? Przedostałam się z powrotem do Watykanu, żeby go stamtąd wyciągnąć. Mój Boże, jak ja go kochałam… Zamilkła. – Gideon nie da nam spokoju, prawda? – wróciła w końcu do tematu.
– Nie sądzę. Na razie ma ważniejsze sprawy na głowie, ale na pewno o mnie nie zapomniał. O nas – poprawił się Christopher. – Ten dom… Mówiłeś, że byliście tu kiedyś z waszym ojcem. – Owszem. To było dawno temu, gdy obaj byliśmy mali. – Może twój brat o tym zapomniał? – Może. Ale nie będę się o to zakładał, bo jeśli pamięta, to wcześniej czy później sprawdzi to miejsce. Będziemy musieli opuścić ten mały raj. sca ze smutkiem pokiwała głową. Żal jej będzie opuszczać dom nad jeziorem, gdzie było cicho i spokojnie. Gdzie mogła zapomnieć o swoich przeżyciach, lękach i o całym świecie. Siedząc na tamtym pomoście nie myślała o niczym, pozwalała, aby umysł dryfował po oceanie pustki, niczym spławik wędki. W końcu jednak przychodził czas, żeby zwinąć żyłkę i wrócić do domu. Poza tym był tu grób Aterona. Wiedziała, że jego ojcu jeszcze trudniej będzie opuścić tę wyspę. Poczuła rozchodzącą się woń smażonej ryby. – Ładnie pachnie – powiedziała. – Jeszcze będzie ze mnie kucharz – odparł z uśmiechem Christopher. sca zdecydowała, że później odwiedzi Aterona. Zaproponuje to też jego ojcu. Zapewne się zgodzi.
20.01.2009 - 26.03.2014